19 września 2009

Prząśniczki + Dr Zoydbergh – Rzeszów, 1/4 Mili 13.09.2009

Przyznam szczerze, poszedłem na ten koncert nie mając większego pojęcia o występujących grupach. Nazwa Prząśniczki obiła mi się o uszy z okazji premiery płyty Pokolenie Wigry 3, ale poza tym nic więcej. Nawet nie było czasu posłuchać kawałków na myspace (kurcze, istnieją od 1995 roku i mają kilka płyt na koncie!). Ostatni krążek wydali dla Biodro Records. Aha, czyli yass, Tymański, Sensorry i te sprawy. Może być. Dr. Zoydbergha polecił mi swego czasu [m]. Przesłuchałem album na megatotalu, dość zaciekawił, a ponieważ to trudna muzyka, to odłożyłem rzecz do kolejki „na później”. Tak więc [avatar] zjawił się na koncercie z wielką pustką w głowie i lekko zawstydzony, że w ewentualnym wpisie na blogu nie pochwali się znajomością nawet jednego tytułu. No wstyd i kompletny brak profesjonalizmu.

Wieczór był zimny i deszczowy. Taki do spędzenia w zaciszu domowym z herbatką z rumem w ręce. I tym sposobem po raz kolejny trafiłem na gig, na który przyszło ok. 25 osób. W tym 3 (słownie: trzy!) przedstawicielki płci piękniejszej. Czwartą była barmanka. Zawsze twierdziłem, że Rzeszów jest mało alternatywny, ale do licha - po posusze wakacyjnej spodziewałem się większej frekwencji. Finały siatkówki chyba nie stanowiły problemu?

1/4 Mili jest klubem ściągającym wielbicieli metalu i klimatów gotyckich. Wygodne sofy, telewizor z klipami Sisters Of Mercy, stół bilardowy i mała scena. Część klubu zatopiona w mroku, w strefie barowej mało klimatyczne żółte światło. Nie zabrakło jakże charakterystycznego dla wielu klubów owianego legendą stałego bywalca. W tym wydaniu zawianego kolesia z niewyraźną gadką uzasadniającą wysępienie fajek:)

Koncert zaczął się z godzinnym opóźnieniem. Tym razem nie kwękałem - sam się nie wyrobiłem na 20.00. Dzięki temu zaliczyłem głośną próbę i wyłowiłem z niewielkiej grupy przybyłych twarze łódzkich Prząśniczek. Potem dłuższa cisza i nerwowe wyczekiwanie. Czy będzie się chłopakom chciało zagrać przed tak niewielką publiką?

O 21.00 na scenę weszło trzech ludków. I tu na dzień dobry wielkie ździwko. Muzycy przed minutą snuli się po sali w normalnej odzieży aż tu nagle pojawili się za instrumentami przebrani w robocze stroje wyniesione z jakiejś huty żelaza. Ubiór wokalisty porażał. Oczojebna czerwień w plamki, ciapki, misie i łapki zwierząt. Szkoda, że przyszło tak mało dziewczyn - piski chłopaki mieliby murowane.

Zaczęli od konferansjerki. Słusznie, gdyż te 25 osób na sali to niewystarczająca liczba, by zadziałała psychologia tłumu i publika samoistnie poddała się działaniu muzyki. Lider zespołu – Suavas - sprawdził się w tej roli niesamowicie. Zaserwowano luźne gadki o kontroli śrubek i wentylacji, zgadywaniu wielkości kluczy i ogólnie sprawach techniczno-budowlanych. W pewnym momencie inspekcja wykazała sypiącą się papę ze ściany. I tak przez cały koncert. Chcieli drabinę? Dostali drabinę (brawa dla basisty za wykonanie jednego kawałka z poziomu tegoż przedmiotu). Słuchaczom udzielił się klimat surrealistycznego humoru w oparach absurdu. Właśnie - humor. Wokalista powinien sprawdzić swoje drzewo genealogiczne, czy aby nie jest zaginionym bratem kabareciarza Artura Andrusa. Podobna fizys, postura, flegmatyczne ruchy i sposób artykulacji zdań. Okulary chyba też mają tej samej firmy. I to już wystarczyło, by zjednać sobie ludzi. Tupnięcie nóżką - jest wesoło. Luźna gadka - wybuch śmiechu. Niezdarny podskok tylko dodawał animuszu muzyce.

Teraz już wiem, że Prząśniczki to bardziej rozbudowany skład. Do Rzeszowa zjechali w trójkę. Ciężko było odtworzyć różnorodność stylów z płyty, więc postawili na czad. Zagrali z pazurem, łomocząc głośno. Trochę ucierpiał na tym wokal zagłuszany przez atakujące instrumenty. Wykonali (chyba) większość kawałków z ostatniego wydawnictwa. Tak jak napisałem na wstępie - nie mam bladego pojęcia co zagrali i jak ma się to do studyjnych wersji. Grunt, że statyczna publiczność po pewnym czasie wstała z sof i głośniejszymi okrzykami wyrażała aprobatę po kolejnym kawałku. A Prząśniczki czuły się coraz swobodniej. Zespół pozwolił sobie nawet na lekką improwizację po informacji z sali, że właśnie Polacy wywalczyli złoto pokonując Francuzów. Przy wersie Wódka rozwiązuje wszystkie problemy zauważyłem nawet próby podśpiewywania wśród słuchaczy.

Koncert trwał niecałą godzinę. Bisów nie było, ale chyba wszyscy rozumieli, że nie ma sensu przedłużać czegoś, co bardziej przypominało regularną próbę. Zespół nie dał ciała - problem był w nieruchawej publice. Rozumiem - sam miałem opory przed wyrwaniem się przed szereg i oddaniu nieporadnym pląsom. Podobnie jak wszyscy stałem w cieniu i sączyłem piwko, by nie wyjść na podstarzałego wariata. Łodzianie zeszli ze sceny zapowiadając występ Dr. Lubicza (tak, tak, to nie pomyłka), a my, dzięki uprzejmości Blackbirda, oglądamy małego flashbacka z tego wydarzenia.




Na występ krakusów nie trzeba było długo czekać. Niestety, grupa słuchaczy wyraźnie stopniała. A jednak zagrali. Wiedziałem, czego mniej więcej się spodziewać i dostałem to, czego oczekiwałem. Wybuchową mieszankę hardcore’a, math-rocka, westernu i psychodelii. Dr Zoydbergh gra alternatywę pełną gębą i już z tego powodu jest skazany na niszowość. Nie mają w repertuarze klasycznej piosenki. Ich kompozycje to ciągłe mocowanie się z rytmiką, dysonansem, formą i strukturą. Zaskakują na każdym kroku. Wiele razy łapałem się na tym, że podchwyciłem jakiś motyw, by w takt pokiwać nóżką, ale sorry Winnetou, goście robią karkołomne przejście i idą nową drogą.

Zoydberghi koncertowo jawiły się zupełnie odmiennie od Prząśniczek. Wokalista Sisior rzucił zdawkowe przywitanie, po czym przystąpili do odtwarzania swoich skomplikowanych form muzycznych. W przerwach również nie padło ze sceny za wiele słów. Sisior sprawiał wrażenie dość introwertycznego gościa. Zresztą - wolno mu. Wokalista posiada gardło przez duże G. I pewnie ma dość takich porównań, ale co zrobić? Skojarzenia są oczywiste. Facet brzmi jak Mike Patton i już! Posłuchajcie Jonnie The... Wraz z zespołem stanowią polską, arcyciekawą odpowiedź na jeden z wielu pobocznym projektów wokalisty Faith No More – Mr. Bungle. Dziwnym nie jest, że cała uwaga zgromadzonych była skupiona na frontmanie. A chłopak dokonywał istnej masturbacji przy mikrofonie. Opadające loczki, zamknięte oczy i skupienie na twarzy. A z głośników wrzask, skowyt, furkanie, charkot, piski, czysty krystaliczny śpiew, lalala oraz różne dźwięki przypominające Bóg wie co. A wszystko to w kolejności dowolnej i w stężeniu totalnym. Brawa, brawa i podziw. Szczególnie za wykonanie Fear And Loathing In Vetlinas. Nagłośnienie w klubie niestety nie pozwoliło się cieszyć każdym niuansem ponadprzeciętnych możliwości wokalnych Sisiora. Uznanie należy się także pozostałym muzykom. Idealnie zgranie, perfekcyjny timing - pełny profesjonalizm.

Głupia sprawa, ale w pewnym momencie w tango rzucił się, siedzący do tej pory w rozpołowionej makiecie malucha, wokalista Prząśniczek. Oczywiście, wszystko w duchu totalnej zgrywy. Ze strony rzeszowian jedynie napruty kolo pokazywał od czasu do czasu „szatany” przed sceną. Kolejny wstyd. Krakowianie również zakończyli koncert bez bisów. Na sali pozostały jedynie niedobitki. Fajnie, że można było zagadać z muzykami parę słów. I kupić płyty.

A tu możemy mniej więcej zobaczyć, na czym to polegało (znów dzięki Blackbirdowi):



Rzeszów miał okazję gościć dwa ciekawe zespoły, którym chciało się zagrać w stopniu co najmniej przyzwoitym mimo skromnego audytorium. A że przyszło tak niewielu... Mówi się trudno i trzeba mieć nadzieję, że dla muzyków miasto nie będzie spalone w przyszłości. Poprawimy się. Wrócicie? [avatar]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni