10 listopada 2011
Mirek Rzepa: Rymszary (Falami, 2011)
Filcowa okładka? Skojarzenia z poezją Białoszewskiego i Wojaczka? Śląski folklor? Metafizyka? Czy to ma rację bytu? Pierwsza w pełni autorska płyta Mirka Rzepy (na scenie już od 30 lat, grał m.in. z SBB, Krzakiem czy Dżemem), zawierająca dwanaście niesamowitych muzycznych pejzaży malowanych w impresjonistycznym stylu odpowiada na to ostatnie pytanie twierdząco. Porusza do głębi nie tylko niezwykłym sposobem jej wydania, ale i zawartością, którą się widzi, słyszy i czuje. Dosłownie czuje – zupełnie jak w Dniu Świra Koterskiego.
Muzyczna podróż, którą proponuje nam Mirek Rzepa, to wypadkowa jego poszukiwań i drogi jaką przebył. Znajdziemy tu elementy klasycznego bluesa, jak i jazzu, współczesnej muzyki ilustracyjnej czy śląskiej muzyki ludowej. Przestrzeń, którą Rzepa stwarza wokół słuchacza, jest jakby wyrwana z pojęcia czasu, zawieszona pomiędzy światem realnym a tym wyimaginowanym. Przekorny uśmiech i zadawane z dziecinną niewinnością pytanie o piękno otaczającego nas świata – takie odniosłem wrażenie przy pierwszym odsłuchaniu. Każde kolejne, odsłaniało jednak nowe znacznie głębsze i poważniejsze, bardziej refleksyjne znaczenia i tematy wpisane w niezwykłą muzykę.
Spięty fortepianową klamrą (otwierający płytę utwór Polna i kończący ją Niedziela na Nikiszu) unosi się w przestrzeni i porusza minimalizmem, mnogością pomysłów, pięknych melodii i porażającą wręcz świeżością. Mnogość interpretacji i skojarzeń z twórczością, takie bowiem odniosłem wrażenie, Białoszewskiego i Wojaczka jest jakby soundtrackiem do filmu o tych dwóch wspaniałych, wciąż kontrowersyjnych i niedocenianych poetach. Już w intrze, czyli minimalistycznym i smutnym utworze Polna, odpływamy mając przed oczami jakąś starą śląską chałupę. W utworze tytułowym pozostajemy w kręgu muzyki lirycznej, rzewnej i wypływającej z głębi duszy. Absolutny majstersztyk. Nieco radośniejszy jest Kasztanowy – bluesowa miniaturka, również rozpięta na gitarze, która przywołać może skojarzenia z Claptonem. Jeszcze dalej w blues wchodzimy w świetnym Od teraz do zaraz, który mógłby być utworem Roberta Johnsona, Tadeusza Nalepy albo Dżemu, a jeśli jeszcze wyobrazić sobie do tego przejmujący do szpiku kości wokal mamy gwarancję odlotu zapewnioną. Nieco inny jest Złoty biedaszyb snujący się delikatnymi dźwiękami gitar, jak gdyby stary i siwy bajarz opowiadał jakąś śląską gawędę. Przyśpieszamy w nerwowym Przede wszystkim spokój. Ale jak tu zachować spokój, gdy widzi się kukiełkę targaną emocjami i rzucającą się po całej scenie?
Następny na płycie jest kolejny wolny i rzewny, taki trochę funeralny Muchowiec, który bardzo mocno skojarzył mi się właśnie z Białoszewskim i jego Mrówkowcami. W Turkusowym święcie do gitar dołączają delikatne uderzenia bębnów – wkraczamy w klimat kolęd, a niektórym pewnie przyjdzie też na myśl Cień Wielkiej Góry Budki Suflera. Po chwili jednak znów zmieniamy nieco klimat i otrzymujemy kojarzący się z Paco DeLucią Superjednostką – z jednej strony nerwowy, z drugiej łagodny i mający w sobie coś z ducha tego wybitnego gitarzysty. Poezja śpiewana? Grzegorza Turnau z pierwszych płyt? Wojaczek? To z kolei skojarzenia z utworem Jeszcze śpię – leniwie budzimy się z podróży, choć to wcale nie koniec płyty. Jest jeszcze piękna i smutna etiuda Dla Jagody, opowiadająca pewnie historię niespełnionej miłości do dziewczyny imieniem Jagoda. Wyłania się z mgły i powoli rozkręca się do szybszych obrotów. Gdyby jeszcze dostawić do tego przejmującą trąbkę Stańki… powstałaby prawdziwa perełka kipiąca od emocji…
Końcówka to wspomniana już Niedziela na Nikiszu. Znów fortepian i jeszcze raz smutny, deszczowy, oszczędny ton. Do tego Hemingway’owskie pytanie: Komu bije dzwon?
Są płyty i artyści, do których wraca się w określone pory roku. Rzadko jednak zdarza się materiał, który pasuje do każdej z nich. Rymszary to właśnie taki album. Całoroczny – piękny, liryczny, skłaniający do przemyśleń, czasem wywołujący uśmiech na twarzy. Trwający zaledwie pół godziny materiał to jednak muzyka nie dla każdego słuchacza, a raczej dla takich, którzy potrafią pomyśleć nad muzyką i poczuć ją w sobie. Zabawa w wyszukiwanie znaczeń to z kolei czysta przyjemność i każdy, kto raz sięgnie po płytę Rzepy, będzie do niej wracał w poszukiwaniu nowych skojarzeń. To muzyka wręcz stworzona do wewnętrznej refleksji, spowiedzi przed samym sobą i oczyszczenia. [lupus]
Polna:
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Lista zespołów, których twórczość inspiruje muzyków Setting The Woods On Fire, jest dość pokaźna. Mamy na niej i Sonic Youth, i Appleseed Ca...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz