2 stycznia 2008

[The Best Of Polish Alternative] Starzy Singers: Rock-a-bubu (Antena Krzyku, 1999)

Moje pierwsze spotkanie z muzyką Starych Singersów miało miejsce za pośrednictwem różowej kasety wydanej przez Antenę Krzyku (mam ją do dziś). Wkładkę kasety zdobiły zdjęcia pani w zrelaksowanej pozie reklamującej niezawodny sprzęt audio firmy Unitra. Po tym kontakcie nic już nie było takie jak wcześniej. Wcześniej na hasło „polski punkrock” dostawałem czerwonej wysypki i nieświeżego oddechu, odczuwałem też natychmiastową niechęć do rozmówcy, który na swoje nieszczęście posłużył się tym sformułowaniem. Rock-a-bubu namieszało mi w głowie, otworzyło jakąś nieużywaną do tej pory klapkę. Muzycznie to jest punk, ale też indie z dużą domieszką Pixies, zaś tekstowo coś tak zabawnego i inteligentnie dowcipnego, że żadne opisy tego nie oddadzą. Cytat więc, jeden z „kultowych” wersów (fakt, że na tej płycie są same takie): Jadę na Prażkie pomachać swym ptaszkiem/ Do jednej Loli (co się nie goli)/ Gdy ja po kielichu jak miś puchatek/ Jadę na co nie co małym fiatem/ ołje komą! Zapomniałem dodać: teksty pisane są przecudnym, dziwacznym językiem inspirowanym gwarą warszawskiej Pragi. Absurdalne skojarzenia, humor a la Monty Python z Monciaka, co tylko chcecie. Starzy zabijają śmiechem! Konkubina (popa żona) poparzona pokrzywami/ A o to jej chodziło, żeby jej nie poparzyło/ Nie ma winnych, nie ma, nie/ Wszystko szło ku temu, że to wina systemu je. I tak dalej, cytować można bez końca.


Jednak Rock-a-bubu to nie jest płyta „jajeczna”, jak, powiedzmy, Big Cyc (komu dziś chce się wracać do starych płyt Big Cyca? Do jakichkolwiek płyt Big Cyca?) – to przede wszystkim kawał cholernie dobrze zagranego rockandrolla. Potężne brzmienie do dziś robi wrażenie, a szaleńcze zabawy z rytmem to już prawdziwa klasyka. Mnóstwo porąbanych, chorych przejść, żonglowanie konwencjami, fluidami i wpływami, a przede wszystkim cała kupa przebojów, ciągle sprawdzających się na (nielicznych) koncertach Starych Singers: Seks & draks & telefaks, El Sistema, Gary River, Jemadzidzi, Żampiony – fajnie wrócić po latach do tych kawałków. Całość połączona komicznymi zapowiedziami (gadki w Weselu Tymona & Transistors to blady cień tych Singersowych) stanowi uniwersalną, nieprzemijalną pozostałość po Złotej Erze (dość krótkiej, bo trwającej niespełna 3-4 lata) polskiej muzyki niezależnej.

Absolutny klasyk, pozycja, którą każdy fan muzyki alternatywnej powinien mieć w swoich zbiorach. Różowa kaseta ma się dobrze – w końcu to nie badziew z firmy T.kt. [m]

3 komentarze:

  1. moja ulubiona i nadal tak uważam nie doceniona należycie polska płyta

    OdpowiedzUsuń
  2. ta płyta chyba w tzw. polskich realiach nie miała prawa zaistnieć - inspiracje SY, Mudhoney, Butthole Surfers, Apteką, Pixies; kapitalnie dziwne teksty, luz swoboda w quasi-improwizacjach, bezczelność godna najostrzejszych załogantów ( swoją drogą kapela na scenie zdominowanej przez nudne bandy walczące musiała być niezłym ewenementem). to, jaki po 10 latach jest dorobek Macia Morettiego świadczy o tym że Rock-a-bubu nie było przypadkiem

    OdpowiedzUsuń
  3. Podpisuje sie obiema rekami pod tym, co napisali przedmowcy. To wspanialy album, szkoda, ze przeszedl bez wiekszego echa. Taka strata..

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni