17 lipca 2014

Gars: Gdy agresja rodzi spokój (Bajkonur Records, 2014)


Trudne zadanie mieli przed sobą trójmiejscy post-core’owcy. Za Gruzami absolutu, rewizją symboli, poprzednim wydawnictwem Gars, stało nazwisko Jacka Endino. I mimo że pewnie nigdy się do tego nie przyznają, musieli odczuwać presję udowodnienia światu, że są na tyle dobrym zespołem, że nie muszą się po raz kolejny posiłkować znanym nazwiskiem.

Obowiązki realizatora przejął Jerzy Rajkow-Krzywicki. Facet nie poszedł po linii najmniejszego oporu próbując sklonować brzmienie wydawnictwa sprzed dwóch lat. Owszem, podsłuchał parę trików - zastosował je jednak na tyle dyskretnie, że trzeci album Garsów nie pachnie oczywistą hardcore’ową Ameryką, za to sporo jest ciekawych nawiązań do ciężkiego polskiego grania z lat 90., z Illusion na czele. Znamienne jest miejsce i sposób rejestracji nowych kompozycji. Kaszuby, las, rezonujące drewno ścian pomieszczenia i postawienie wszystkiego na jedną kartę: nagrywamy całość na setkę i utrwalamy dźwięk na niedoskonałym nośniku, jakim jest taśma analogowa. Agresja rodzi spokój - tytuł nowego dzieła bardzo dobrze oddaje zawartość kasety magnetofonowej.

Największa zmiana odbyła się w warstwie tekstowej. Poprzednie płyty stawiały Garsów w szeregu kapel walczących. Z establishmentem, chorą polityką, systemem, wyzyskiem, wojną. Spotkałem się z kilkoma wywiadami, w których muzycy wyraźnie zaprzeczali takiemu zaszufladkowaniu. Gdy agresja rodzi spokój powinna ukrócić te spekulacje. To płyta nastawiona na wewnętrzny świat jednostki. Teksty stanowią wyraz osobniczych obaw, egzystencjalnych rozterek i świadomościowych deklaracji. (Znów) enigmatyczne tytuły kompozycji tylko pogłębiają introwertyczny wydźwięk albumu. Przed. Po. Nigdy. Nic. Zawsze. To wielkie słowa. A za takimi powinna iść wielka treść. Garsi co prawda obracają się wokół dość oczywistych sloganów i fraz, na szczęście obudowują je już w mniej oczywisty dźwiękowy pokrowiec.

Album numer trzy jest cięższy i bardziej brudny od swoich poprzedników. To dobrze robi post-hardcore’owym fluidom. Przemysław Lebiedziński słusznie ryczy do mikrofonu, nie tracąc nic z czytelności przekazu, bas kłuje aż miło, gitary zasuwają cięty riff za riffem, rapowane wstawki osadzają przekaz tuż pod szarym blokiem - a jednak Garsi nie zapominają o swoim drugim znaku rozpoznawczym: melancholii. To kapela, której dawno przestały wystarczać proste kontrasty hałas-wyciszenie. Tu brud miesza się z czystymi akordami, tu tłustości basu towarzyszą transowe łkania gitary i wiatr miękkich klawiszy. Wściekłość Tomka Lipnickiego gładko przechodzi w finezję Rein Sanction (Przed), a punkowe perkusyjne naparzanki w wyrafinowaną gorycz polskiego Stephans. Czy ktoś próbował pogodzić brutalność Biohazardu z ostrością Fugazi? Kiedyś pewnie tak - Gars przypomina, że wciąż warto to robić. Jedyne, czego tu mi brakuje, to postawienie kropki nad i po utworze Nigdy. To swoisty manifest do słów Józefa Czechowicza deklamowany na tle rzężącej gitary, wstęp do naprawdę wielkiego finału, który... nie następuje. Szkoda, gdyż emocje zawarte w półgodzinnym materiale aż się proszą o porywający upust.

Gdy agresja rodzi spokój wyznacza ten moment, gdy zespół ewoluuje na wyższy poziom. Poziom, który stanowi inspirację dla każdej „post-garsowej” kapeli. Etap, w którym bez przeszkód można powoływać się na garsowe wpływy i odniesienia. A kawałek Przed niech będzie kagankiem oświaty dla młodych aspirujących. Dobra robota, panowie. Nie zmarnowaliście tych trzech lat od chwili debiutu. [avatar]



Strona zespołu: http://gars.com.pl

2 komentarze:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni