Wreszcie jest! Biorę do ręki pełnowymiarowy debiut ISS i gapię się przez pół godziny w okładkę. Jest piękna; z gatunku tych, co żałuje się, że era winyli odeszła w zapomnienie. Pierwsze przesłuchanie daje wyobrażenie jak powstawał album: najpierw wymyślono tytuł, potem stworzono klimatyczną oprawę graficzną, a na koniec nagrano piosenki, które pasowałyby tematycznie do nazwy płyty. Dostajemy 11 kompozycji, które wypisz-wymaluj pasują do określenia "kołysanki, przy których powieki stają się cięższe i nie ma powodu zmieniać tego stanu rzeczy". Co ma swoje plusy i minusy. Zalety wypływają na powierzchnię z każdym przesłuchaniem. Wkraczamy w świat ciepłych dźwięków, pełnych melancholii, zadumy, smutku, pejzaży kreowanych wyrafinowanymi plamami fortepianu, przestrzenią akustycznych gitar oraz liryzmem linii skrzypiec i wiolonczeli. Takie granie ma bogatą tradycję za oceanem, choćby wspomnieć powszechnie znany Lambchop. Utwór Tony znakomicie kończyłby Mellon Collie and the Infinite Sadness Smashing Pumpkins. She stanowi wizytówkę osób nadwrażliwych, którzy mają niespotykany dar widzenia wewnętrzego piękna. Końcówka Cold dzięki zbiorowym chórkom mile kojarzy się z Sierżantem Pieprzem. Nie mogę tu nie wspomnieć o Live As You'll Die Tomorrow. Gdy Natalia Baranowska śpiewa How I love this ending... nogi miękną i doznaję klasycznego objawu "ciarów". Czasami myślę, że pewne kompozycje nie są dziełem ludzi, tylko podsunięte przez... bogów? elfy?
Jednakże płyta nie jest pozbawiona niedociągnięć. Kołysanki mają to do siebie, że usypiają. Często wbrew woli słuchacza. Wielką wadą albumu jest brzmienie. Nie chodzi mi jakość - tu wszystko gra. Dźwięk jest selektywny, mocny, słychać wyraźnie każdy instrument, rezonans, ruch dłoni po gryfie gitary. Problem jest w... barwie dzwięków. Może się wydawać, że płyta została nagrana "na setkę" - muzycy przed nagraniem nastroili gitary i bębny, zagrali kawałki, po czym zwinęli kable i wyszli ze studia. Dokładnie wszystkie piosenki są w jednej tonacji, ze świecą trzeba szukać fragmentów o ciut cieplejszych i ciut zimniejszych akordach! Druga rzecz: tempo. Złapałem się parę razy na tym, że nie zauważyłem kiedy np. kończy się Screaming a zaczyna Cold. Albo kończy Cold i zaczyna Letter To Nowhere. To jednostajne, wolne tempo jest zabójcze. To jak słuchanie 20-minutowego utworu w którym nic się nie dzieje. Pierwszy na liście One Day In The Grass jest doskonałym tego przykładem. Krótki wokal na początku, potem mnóstwo niezagospodarowej przestrzeni wypełnionej plumkaniem. Dlatego niczym morska bryza jest The River, gdzie mamy kapitalne przyśpieszenie metrum. W Live As If You'll Die Tomorrow pani Natalii zdarza się załkać, stopniować napięcie, a w połowie Tony'ego gitara na parę taktów nabiera mocy - jednak, jak dla mnie, to za mało smaczków, by płytę nazwać urozmaiconą. Na EP-kach pokazali więcej emocji i kolorytu.
By być uczciwym: debiut ISS to kilkanaście wspaniałych piosenek, dzięki którym możemy być dumni, że powstały w Polsce. Są świadectwem niezwykłej wrażliwości artystów i zdolności songwriterskich. Mają w sobie olbrzymi potencjał koncertowy. Z jednym założeniem - jeśli będziemy obcować z nimi na wyrywki. Słuchanie albumu od początku do końca dość męczy. [avatar]
Strona zespołu: http://www.iss.trafri.net/
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Spontaniczny projekt m.in. Marcina Loksia (dawniej Blue Raincoat) i Kuby Ziołka (Ed Wood, Tin Pan Alley) ma szansę przerodzić się w coś trw...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz