14 listopada 2011

Tides From Nebula + Rape On Mind + NAO - Rzeszów, Red Zone Club, 4.11.2011


Tidesi gościli w Rzeszowie jakiś rok temu, jeszcze przed wydaniem Earthshine. Grali w niewielkim klubie i mocno musieli się nagimnastykować, by nie pozabijać się wzajemnie gitarami. Red Zone Motorcycle's Pub oferuje większą scenę. Dość płytką, ale znacznie szerszą. Pozwoliło to ustawić wszystkich muzyków w jednej linii, łącznie z zestawem perkusyjnym (akurat jedynie TFN zdołali pałkera schować z tyłu). Bardzo fajne rozwiązanie - można było bez przeszkód pooglądać zapracowanych bębniarzy. Trochę można było się zdziwić, że będą jakieś supporty - nieliczne plakaty uparcie milczały na ten temat.



Jako pierwszy zaczął warszawski NAO. W lipcu wyszedł ich debiutancki album Deprywacja sensoryczna (mam, ale jeszcze nie słuchałem). Grają eteryczny post rock z progresywnymi inklinacjami (ukłony w stronę rzeszowskiego Spirala). I mają sympatyczną dziewczynę u mikrofonu. Edyta Glińska śpiewa w rodzimym języku, czego niestety za bardzo nie było słychać. Nie było chyba też słychać gitarzysty. Znaczy, gitarę słychać było dobrze, ale obserwując biegające po gryfie palce Wojtka Śmierzyńskiego spodziewałem się usłyszeć z głośników więcej dźwięków. Cóż, może i by się fajnie słuchało kapeli, gdyby nie kilka rażących błędów wynikających z braku obycia koncertowego. Po pierwsze - zespół prawie całkowicie podporządkowuje się wokalowi Edyty i jego zwiewnym liniom melodycznym. Chyba tylko w jednym momencie dziewczyna pisnęła głośniej dobrze wkomponowując się w naparzającą ostrzej sekcję rytmiczną.



Poza tym rządził schemat - Glińska śpiewa, gitary łkają cicho. Milknie tekst, można sobie po męsku pofolgować. To niewchodzenie sobie w drogę na dłuższą metę jest męczące. I sprawa nr 2. Koniecznie zespół powinien zatrudnić kogoś do kręcenia gałkami i potencjometrami. Nie wygląda to profesjonalnie, gdy w trakcie utworu Edyta pochyla się i majstruje przy urządzonku nie przerywając śpiewania. Figurę ma świetną, ale...


Pół godziny później na scenie zainstalowało się piekło. A imię jego Rape On Mind. To działający od 2003 roku kolektyw kumpli pochodzących z różnych miast i wciąż nie mający oficjalnych nagrań na koncie. Muzyka na wskroś ekstremalna. Łącząca grindcore z deathmetalowymi płomieniami. Jeśli ktoś kojarzy Antigamę bądź Pneumę, to będzie na dobrej drodze. Podczas krótkiego setu kocioł robiły dwie gitary (nie było słuchać, że dwie) i przypominający trochę z wyglądu Scotta Iana z Anthraxu (tyle że bez bródki) perkusista.



Chyba się podobało. Publiczność zbliżyła się o parę kroków do sceny, a paru kolesi odważyło się na paralityczne pogo.


I gwiazda wieczoru - Tides From Nebula. Tu już nie było mowy o złym nagłośnieniu czy kiepskich światłach. Rozpoczęli od kawałka, od którego wszystko się w ich przypadku się zaczęło. Higgs Boson. W tym momencie wszystkie lody zostały przełamane. Zarówno po stronie publiczności, jak i zespołu. Na TFN dobrze się patrzy. Z przodu niesamowicie chudy i dostojny, z indie grzywką, basista Przemek Węgłowski. Po lewej stronie w mroku Maciej Karbowski, a po prawej Adam Waleszyński, który wyrasta na frontmana grupy. Facet nie potrafi ustać w miejscu i wyczynia z gitarą niesamowite rzeczy. Co ciekawe, najbardziej przeżywał kompozycje z Earthshine. Dość nieoczekiwana rzecz, zważywszy na to, że kawałki z drugiej płyty są bardziej kontemplacyjne. Publiczność gromko reagowała na Aurę i zawartą w niej moc, natomiast w przypadku rzeczy spokojniejszych, jak These Days, Glory Days, po prostu słuchała, lekko się kołysząc. Waleszyński wręcz odwrotnie - każdą zmianę tempa podkreślał mocnym wyrzutem gitary, zamaszystym tupnięciem w podłogę i okazjonalnym przygryzieniem warg. Widać, że muzycy lubią swoje drugie dziecko. Nie da się jednak ukryć faktu, że pomiędzy utworami z obu płyt jest ogromna przepaść stylistyczna.



Obecnie grupa potrafi zaplanować set w ciekawy sposób, umiejętnie rozlokować akcenty, ale istnieje uzasadniona obawa, że jeśli trzeci album będzie w klimacie drugiego, to koncerty będą przypominać występy Mogwai. Profesjonalne, ale bez polotu. Widziałem, co zrobiła z ludźmi ostatnia zagrana kompozycja pochodzące z debiutu. Tragedy Of Joseph Merrick wyssał z przybyłych wszystkie siły witalne. A to sztuka! [avatar]

Zdjęcia i wideo: blackbird (dzięki za użyczenie!)

4 komentarze:

  1. "Nie wygląda to profesjonalnie, gdy w trakcie utworu Edyta pochyla się i majstruje przy urządzonku nie przerywając śpiewania."

    Proponuje pochodzic troche na koncerty gdzie wokalisci korzystaja z efektorow wokalnych ktore chca kontrolowac na zywo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chodzę i część zespołów robi to dyskretniej a część nie. Po tym m.in. poznaje się obycie koncertowe danej kapeli :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Faktycznie nie wyglądało to zbyt dobrze(widziałem i słyszałem NAO na gigu w Sopocie), Glińska nie jest w stanie dobrze wyeksponować swojego głosu jeśli musi się co chwila schylać, a szkoda bo jest spory potencjał w jej głosie. Szkoda tylko, że to granie i teksty takie trochę nijakie.

    OdpowiedzUsuń
  4. NAO live http://www.youtube.com/watch?v=NAPJuBKMFB8

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni