6 sierpnia 2012

Off Festival – Katowice, Trzy Stawy 3-5.08.2012



Tegoroczna edycja Offa niczym nie zaskoczyła (może poza większą niż zwykle liczbą obcokrajowców, którzy prawdopodobnie przybyli na koncert Swans) - to jest solidny festiwal, który nie schodzi poniżej ustalonego już poziomu. W naszej relacji jak zwykle skoncentrujemy się na polskich wykonawcach.

Piątek, 3 sierpnia 2012

Początek festiwalu należał do progresywnych metalowców z Obscure Sphinx. Muzycznie zaprezentowali przyzwoity poziom, mieszając masywne metalowe riffy z atmosferycznym postrockowym pływaniem w pogłosach. Na ten koncert szło się ze względu na niesamowitą wokalistkę „Wielebną” Fraś, która nie tylko wygląda zabójczo, ale i zaskakuje możliwościami wokalnymi – od czystego śpiewu po brutalny growling.



Chwilę później pierwsze oburzenie. No bo jak można wypuścić na scenę taki zespół jak The Band Of Endless Noise zaledwie na pół godziny? Kiedy ich piosenki trwają często po 10 minut, jest to naprawdę barbarzyństwo! Występ był bardzo dobry - pod względem wykonawczym i brzmieniowym bez zarzutu - złożyły się na niego kompozycje z tegorocznej płyty The Blue Nun.


Będące ostatnio na fali trio Enchanted Hunters w ostatniej chwili wskoczyło do rozpiski festiwalu, zastępując na scenie leśnej Jazzpospolitą. Mimo mojej wielkiej sympatii do tego młodego zespołu, koncert odebrałem jako przeciętny i nieprofesjonalny. Oni chyba jeszcze nie są gotowi na tak duże sceny. Trema tremą, ale pomyłki i problemy z wykonaniem partii wokalnych nie powinny się zdarzać. Za wcześnie!


Na kIRk zajrzałem tylko na chwilę, by skonstatować, że nie mam nastroju do oglądania facetów stojących za stołem i generujących dźwięki z komputera i trąbki. Ale widać było zasłuchanych fanów, więc chyba się podobało.


Żałuję, że wybrałem Snowmana zamiast Nerwowych Wakacji, które grały w namiocie Trójki, ale zadziałała magia popularności tych pierwszych, no i awansu lidera, który dołączył do Myslovitz. Chyba oczekiwałem czegoś więcej od poprawnie odegranych piosenek. Rozczarowało zwłaszcza pozbawione najfajniejszych melodii Lazy. To nie był bardzo słaby koncert, ale nie dostrzegłem w zespole żadnych emocji i to spowodowało, że odebrałem go raczej negatywnie.

Sobota, 4 sierpnia 2012

Crab Invasion
Krabie piosenki wykonane na żywo potwierdzają, że jest to zespół, który przy okazji wydania albumu ma największe szanse namieszać na krajowej indie rockowej scenie. Z jednej strony chwytliwe, świeże popowe oblicze przywodzące na myśl The Car Is On Fire, z drugiej wpływy starszej alternatywy, ostrzej i energetyczniej. Młode jeszcze z nich bestie, ale zdolne, że aż strach.



The Stubs
Jeżeli ktoś po koncercie Stubsów oczekiwał półgodzinnej dawki konkretnego rockabilly mieszanego z punkiem i garażowym rockiem to zwyczajnie zawieść się nie mógł. Warszawiacy zagrali stuprocentowo w swoim stylu, tych, którzy ich lubią, na pewno nie zawiedli, tych, którzy nie przepadają, raczej nie zaskoczyli. 

Kristen
Hipnotyzowali, usypiali, hałasowali również. Tego koncertu nie wyobrażam sobie na stojąco, na offową trawkę był z kolei w sam raz. Zabawnie wypadł wokalista ze swoimi nieśmiałymi wypowiedziami, między innymi o tym, że nie zgadza się z hasłem „legalna kultura” namawiając zarazem do ściągania muzyki i poznawania jej przez internet. Jeśli Stubsi pokazali, czym jest rock’n rollowy duch, to Kristen zrobili to samo z eksperymentalnym graniem. 

Cool Kids Of Death
Usytuowano ich w dobrym momencie kiedy po lekkiej apatii zafundowanej przez Kristen publiczności trzeba było ostrzejszego uderzenia. Leciały na zmianę kawałki nowe i stare, chociaż ludzie domagali się zdecydowanie tych klasycznych z pierwszych dwóch płyt (Wandachowicz: „Też wolimy stare piosenki, takie sprzed wojny.”). Wybrzmiały przeboje, Armia Zbawienia, Piosenki o miłości i To nie zdarza się nam. Miały być Butelki z benzyną…, ale zabrakło czasu i zagrać im już nie pozwolono. CKOD formie bez zarzutu, stara marka, porządna jak cholera.

Relację przygotował [zwolniak].


Niedziela, 5 sierpnia 2012

Na otwarcie ostatniego dnia festiwalu wypchnięto chorzowian z Keira Is You. Nie wiem, czy panowie byli niewyspani, czy tacy są programowo emosmutni – dość powiedzieć, że był to bardzo niemrawy początek koncertowego dnia. Długie monotonne piosenki nieźle wypadały w wersjach studyjnych, na żywo brakowało im i finezji, i mocy. Tylko brak alternatywy w postaci innego koncertu zatrzymał mnie do końca tego występu na dużej scenie.


Następni na mojej prywatnej liście „must see” The Saturday Tea w 100% spełnili oczekiwania i potwierdzili swoje aspiracje do obecności w gronie najbardziej „hot” gitarowych zespołów bez longpleja. Szalejący, podobny z ekspresji i wyglądu do Jacka White’a wokalista sterował bandem jak rasowy lider. Chłopcy potrafili zabrzmieć jak bluropodobny zespół brytyjski, by po chwili przeistoczyć się w bluesmanów z południa USA. Uznanie budzi umiejętność dowolnego przekształcania kompozycji – przykładem Girl From Planet Monday, na EP-ce brzmiące stonerowo, na koncercie bluesowo-punkowo, w manierze The White Stripes czy polskiego Dead Snow Monster. Koncertowe zwierzęta!



The Shipyard kompletnie mnie zmiażdżyli. Singlowy Downtown jakoś nie wzbudził we mnie emocji, natomiast to, co usłyszałem i zobaczyłem na koncercie sprawiło, że ich długogrający debiut stał się najbardziej oczekiwanym przeze mnie albumem (po Milcz Serce, oczywiście) jesiennego sezonu wydawniczego. Brzmienie, zachowanie muzyków (tarzający się po scenie Michał Miegoń), porażające umiejętności wokalne Rafała Jurewicza, którego śmiało można nazwać polskim Mikiem Pattonem – to była potęga.


Na Mordy od początku ostrzyłem sobie zęby – ich ostatnia płyta była pełna smakowitych przebojów. Niestety, fatalne nagłośnienie w namiocie eksperymentalnym i nastawienie zespołu na robienie hałasu (jakże modne na Offie) sprawiły, że koncert był trudny do zniesienia. Wiem, że są świetni, ale po tym występie bym tego nie powiedział. Zmęczyli mnie strasznie.


Za to Afro Kolektyw rozweselił. Co prawda na show złożyły się głównie starsze, rapowane utwory, których nie lubię, ale – no właśnie, to był show, na który przyjemnie się patrzyło. A do tego dobrze zagrany, roztańczony i pełen humoru.



Bradley nas kocha, czyli o wybranych koncertach zagranicznych wykonawców

Największe zaskoczenie - Charles Bradley and His Extraordinaries. To był dla mnie koncert na miarę ubiegłorocznego dEUSa. Wolny od męczącej alternatywnej maniery, eksperymentów, siłowego napierdalania (wybaczcie „łacinę”, musiałem o tym wspomnieć), za to pełen fantastycznych melodii (ach ta sekcja dęta!) i autentycznych emocji (łzy na twarzy starego muzyka, ściskanie się z fanami na długo po zakończeniu koncertu). I najważniejsze – cudowny, selektywny dźwięk, coś, czego nie było na większości koncertów. Ja wiem, to jest Off, tu się gra brudno i „bezkompromisowo”, ale taka chwila oddechu uzmysławia, że samym jazgotem dobrego koncertu się nie stworzy, trzeba jeszcze umieć grać (dedykuję tym, którzy uwierzyli w niezwykłość Savages).

Chromatics  - miękkie disco, bardzo stylowe. Podobało się.

Kurt Vile – zderzenie Cobaina z Dylanem. Momentami przynudzał, ale i tak było fajnie.

Ty Segall – choć do końca nie wytrzymałem (za dużo pogłosów), doceniam żywiołowość i oldskulowy sznyt.

Fanfarlo – urzekli mnie czystym, dopieszczonym brzmieniem. Nie rozumiem wprawdzie zastosowanych w festiwalowym opisie porównań do Beirut i Radiohead (autor był chyba pijany gdy to pisał) – ot, kolejna sympatyczna kopia The Arcade Fire.

Battles – sądziłem, że wytrwam góra 10 minut, zostałem do końca. Jak na zespół grający wyłącznie wstępy do piosenek, wypadli zadziwiająco dobrze.


Organizacja

W tym roku organizatorzy przeszli samych siebie wprowadzając trzy rodzaje bonów będących walutą w strefie gastronomicznej: na piwo lane, na piwo butelkowe oraz na żywność i napoje niealkoholowe. Bardzo zabawne, serio.

Nie było większych wpadek, wszystkie koncerty odbywały się w terminie (pomijając aferę ze Swans, ale to już była końcówka), pogoda oszczędziła sprzęt i gości festiwalu, nie zalewając wszystkiego hektolitrami wody, jak zdarzyło się w ubiegłym roku. Ochrona jak zwykle (tzn. od poprzedniej edycji) niezauważalna i bardzo pro.

Minus za wieśniacki (podkreślam) zwyczaj zmuszania klientów do wypicia napoju poprzez zabranie zakrętki czy otwieranie puszki. Komu to przeszkadza, że zakręcę sobie wodę i wypiję ją pod sceną?

Chwała krakowskiej Chimerze, ich żarcie było rewelacyjne, a gulaszowa stawiała na nogi jak mało co (w niedzielę była lepsza, bo bez makaronu).

Strefa handlowa wreszcie nabrała sensu, gdy pojawiły się w niej nieco liczniej stoiska wytwórni, m.in. Thin Mana, Wytwórni Krajowej czy Mik.Musik. Za tzw. co łaska można było nabyć wypalaną na czarnych kompaktach składankę wykonawców z Wytwórni Krajowej, zawierającą np. nowe piosenki Milcz Serce, Bratów z Rakemna i Łagodnej Pianki. Fajna pamiątka.

Dziękujemy za ostatni weekend, a za parę miesięcy zaczniemy odliczanie do kolejnej edycji Offa.

Tekst i zdjęcia [m]
Zdjęcia Crab Invasion [kleszko] – dzięki za użyczenie!

4 komentarze:

  1. "Battles – sądziłem, że wytrwam góra 10 minut, zostałem do końca. Jak na zespół grający wyłącznie wstępy do piosenek, wypadli zadziwiająco dobrze." Jak na recenzenta piszącego tylko wstępy do recenzji, wypadłeś zadziwiająco dobrze...

    OdpowiedzUsuń
  2. jak na konia wypadles

    OdpowiedzUsuń
  3. Nuda, za dużo przynudzających gitar, i smętnych wokali, no i recki tendencyjne :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Battles – sądziłem, że wytrwam góra 10 minut, zostałem do końca. Jak na zespół grający wyłącznie wstępy do piosenek, wypadli zadziwiająco dobrze.

    Chyba Cię pogięło. Takie herezje ?!

    Michał

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni