11 maja 2010

Maj Music Festival, 7-9.05.2010, Katowice – relacja z soboty 8 maja 2010



Tegoroczna 3. edycja darmowego festiwalu Maj Music zaskoczyła niezłym doborem artystów. Grzechem byłoby się nie wybrać, dlatego delegacja WAFP zawitała na katowickie lotnisko Muchowiec w sobotnie popołudnie. Początkowo ciepłe i słoneczne, z czasem... Ale nie uprzedzajmy faktów.

Wpadliśmy akurat na koncert Dick4Dick, który rozpoczął się po 15-ej na scenie głównej. Ale, ale, na początek kilka uwag natury ogólnej. Teren festiwalu stanowił wprawdzie zaledwie wycinek ogromnej powierzchni lotniska, ale i tak miejsca było pod dostatkiem. Dwie sceny zostały ustawione w dość sporej odległości od siebie, mimo to na małej było czasem słychać próbę odbywającą się na dużej. Ale nic to, fantastycznym pomysłem okazało się za to ulokowanie tuż obok namiotu-sceny małej... wesołego miasteczka. Naprawdę fajnie było posłuchać w trakcie koncertu Południcy piosenek Michaela Jacksona, a kiedy zrobiło się ciemno, błyskające światełkami karuzele stanowiły świetny punkt orientacyjny w topografii festiwalu.

Pod względem zaopatrzenia trudno cokolwiek organizatorom zarzucić. Stanowisk z piwem było od groma, do tego różnego rodzaju fast foody, gofry, kawki – z głodu się umrzeć nie dało. Do tego bramkarze zatrzymywali tylko osoby z „czymś ostrym”, nie było żadnego problemu z wniesieniem aparatu fotograficznego, parasola, własnego jedzenia i picia. I tak powinno być wszędzie, ale znamy realia biletowanych festiwali, które mają dość absurdalne przepisy bezpieczeństwa (no wiecie, bułka z kiełbasą, ciśnięta ręką silnego mężczyzny, może zabić kilka osób zgromadzonych pod sceną). Wróćmy jednak do Dików...


Jako się rzekło - Diki

[m]: Produkowali się na dużej scenie z pełnym zaangażowaniem, tylko... hm... okazało się, że nowe piosenki brzmią po prostu słabo. Nawet przebojowe Hollywood, przerobione na dwie kontrastujące ze sobą części, wypadło blado w porównaniu ze starszymi hitami. Nie da się ukryć, że to właśnie numery z Grey Album rozruszały publikę. Another Dick, I Know You Need My Rock’n’Roll, Gina, Hold Your Fire – to były te fragmenty koncertu, które potrafiły porwać. Była też wycieczka do czasów pierwszej płyty Silver Ballads, z której zabrzmiało Technology, a wraz z nim trochę tradycyjnych wygłupów scenicznych. A teraz odpowiedź na nurtujące was zapewne pytanie: czy Bunio pokazał gołą dupę? Pokazał.

[avatar]: Grali chwilę po obiedzie przy pełnym słońcu. Nieliczna widownia była jeszcze ospała i bardziej „badała teren” niż skupiała się na dźwiękach. Dicki zgodnie z przewidywaniami błysnęli garderobą. Jakieś rajtuzki, futerka, lansiarskie okularki. Fajnie. Szczególny pokłon należy się pałkerowi, który świetnie bawił się za swoim zestawem zabawek. Bez szczególnego powodu. Po prostu bębnił i co chwilę miał uśmiechniętą michę. Niestety, ogólnie koncert nie był szczególnie udany. Zespół zagrał sporo kawałków z Summer Remains, które wypadły smętnie. Nawet przebojowe Hollywood przedstawiono jako nostalgiczny, lejący się utwór. To by było dobre na zmęczone nogi po kilkugodzinnych szaleństwach, a nie na rozgrzewkę. Dlatego publika reagowała znacznie żywiej na dźwięki killerów z dwóch pierwszych płyt. Kontrowersyjnych zachowań nie było. Nie liczę oczywiście incydentu z pokazaniem pośladków wymuszonego na skutek dość żenującej prowokacji konferansjera.


Kolega wyprawiał różne dziwne rzeczy z tym gryfem od kontrybusu

[m]: Przyszła pora na debiut (jeśli chodzi o łamy WAFP) zespołu Południca! z Krakowa. Spodziewaliśmy się czegoś w rodzaju Żywiołaka, jeno w wersji bardziej elektro niż metal. Południca! zaintrygowała. Rozbudowane instrumentarium,w skład którego wchodziły flety, fujarki, cymbały, klarnet, kontrabas elektryczny, syntezatory, mandola, cajon, darabuka daje już mniej więcej pojęcie o muzyce wykonywanej przez ten zespół. Zaprezentowali mieszankę etno, folku i muzyki klezmerskiej w oprawie nowoczesnej elektroniki, na intensywnej transowej bazie sekcji rytmicznej. Wzrok przyciągała ekspresyjna wokalistka, która potrafiła zarówno zaciekawić kabaretową manierą, jak i wkurzyć drażniącą „ludową” krzykliwością. Ale – podobało się. Aha, mają już płytę na koncie!

[avatar]: W porównaniu z resztą sobotniego line-upu zespół z kompletnie innej bajki. A właściwie to z jakiegoś podania ludowego. Ekipa z Krakowa przygotowała mieszankę etno-folku i współczesnych tekstów. Muzycznie było blisko dokonaniom Kapeli Ze Wsi Warszawa. Charyzmatyczna wokalistka to wypadkowa wczesnej Renaty Przemyk i dziewczyn z Dagadany. Kolorowa ekipa zaprezentowała pokaźną dawkę hałasu i swoistej psychodelii. Jednak raziło koncertowe nieobycie. Publiczność nie tylko słucha, ale i patrzy. Można było pooglądać wokalistkę wczuwającą się w rolę i miśka na elektrycznym kontrabasie nadrabiającego ekspresją za całą ekipę. Z drugiej strony wrażenie psuli klarnecista i flecistka. Jak można stać jak słup soli na pierwszym planie i ożywiać się tylko na czas zagrania swoich partii?

W tym czasie nad lotnisko nadciągnęły czarne chmury...

[avatar]: Zaczęło padać mocno i buty powoli nasiąkały błotem. Na szczęście Ania Brachaczek wraz z zespołem BiFF sprawiła, że myśli krążyły wyłącznie wokół tego, co działo się na scenie. Urocza z niej kobieta i sympatyczna gawędziara. Ze swobodą i naturalnością zespół wykonywał kolejne songi z debiutanckiej płyty. Potwierdziły się opinie o rewelacyjnej sekcji rytmicznej byłych muzyków Pogodna. Było skocznie, wesoło, przebojowo i kolorowo. Szkoda tylko, że Hrabia Fochmann pozostawał cały czas na drugim, a nawet trzecim planie – z wyjątkiem jednej zaśpiewanej przez siebie piosenki (Krezma).


Ania i jej falbanki. Hrabia i jego biały ancug. Znamy to, znamy...

[m]: Koncert BiFF-a niczym mnie nie zaskoczył. Było oczywiście bardzo fajnie, Ania Brachaczek robiła te swoje słodkie minki i zagadywała po dziecinnemu – ludzie to lubią, więc nie ma sprawy. Fakt faktem, że zespół gra koncerty według schematu i kto widział jeden, nic nowego na kolejnym nie przeżyje. Przydałoby się grać jakieś nowe kawałki, albo chociaż dołożyć parę coverów, bo debiutancką płytę Ano znamy już na pamięć.

[avatar]: Kolorofon. Warszawiacy stawili się z nowym nabytkiem - dziewczyną odpowiedzialną za wszystkie elektroniczne wstawki i dodatkowe wokale. Ojej, ależ europejsko prezentują się na scenie. Chodzi mi o cały wizerunkowy staff. Fajne fryzury, na czasie koszulki i ogólnie niepolska prezencja. Kawałki z Kpt. Skały prezentowały się wyśmienicie. Energetycznie, dance-punkowo, rave’owo. Tylko mały zgrzyt - wokal. Głos Piotra Mazurka nie ma tej mocy, co na płycie. Mimo że chłopak się starał, lepiej wypadały instrumentalne fragmenty.


Ilona. Pani z laptopem i Rolandem

[m]: Zgodzę się z Grześkiem, że wokal Piotra był najsłabszym elementem koncertu. Teraz już rozumiem, dlaczego głos wokalisty na płycie został ukryty pomiędzy instrumentami – jest po prostu słaby i mało oryginalny. Problemu nie rozwiązuje masakryczny pogłos, którego wokalista domagał się od dźwiękowca. Muzycznie było lepiej. Dancepunkowe wymiatacze Śmielej, Ściera i Zapałki, a także Kapitan Skała w „normalnej” wersji - wymiatały. Trzymani w ryzach przez komputer Ilony (nowego nabytku zespołu) muzycy znajdowali jednak miejsce na nieco bardziej rozbuchane popisy niż na płycie. Bomba atomowa tak sobie, za to Dobrze, że jesteś i Funktime – miazga!


Hop-sa-sa, hop-sa-sa...

[m]: Występ duetu Kucz&Kulka (w składzie wzbogaconym o żywą sekcję rytmiczną) mogę określić krótko: rewelacja! Potężne, selektywne brzmienie, momentami wręcz punkowy bas dodały katarynkowym kompozycjom niesamowitej energii. Gaba Kulka z niezwykłym wdziękiem i skromnością po raz kolejny udowodniła, że jest wielką wokalistką. Przejmujące wykonanie hiszpańskojęzycznej partii w Celluloid przyprawiało o dreszcze.

[avatar]: Deszcz padał w najlepsze przeganiając co bardziej wrażliwych. Zrobiło się kameralnie, gdy na scenie głównej zainstalował się najgorętszy duet ostatnich miesięcy wraz z towarzyszącą sekcją rytmiczną. Zespół ubrany w żółte płaszcze przeciwdeszczowe przypominał niepozorne krasnoludki. Wrażenie znikło wraz z pierwszymi wersami wyśpiewanymi przez Gabę. Mocny, charakterystyczny wokal skutecznie przebijał się przez ścianę deszczu. Zagrali chyba całe Sleepwalk, przerywane etudiami Konrada Kucza (zespół wówczas grzecznie usuwał się w bok). Na bis uraczyli nas coverem Dust In The Wind Kansas. Zrobiło się magicznie...

Ostatnim koncertem, jaki zaliczyliśmy, był występ Oszibaracka w namiocie.


Wkrótce to prawe kolanko przyciągnie naszą uwagę

[avatar]: Soniczna electro-masakra. Kawałki znane z płyt zabrzmiały drapieżnie i potrafiły nieźle ogłuszyć. Dość szybko zespół rozruszał publiczność. Głównie za sprawą speca od elektroniki. Gość szalał za konsolami. Skakał, kołysał się i wydobywał z klawiszy ostatnie tchnienie. Kapitalnie zmajstrował Stop Calling Me Skinny, który to skończył się paralitycznymi ruchami wokół czegoś co przypominało antenę wi-fi. Można mieć zastrzeżenie do wokalistki Patrisii, która nie starała się nawiązać kontaktu z publicznością. Pod koniec koncertu usiadła wprawdzie na krawędzi sceny, a nawet z niej zeszła, ale jej postawa była mimo wszystko bardzo zachowawcza. Również transowe kawałki, pełne elektronicznych odjazdów, momentami potrafiły spuścić energię niczym pęknięta dętka. I były premierowe kawałki. Zapowiada się ciekawa płyta.

[m]: Ten koncert zdewastował mnie psychicznie i fizycznie. Kiedy oglądałem szalony pojedynek na syntezatory, ogłuszony totalnym łoskotem bitów, nagle poczułem, że jestem starym człowiekiem... Było na co popatrzeć (prowokujące ruchy wokalistki towarzyszące słowom Leave me alone, stop calling me skinny), ale zespól zabrzmiał moim zdaniem zbyt sucho i hałaśliwie, a za mało piosenkowo.

***************
To była całkiem fajna impreza, z ambitnym i zróżnicowanym line-upem. Również dni, które opuściliśmy, prezentowały się ciekawie. Oby tak dalej, a za rok zostaniemy dłużej.

Na Muchowcu byli i buty moczyli: [avatar], [m] i [spacecowboy], która wolała sobie poskakać niż zapamiętywać tracklisty.

1 komentarz:

  1. Z mojej Strony mogę dodać że pierwszego dnia bardzo dobrze zaprezentował się L.Stadt. Było słychać to pierd...cie z płyty. Problemem mogły być tylko piskliwe groupies ( na moje oko z 13-14 lat) ale koncert dawał rade. Co mnie bardzo zadowoliło z koncertu na koncert dają sobie coraz lepiej rade.
    I jeden z ostaniach koncertów Maj Music Festival czyli Fisz i Emade.
    Panowie zagrali same hity. Takiego tłoku jaki był na ich koncercie nie widziałem przez cały festival. Szczerze rozkładali na łopatki każdego kto znalazł się w promieniu 50 metrów od sceny. Fisz jak zawsze zaskoczył i pokazał jaką muzę będzie teraz grał (mowa oczywiście o Kim Nowak). 2 połowa koncertu już przygrywała trochę rockiem. Ale było udanie.

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni