Kompilacja czterech EP-ek wydanych w końcówce ubiegłego roku.
Armando Suzette: Calendar (DRAW Records, 2013)
Skąd bierze się przekonanie o wyjątkowości Armando Suzette? Myślę, że wynika z kompletnie innego sposobu śpiewania i budowania harmonii wokalnych przez Mateusza Tonderę, a także rytmiki piosenek krakowskiego zespołu. Są one zaczerpnięte z jazzu, a to raczej mało popularny gatunek na wszelkiej maści blogach i w serwisach traktujących o muzyce indie czy alternatywnej. Dla osoby nieosłuchanej z takimi harmoniami styl Armando Suzette może się okazać szokiem poznawczym i wrażeniem obcowania z czymś kompletnie nowatorskim. A tak przecież nie jest.
Natomiast nie sposób odmówić Tonderze i spółce zręczności, kompozytorskiego sprytu. Połączenie jazzu z miękkością popu i soulu oraz użytego instrumentarium (głównie klawisze) daje poczucie świeżości, czegoś niebanalnego. Z drugiej strony piosenki są do siebie dość podobne i gdy w Music School (Spring Dilemma) pojawia się rockowe, queenowe uderzenie, przyjmuje się je z zachwytem – och, to stać ich na coś więcej!
Calendar to ciekawa płyta, zmuszająca do pewnego wysiłku intelektualnego, zwiększenia elastyczności umysłu, przyzwyczajonego od lat do tych samych rozwiązań melodycznych. Jednak jej epokowość uznałbym za wysoce przesadzoną.
Lewe Łokcie: Jak bardzo mogę (FYH!Records, 2013)
Częstochowianie nie tylko podtrzymują etos indie rocka lat 90. w warstwie muzycznej i tekstowej, są także niezwykle płodni, co również cechowało zespoły z tamtych czasów (niezliczone wersje alternatywne piosenek, demówki, sesje w różnych miejscach – do dziś odkrywa się takie ukryte skarby). Przy okazji sesji do debiutanckiego albumu Niewiele się zmienia nagrali trochę więcej niż zmieściło się na płytę, dlatego wraz z singlem z albumu dokładają trzy takie „odrzuty”.
W zasadzie nie ma w nich nic zaskakującego – wszystkie mogłyby spokojnie znaleźć się na podstawowym wydawnictwie. Najbardziej moją uwagę przykuł Ostatni dzień lata – pewnie za sprawą tej gitary pobrzmiewającej Modest Mouse. Ach, znowu powołałem się na MM. Zabijcie mnie!
Skorupy: Jeden dzień w kosmosie (wyd. własne, 2013)
Białostocki kolektyw wypuszcza nowe nagrania w niewielkich odstępach czasowych, a z każdym kolejnym zestawem jest lepiej i ciekawiej. Jeden dzień w kosmosie przynosi siedem instrumentalnych utworów, utrzymanych w stylistyce mieszanki stoneru i psychodelii. Wątki kosmiczne jak najbardziej obecne za sprawą mądrze pomyślanych partii klawiszy. Do tego sensownie dozowany ciężar i wyrazisty bas uzupełniający liczne dźwiękowe ozdóbki w wyższych rejestrach.
Całość wchodzi zadziwiająco gładko; chociaż mamy do czynienia z muzyką budowaną na dość ciężkim fundamencie, to nadbudowa jest nadzwyczaj lekka i przestrzenna. Wyróżniłbym przyjemnie mieszającą w głowie kompozycję Bukowski, ale Charles czy Stanisław oraz niebojącą się jazzowych odniesień Wiosenny letni deszcz i zapach kurzu, która przypomina nieco sposób komponowania (również białostockiej) Ikebany.
Young Stadium Club: Radio Edit (wyd. własne, 2013)
Bezpośrednia kontynuacja wydanej jesienią 2013 EP-ki Waiting For The Light. Znowu mamy do czynienia z trzema piosenkami, w których dominuje stadionowa hymniczność melodii – dotyczy to zwłaszcza otwierającej minialbum Kids From The Sky. Swoje dokłada dziecięcy chór powtarzający frazy wokalisty. Be Like Forrest Gump z bezwzględnością kata wbija w głowę natrętny motyw przewodni w postaci wokalizy „ło-o-o-o-o”. Trochę męczące, choć nie da się odmówić, że piosenka idealna do radia – słuchacze powinni podchwycić melodię od razu.
Najfajniejsze w zestawie Holidays to już nieco inne klimaty: karaibska gitarka, takaż rytmika – takie Vampire Weekend w polskim wydaniu. Fajnie buja i oby więcej takich rozluźniających przebojów w wykonaniu łódzkiego zespołu.
Obie EP-ki powinny jak najszybciej trafić do obiegu radiowego – toż to pop, jakiego słucha się najprzyjemniej podczas wykonywania codziennych czynności.
Słuchał [m]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz