24 kwietnia 2011

Kyst: Waterworks (Antena Krzyku, 2011)


Krytyczne głosy o debiucie Kyst łatwo zrozumieć. Cotton Touch był płytą zupełnie nieużytkową. Nie pasowała do alternatywnych parkietów, domowych prywatek i studenckich list przebojów. Nie dało się przy niej zanucić, potupać nogą i zaczesać grzywkę. Nawet smutek nie wychodził - ciężko się było utożsamić z ekipą Tobiasza Bilińskiego w trudnych chwilach. Nuda, po prostu nuda.

Zwolennicy płyty (w tym ja) też mieli mocne argumenty. Sopotczanie z Kyst w ciekawy sposób przeszczepili jeszcze świeży styl zwany New Weird America na polski grunt. To, co u jednych wywoływało ziewanie, dla innych było twórczą żonglerką ciszą i ulotnymi dźwiękami. Cotton Couch był właściwie pierwszym polskim wydawnictwem, które w ten sposób podchodziło do folku - burząc piosenkową strukturę i nonszalancko podchodząc do metrum. 2011 rok to zupełnie inny czas. Freak-folk okrzepł i wtopił się w krajobraz z płaczącymi wierzbami. Swoje zrobił projekt Cieślak i Księżniczki. A Blanika Indigo Tree polubili wszyscy. Waterworks już raczej nie spotka się z negatywnymi ocenami wynikającymi z niezrozumienia bądź braku odnośników porównawczych. Inna rzecz, że zespół nagrał płytę po prostu konkretniejszą.

Teoretycznie wszystko jest po staremu. Kyst dalej potrafi wynudzić, lubuje się w pojedynczych brzdąknięciach i zawodzeniach. Słuchając Water za pierwszym razem bezwiednie napinałem mięśnie, byle tylko muzykom dać impuls do raźniejszego grania. Oczywiście koloryzuję, ale dzięki takim kompozycjom przeciwnicy jeszcze bardziej utwierdzą się w swoich przekonaniach. Swoich fanów/wrogów ma także wypracowany charakterystyczny motyw - rozsypywanie się utworów w drobny piasek (Friend Now). Najważniejszy w kontekście albumu jest Colours. Pierwsza część to Kyst, jaki znamy z debiutu, pełen poplątanych gitarowych kłębków. W pewnym momencie postrockowa kakofonia przechodzi w rytmiczną kanonadę bębnów. Zespół opuszcza smagane wiatrem wydmy znane z Cotton Couch i przenosi się w morskie odmęty. I nie tylko żagiel łapie wiatr - odwagi nabiera także muzyka proponując kilka zaskoczeń. Choćby Miss The Sea - Kyst nigdy nie był tak radosny, tak piosenkowy. Echa Indigo Tree słychać w Seasons/All Is Different. Przepuszczona przez filtr druga część utworu brzmi jak audycja radiowa nadawana na falach długich. Zaskakujący jest A Postcard. To pięć minut zajadania leniwych pierogów, podczas których pozornie nic się nie dzieje. A jednak dzieje się całkiem sporo! The Glowing Sea ze swoim wzniosłym patetycznym bębnieniem stanowi bardzo dobre zakończenie tej morskiej przygody.

Kupuję Kyst jakim jest w każdym z dotychczasowych wydań. Słuchając Waterworks nie mam ochoty wybrać się na koncert, gdyż pewnie bym na nim przysnął... To płyta wybitnie wieczorowa, gdy po całym zrąbanym dniu można rzucić się na łóżko, zgasić światło, zapalić swieczki, zamknąć oczy i na pół godziny zamienić się w wilka morskiego z przepaską na oku stojącego na dziobie ukochanej łajby. [avatar]

Miss The Sea:



Strona zespołu: www.myspace.com/kystband

Przeczytaj też Kyst: Cotton Touch, Kyst: Tar

2 komentarze:

  1. Z opinią na temat Cotton Touch zgadzam się w milionie procent, choć również byłam jej zwolenniczką. Jej "nieużytkowosć" (notabene piękne stwierdzenie!) była dla mnie plusem.
    Jednak zdecydowanie muszę przesłuchać nową płytę! "Miss The Sea" jest piękne. Choć może lepiej powiedzieć, że jest inne i dziwne. Takie New Weird Poland.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli chodzi o mnie to mówię NIE nudnej twórczości panów z Indigo Tree (Filip jak dla mnie mógł dalej grać w Pustkach). Co do Kyst, to z tego co piszesz to płyta energią zbliżona jest od Kystowego koncertu na ubiegłorocznym Offie (dwie perkusje!!). Co zachęca mnie do jej posłuchania oczywiście. Pozdrawiam i 'trzymajcie tak dalej' :)

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni