Pięć lat temu wywołali sensację trzema prostymi piosenkami
na gitarę, bas i perkusję. Byli w awangardzie fali przywracającej do łask
polską piosenkę. Teraz, po dwunastu latach od założenia pierwszego składu, wydają swoją
pierwszą płytę.
Płytę, którą można uznać za dokument. Zapis życia w małym
miasteczku po prawej stronie Wisły. Relację ze zmagań z oporną materią
prowincjonalnego zespołu rockowego. Rozliczenie życia, które nie okazało się
wcale takie piękne jak reklamowała telewizja. Rzecz w tym, że Dni Mrozów
przyszły za późno i są dziś równie ekscytujące jak film o pingwinach: parę razy
się uśmiechniesz, może ze dwa wzruszysz, ale generalnie ani cię to ziębi, ani
grzeje. Bo w międzyczasie mieliśmy już Nerwowe Wakacje, Afro Kolektyw, MKL, a
nawet Anię Rusowicz. I zasadniczo trochę się nam już te bigbitowo-rockowe
dźwięki przejadły.
Okej, nie chcę wprowadzać kwaśnej atmosfery, opisuję po
prostu swoje wrażenia, gdy po raz pierwszy (i trzeci, i piąty) włożyłem płytę
do odtwarzacza. No fajne te piosenki. O, są Albatrosy, są Glany i jakieś nowe
kawałki. No tak, wpadają w ucho. A teksty oczywiście w dechę. Ale wiecie co? Po
tych ośmiu razach już mi się do Dni Mrozów nie chciało wracać. Również dlatego,
że Marcin Biernat opowiedział o swoich tekstach wszystko w jednym z numerów
Machiny. I już nie musiałem się zastanawiać, co to za knajpa ten „Złoty Lew”,
albo dajmy na to - „U Jerzyka”. I o co chodzi z tym łapaniem zasięgu i które to
są te zespoły z Księżyca. A takie było pole do interpretacji, bo przecież
teksty lidera tak pełne są kluczy i wytrychów, że aż się chce je wypróbowywać w
różnych zamkach. Ale uwaga! Mimo zepsutej przyjemności, nadal uważam, że te
liryki są mistrzostwem!
Pomarudziłem, pokręciłem nosem. Jest jednak szansa, że coś z
tej płyty w głowie zostanie i za parę miesięcy znowu po nią sięgnę, na świeżo,
gdy fala już przejdzie i znów będziemy wszyscy słuchać jakiejś połamanej
elektroniki czy kolejnej odmiany muzyki tanecznej. Z płyty najbardziej podobają
mi się nie stare hity (Albatrosy wolę w wersji z 2007), ale te napisane przez
zespół najpóźniej. Cash bawiący się miarowym rytmem do podrygiwania, a to
swawolnie rozpędzający do ciężarówkowego country. Barman z końcówką będącą
hołdem dla zespołu dEUS (Biernat w Machinie wspomina o In A Bar Under Sea, ale
gitarowe solo jako żywo kojarzy się z zakończeniem Instant Street z płyty The
Ideal Crash; nawiasem mówiąc przejawem prawdziwego geniuszu tego bandu).
Świetnie wypada wieńcząca album Optymistka z rozbrajającym: Uwierz, że Mak chce
być na tak/ I złej wibracji pokazać fuck/ Uwierz, że Mak już nie chce być
smutny/ Jak nieilustrowane wydanie Kamasutry. Wspominałem, że teksty są the
best? Aha, wspominałem.
Nie odbierajcie tej recenzji zbyt negatywnie. Po prostu
chwilowo jestem znudzony muzyką ze ściany wschodniej – odkryła już przede mną
wszystkie karty, obnażyła zalety i wady. Chwilowo mnie to nie kręci, ale jestem
przekonany, że znalazła swoje miejsce w sercach wielu fanów polskiej muzyki.
Jak nam będzie źle, to sięgniemy i po 2:1 dla dziewczyn, i po Dni Mrozów. [m]
PS. Właściwie to dziś jest źle, bardzo źle. Czas się trochę
poużalać nad sobą.
Strona zespołu: http://www.facebook.com/pages/Maki-i-Ch%C5%82opaki/320052904212
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz