4 września 2012
Zdarzyło się w Rzeszowie: Merkabah + Vermones + OCCID
Powrót po urlopie i od razu dwa koncerty, na które warto byłoby się wybrać. Pech, że w tym samym czasie. Właściwie wybór był oczywisty - masówki z przypadkową publicznością nigdy nie wygrają z klimatem dusznego, ciasnego klubu, ale liczyłem na łut szczęścia, programowe opóźnienia i docelowo ogarnięcie choć trochę obu imprez:
· Vermones - Rzeszów, Rynek, XXIII Nocny Bieg Uliczny Solidarności 2012, 01.09.2012
· Merkabah + OCCID - Rzeszów, Klub Od Zmierzchu do Świtu, 01.09.2012
Czas rozpoczęcia w obydwu przypadkach to godz. 20.00. O tej porze biegacze jeszcze robili kółka do płycie rynku. W klubie trwało rozstawianie sprzętu. Pół godziny później na scenie rynku konferansjer zapowiedział Vermonesów. Odsłuchy się przedłużały, w międzyczasie włodarze rozdawali nagrody młodym sportowcom, niecierpliwość rosła. O godz. 21.00 spasowałem i szybkim krokiem wstąpiłem do Zmierzchu, by zobaczyć nic nie mówiący mi projekt OCCID. I było to moje pierwsze spotkanie na żywo z dark ambientem.
OCCID to młody rzeszowianin, który ukryty za laptopem generował elektroniczny wiatr na tle psychodelicznych wizualizacji. Posłuchałem szumów z 10 minut i ponownie zmieniłem zdanie dając dyla na rynek.
Vermones już zaczęli koncert piosenką Essential Shift. Początkowy zachwyt dość szybko zmienił się w rozczarowanie. Prawie w ogóle nie było słychać wokalu Mateusza Sucheckiego. Resztę zespołu - nawet znośnie (z perspektywy barierek). Ale w takich przypadkach zawsze jest szansa, że w trakcie koncertu dźwiękowiec się rozkręci i pokręci gałkami we właściwy sposób. Niestety, nie dane mi było doczekać kolejnego kawałka. Konferansjer bezpardonowo kazał zespołowi udać się na przerwę, gdyż kolejne nagrody czekały na rozdanie. Znajomy, który w tym czasie popijał sobie piwko gdzieś w ogródkach, powiedział później, że jednak chłopakom dano pograć, niemniej w sprawie nagłośnienia nic się nie zmieniło. Oj, Rzeszów was skrzywdził, Vermonesi. Szkoda. Mam nadzieję, że częstochowianie nie pogniewają się, iż w tym czasie siedziałem znów w piwnicy czekając na Merkabah.
A OCCID grał sobie dalej. W samym muzyku nie było nic ciekawego. Stojący w półmroku gość od czasu do czasu pochylał się nad klawiaturą, próbując dojrzeć jakąś ikonkę do kliknięcia. Choć trzeba przyznać, od czasu do czasu starał się urozmaicać swoje drony - a to rytmicznym industrialnym łomotem, a to nawet stańkopodobną partią trąbki. O ile na OCCID-a nie można było za długo patrzeć, to wzrok przykuwały wizualizacje. Na ekranie rządził industrial - szare zabudowania wojskowe, martwe strefy, symulacje zniszczeń od bomb jądrowych, grzyby atomowe, niezidentyfikowane obiekty latające. Właściwie szkoda, że obrazy nie były jakoś zsynchronizowane z muzyką. Bardziej dynamicznym dźwiękom nie towarzyszyły dynamiczne ujęcia. Set zakończył się rozbrajającym wyznaniem „to już było wszystko” :)
Warszawiacy z Merkabah dość szybko wzięli się do roboty i parę minut później zabrzmiały pierwsze dźwięki. I rozpoczął się dance macabre. Centralną postacią był grający na saksofonie Rafał Wawszkiewicz. Na A Lament For The Lambs ten instrument często wybijał się na pierwszy plan, w koncertowym wykonaniu dźwigał całe utwory. Saksofon Wawszkiewicza wyglądał niepozornie. Zamiast błyszczącej powierzchni – śniedź i patyna. A brzmiał jak szczerozłoty. Momentami ilość dmuchnięć na sekundę w ustnik przyprawiała o szczery podziw - gdyby przetransformować je na gitarowy riff, wyszłoby coś na kształt muzyki Sepultury. Zespół grał właściwie bez przerw, nie pozostawiając miejsca na oklaski. Duże uznanie dla Kuby Sokolskiego; facet gęsto pracuje za garami, a bujny włos upodabnia go do zwierza. Grający na basie Olek Pawłowicz to zupełne przeciwieństwo pałkera. Stojący w rozkroku, wpatrzony w sufit, nie wykonując zbędnych ruchów, generował bez mrugnięcia okiem kolejne matematyczne partie. Wolniejsze, jazzowe fragmenty nie przypominały studyjnych odpowiedników - w najspokojniejszych momentach było tyle hałasu co w numerach Tides From Nebula.
Kompozycje zespołu nie należą do łatwych - zmiany tempa i metrum następują co chwila. Warto podkreślić, iż Merkabah jest już na tyle zgranym bandem, że wykonanie wszystkich tych połamańców wymaga u muzyków zaledwie sekundowych porozumień wzrokowych. Ciężko mi ocenić, czy pozwolili sobie na improwizacje, czy też trzymali się kurczowo wersji studyjnych. Zresztą, mało kogo to obchodziło. Liczyła się tylko smoła płynąca hektolitrami z głośników. Bisów nie było. Zespół w przepraszającym geście wzruszał ramionami, jakby chciał powiedzieć „więcej materiału nie mamy”. O tym, że się podobało świadczył wzmożony ruch przy stoliku z płytami chwilę później.
Tekst i zdjęcia [avatar]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Lista zespołów, których twórczość inspiruje muzyków Setting The Woods On Fire, jest dość pokaźna. Mamy na niej i Sonic Youth, i Appleseed Ca...
Bogaty w pisz także dzięki wielkie i pozdrowienia dla autora. Już poleciało polecenie do znajomych :)
OdpowiedzUsuń