Polska scena progresywna znajduje się w pewnego rodzaju rozdwojeniu. Z jednej strony istnieje ogromna ilość wysokiej klasy zespołów, które pielęgnują ten podgatunek na naszym krajowym poletku, zgrabnie łącząc go z rockiem lub metalem. Z drugiej strony grają oni dla bardzo niewielkiej publiczności, złożonej głównie z samych muzyków oraz grupki entuzjastów. Podobnie jest za granicą, gdzie w powszechnej świadomości istnieje Riverside, a potem długo, długo nic. Jak sobie z tymi trudnościami radzą młodzieńcy z Disperse? Chyba całkiem nieźle, sądząc po zawartości drugiego albumu i kontrakcie zawartym z Season of Mist.
Przyznam szczerze, że miałem z reprezentantami muzycznego Podkarpacia pewien problem. Ich debiutancki album, Journey Through The Hidden Gardens, był podręcznikowym przykładem na to, dlaczego obecnie muzyka progresywna znajduje się w defensywie. Wypełniony znakomitymi melodiami i technicznym polotem muzyków, okazał się być jednocześnie niestrawny z uwagi na dużą ilość niepotrzebnych, instrumentalnych popisów. To odstraszało i zniechęcało potencjalnego słuchacza, który zmuszony był przebrnąć przez ten (trwający ponad godzinę) album. Nie mogłem jednak artystom odmówić precyzji i rewelacyjnej prezencji scenicznej. Wystarczyło tylko wyciągnąć wnioski z dotychczasowych błędów, czego Disperse, na swoje szczęście, dokonali.
Living Mirrors rozwija melodyczne wątki z debiutanckiego albumu i eksponuje kierowniczą rolę duetu Żytecki / Biernacki, uzupełniając jednocześnie płytę o modny w dzisiejszych czasach djent. Ta decyzja okazała się zresztą dla zespołu strzałem w dziesiątkę. Zastąpienie niesprecyzowanej, instrumentalnej magmy konkretnym i połamanym riffowaniem, zwiększyło czytelność brzmienia zespołu i wpłynęło na lepszy odbiór całości. Disperse nie zatracili też swej umiejętności w kreowaniu atmosfery, wypełniając przestrzeń między hałasem a delikatną i bardzo emocjonalną, klawiszowo-gitarową treścią. Ulepszeniu uległy partie wokalne, chociaż Rafał naprawdę mógł darować sobie eksperymenty z autotune - jego głos jest wystarczająco dobry i bez tego.
Wszystko to sprawia, że należy uznać Living Mirrors za album znacznie lepszy od rozwlekłego debiutu. Utwory są przeważnie krótkie i bardzo zwięzłe, odegrane z porażającą precyzją. Dobrze rozplanowano proporcje między metalową surówką a bardziej melodyjnymi partiami. Niektórzy mogą uznać go przez to za nieco niespójny, ale progresywna otoczka raczej wzbogaca krążek sprawiając, że nie ogranicza się on tylko do irytującego w większości djentowych płyt, ordynarnie eksponowanego groove’u. Kompozycje zaaranżowano ze smakiem, są też bardzo nośne i widać tu, że Disperse odrobił dobrze lekcję Riverside. Kompleksowość podana w przystępnej formie, uczyniła z nich przecież rockowych gigantów. Podkarpacianie podążają tym samym szlakiem, kształtując jednocześnie swój własny, rozpoznawalny styl.
O tym, że droga okazała się być właściwą, świadczy kontrakt podpisany z Season of Mist. To wytwórnia, która jest przystanią największych nazw w ekstremalnym metalu. Pracuje chociażby dla Morbid Angel czy Mayhem. Jej włodarze nie boją się jednak zderzenia z bardziej awangardowym podejściem do czarnej polewki. Świadczy o tym obecność w ich katalogu takich aktów jak Sólstafir czy The Project Hate. Disperse ze swoim nowoczesnym, a jednocześnie ciągle progresywnym podejściem, pasuje do jej profilu doskonale.
Na koniec warto powiedzieć o Living Mirrors jedno: nie jest to album wybitny, ale stanowi bardzo owocny punkt w rozwoju zespołu. A tenże, w pełni świadomy swoich artystycznych możliwości, może nas jeszcze bardzo zaskoczyć. Czego im i sobie życzę. [zeno]
Strona zespołu: http://www.facebook.com/disperseofficial
lekcja z proghmy-c też zdaje się być odrobiona.
OdpowiedzUsuńZespół pochodzący z mojego miasta na WAFP. Yeah!
OdpowiedzUsuń