Tegoroczna edycja Offa niczym nie zaskoczyła (może poza
większą niż zwykle liczbą obcokrajowców, którzy prawdopodobnie przybyli na
koncert Swans) - to jest solidny festiwal, który nie schodzi poniżej ustalonego
już poziomu. W naszej relacji jak zwykle skoncentrujemy się na polskich
wykonawcach.
Początek festiwalu należał do progresywnych metalowców z Obscure Sphinx. Muzycznie
zaprezentowali przyzwoity poziom, mieszając masywne metalowe riffy z
atmosferycznym postrockowym pływaniem w pogłosach. Na ten koncert szło się ze
względu na niesamowitą wokalistkę „Wielebną” Fraś, która nie tylko wygląda
zabójczo, ale i zaskakuje możliwościami wokalnymi – od czystego śpiewu po
brutalny growling.
Chwilę później pierwsze oburzenie. No bo jak można wypuścić
na scenę taki zespół jak The Band Of Endless Noise zaledwie na
pół godziny? Kiedy ich piosenki trwają często po 10 minut, jest to naprawdę
barbarzyństwo! Występ był bardzo dobry - pod względem wykonawczym i
brzmieniowym bez zarzutu - złożyły się na niego kompozycje z tegorocznej płyty The
Blue Nun.
Będące ostatnio na fali trio Enchanted Hunters w ostatniej
chwili wskoczyło do rozpiski festiwalu, zastępując na scenie leśnej
Jazzpospolitą. Mimo mojej wielkiej sympatii do tego młodego zespołu, koncert
odebrałem jako przeciętny i nieprofesjonalny. Oni chyba jeszcze nie są gotowi
na tak duże sceny. Trema tremą, ale pomyłki i problemy z wykonaniem partii
wokalnych nie powinny się zdarzać. Za wcześnie!
Na kIRk zajrzałem tylko na chwilę, by
skonstatować, że nie mam nastroju do oglądania facetów stojących za stołem i
generujących dźwięki z komputera i trąbki. Ale widać było zasłuchanych fanów,
więc chyba się podobało.
Żałuję, że wybrałem Snowmana zamiast
Nerwowych Wakacji, które grały w namiocie Trójki, ale zadziałała magia
popularności tych pierwszych, no i awansu lidera, który dołączył do Myslovitz.
Chyba oczekiwałem czegoś więcej od poprawnie odegranych piosenek. Rozczarowało
zwłaszcza pozbawione najfajniejszych melodii Lazy. To nie był bardzo
słaby koncert, ale nie dostrzegłem w zespole żadnych emocji i to spowodowało,
że odebrałem go raczej negatywnie.
Sobota,
4 sierpnia 2012
Crab
Invasion
Krabie piosenki wykonane na żywo potwierdzają, że jest to zespół, który przy okazji wydania albumu ma największe szanse namieszać na krajowej indie rockowej scenie. Z jednej strony chwytliwe, świeże popowe oblicze przywodzące na myśl The Car Is On Fire, z drugiej wpływy starszej alternatywy, ostrzej i energetyczniej. Młode jeszcze z nich bestie, ale zdolne, że aż strach.
Krabie piosenki wykonane na żywo potwierdzają, że jest to zespół, który przy okazji wydania albumu ma największe szanse namieszać na krajowej indie rockowej scenie. Z jednej strony chwytliwe, świeże popowe oblicze przywodzące na myśl The Car Is On Fire, z drugiej wpływy starszej alternatywy, ostrzej i energetyczniej. Młode jeszcze z nich bestie, ale zdolne, że aż strach.
The Stubs
Jeżeli ktoś po koncercie Stubsów oczekiwał półgodzinnej dawki konkretnego rockabilly mieszanego z punkiem i garażowym rockiem to zwyczajnie zawieść się nie mógł. Warszawiacy zagrali stuprocentowo w swoim stylu, tych, którzy ich lubią, na pewno nie zawiedli, tych, którzy nie przepadają, raczej nie zaskoczyli.
Kristen
Hipnotyzowali, usypiali, hałasowali również. Tego koncertu nie wyobrażam sobie na stojąco, na offową trawkę był z kolei w sam raz. Zabawnie wypadł wokalista ze swoimi nieśmiałymi wypowiedziami, między innymi o tym, że nie zgadza się z hasłem „legalna kultura” namawiając zarazem do ściągania muzyki i poznawania jej przez internet. Jeśli Stubsi pokazali, czym jest rock’n rollowy duch, to Kristen zrobili to samo z eksperymentalnym graniem.
Cool Kids Of Death
Usytuowano ich w dobrym momencie kiedy po lekkiej apatii zafundowanej przez Kristen publiczności trzeba było ostrzejszego uderzenia. Leciały na zmianę kawałki nowe i stare, chociaż ludzie domagali się zdecydowanie tych klasycznych z pierwszych dwóch płyt (Wandachowicz: „Też wolimy stare piosenki, takie sprzed wojny.”). Wybrzmiały przeboje, Armia Zbawienia, Piosenki o miłości i To nie zdarza się nam. Miały być Butelki z benzyną…, ale zabrakło czasu i zagrać im już nie pozwolono. CKOD formie bez zarzutu, stara marka, porządna jak cholera.
Relację przygotował [zwolniak].
Niedziela, 5 sierpnia 2012
Na otwarcie ostatniego dnia festiwalu wypchnięto chorzowian
z Keira Is You. Nie wiem, czy panowie byli niewyspani, czy tacy są
programowo emosmutni – dość powiedzieć, że był to bardzo niemrawy początek
koncertowego dnia. Długie monotonne piosenki nieźle wypadały w wersjach
studyjnych, na żywo brakowało im i finezji, i mocy. Tylko brak alternatywy w
postaci innego koncertu zatrzymał mnie do końca tego występu na dużej scenie.
Następni na mojej prywatnej liście „must see” The
Saturday Tea w 100% spełnili oczekiwania i potwierdzili swoje aspiracje do
obecności w gronie najbardziej „hot” gitarowych zespołów bez longpleja.
Szalejący, podobny z ekspresji i wyglądu do Jacka White’a wokalista sterował
bandem jak rasowy lider. Chłopcy potrafili zabrzmieć jak bluropodobny zespół
brytyjski, by po chwili przeistoczyć się w bluesmanów z południa USA. Uznanie
budzi umiejętność dowolnego przekształcania kompozycji – przykładem Girl
From Planet Monday, na EP-ce brzmiące stonerowo, na koncercie
bluesowo-punkowo, w manierze The White Stripes czy polskiego Dead Snow Monster.
Koncertowe zwierzęta!
The Shipyard kompletnie mnie zmiażdżyli. Singlowy Downtown
jakoś nie wzbudził we mnie emocji, natomiast to, co usłyszałem i zobaczyłem na
koncercie sprawiło, że ich długogrający debiut stał się najbardziej oczekiwanym
przeze mnie albumem (po Milcz Serce, oczywiście) jesiennego sezonu
wydawniczego. Brzmienie, zachowanie muzyków (tarzający się po scenie Michał
Miegoń), porażające umiejętności wokalne Rafała Jurewicza, którego śmiało można
nazwać polskim Mikiem Pattonem – to była potęga.
Na Mordy od początku ostrzyłem sobie zęby – ich
ostatnia płyta była pełna smakowitych przebojów. Niestety, fatalne nagłośnienie
w namiocie eksperymentalnym i nastawienie zespołu na robienie hałasu (jakże
modne na Offie) sprawiły, że koncert był trudny do zniesienia. Wiem, że są
świetni, ale po tym występie bym tego nie powiedział. Zmęczyli mnie strasznie.
Za to Afro Kolektyw rozweselił. Co prawda na show
złożyły się głównie starsze, rapowane utwory, których nie lubię, ale – no właśnie,
to był show, na który przyjemnie się patrzyło. A do tego dobrze zagrany,
roztańczony i pełen humoru.
Bradley nas kocha, czyli o wybranych koncertach zagranicznych wykonawców
Największe zaskoczenie
- Charles Bradley and His Extraordinaries. To był dla mnie koncert na
miarę ubiegłorocznego dEUSa. Wolny od męczącej alternatywnej maniery,
eksperymentów, siłowego napierdalania (wybaczcie „łacinę”, musiałem o tym
wspomnieć), za to pełen fantastycznych melodii (ach ta sekcja dęta!) i
autentycznych emocji (łzy na twarzy starego muzyka, ściskanie się z fanami na
długo po zakończeniu koncertu). I najważniejsze – cudowny, selektywny dźwięk,
coś, czego nie było na większości koncertów. Ja wiem, to jest Off, tu się gra
brudno i „bezkompromisowo”, ale taka chwila oddechu uzmysławia, że samym
jazgotem dobrego koncertu się nie stworzy, trzeba jeszcze umieć grać (dedykuję
tym, którzy uwierzyli w niezwykłość Savages).
Chromatics -
miękkie disco, bardzo stylowe. Podobało się.
Kurt Vile – zderzenie Cobaina z Dylanem. Momentami
przynudzał, ale i tak było fajnie.
Ty Segall – choć do końca nie wytrzymałem (za dużo
pogłosów), doceniam żywiołowość i oldskulowy sznyt.
Fanfarlo – urzekli mnie czystym, dopieszczonym
brzmieniem. Nie rozumiem wprawdzie zastosowanych w festiwalowym opisie porównań
do Beirut i Radiohead (autor był chyba pijany gdy to pisał) – ot, kolejna sympatyczna
kopia The Arcade Fire.
Battles – sądziłem, że wytrwam góra 10 minut,
zostałem do końca. Jak na zespół grający wyłącznie wstępy do piosenek, wypadli
zadziwiająco dobrze.
Organizacja
W tym roku organizatorzy przeszli samych siebie wprowadzając
trzy rodzaje bonów będących walutą w strefie gastronomicznej: na piwo lane, na
piwo butelkowe oraz na żywność i napoje niealkoholowe. Bardzo zabawne, serio.
Nie było większych wpadek, wszystkie koncerty odbywały się w
terminie (pomijając aferę ze Swans, ale to już była końcówka), pogoda
oszczędziła sprzęt i gości festiwalu, nie zalewając wszystkiego hektolitrami
wody, jak zdarzyło się w ubiegłym roku. Ochrona jak zwykle (tzn. od poprzedniej
edycji) niezauważalna i bardzo pro.
Minus za wieśniacki (podkreślam) zwyczaj zmuszania klientów
do wypicia napoju poprzez zabranie zakrętki czy otwieranie puszki. Komu to
przeszkadza, że zakręcę sobie wodę i wypiję ją pod sceną?
Chwała krakowskiej Chimerze, ich żarcie było rewelacyjne, a
gulaszowa stawiała na nogi jak mało co (w niedzielę była lepsza, bo bez
makaronu).
Strefa handlowa wreszcie nabrała sensu, gdy pojawiły się w
niej nieco liczniej stoiska wytwórni, m.in. Thin Mana, Wytwórni Krajowej czy
Mik.Musik. Za tzw. co łaska można było nabyć wypalaną na czarnych kompaktach
składankę wykonawców z Wytwórni Krajowej, zawierającą np. nowe piosenki Milcz
Serce, Bratów z Rakemna i Łagodnej Pianki. Fajna pamiątka.
Dziękujemy za ostatni weekend, a za parę miesięcy zaczniemy
odliczanie do kolejnej edycji Offa.
Tekst i zdjęcia [m]
Zdjęcia Crab Invasion [kleszko] – dzięki za użyczenie!
"Battles – sądziłem, że wytrwam góra 10 minut, zostałem do końca. Jak na zespół grający wyłącznie wstępy do piosenek, wypadli zadziwiająco dobrze." Jak na recenzenta piszącego tylko wstępy do recenzji, wypadłeś zadziwiająco dobrze...
OdpowiedzUsuńjak na konia wypadles
OdpowiedzUsuńNuda, za dużo przynudzających gitar, i smętnych wokali, no i recki tendencyjne :)
OdpowiedzUsuńBattles – sądziłem, że wytrwam góra 10 minut, zostałem do końca. Jak na zespół grający wyłącznie wstępy do piosenek, wypadli zadziwiająco dobrze.
OdpowiedzUsuńChyba Cię pogięło. Takie herezje ?!
Michał