Przegląd dobrych czeskich płyt z 2012 roku.
Po świetnym albumie Myjau z 2009 najnowsza propozycja
zespołu z Brna nieco rozczarowuje. Oczywiście nie jest to rzecz słaba – oni nie
są chyba w stanie nagrać żadnej kiepścizny – ale na pewno nie wprawiająca w
taką euforię optymizmu jak poprzedniczka. Brak tu takich przebojów jak choćby
Balón (na školním fotbalovém utkání), ale na szczęście znajdzie się parę
smakołyków nie tylko dla najbardziej fanatycznych wielbicieli.
Na uwagę zasługuje otwierający album utwór My děti ze
stanice Bullerbyn, w którym mamy wszystkie cechy charakterystyczne dla muzyki Kwiatów:
szepczący wokal Martina Kyšperský’ego, ciepłą, pieszczącą ucho melodię,
przejmującą prowadzenie linii melodycznej partię skrzypiec. Miło się tego
słucha. To samo można powiedzieć o większości kompozycji – one sobie płyną w
swoim spokojnym rytmie, zwykle nie przeszkadzając słuchaczowi w wykonywaniu
tzw. czynności życiowych. Bywa oczywiście żwawiej, folkowo (Kámoši), nawet
indie rockowo (Lesní duch, rozszalałe, przesterowane Po zarostlém trávníčku),
czy wręcz eksperymentalnie i z przymrużeniem oka (efekt cofania taśmy w A
Kurosowa), ale i tak najbardziej zapamiętacie ballady o rozczulających tytułach
Kopýtka i Papoušek noci.
Nie są już najfajniejszym zespołem śpiewającym po czesku,
ale i tak ich lubię, nie tylko sentymentalnie.
Po zarostlém trávníčku:
Strona zespołu: http://www.kapelakvety.cz
Planety: Peklo, peklo, ráj (Mama Mrdá Maso)
W myśl zasady „fuck copyright” Czesi z północnych Moraw
(wybaczcie, ale zgubiłem gdzieś tekst, w którym podano nazwę miasta, z którego
pochodzą) swoją piekielnie-piekielnie-niebiańską płytę udostępniają za darmo. I
w myśl zasady, że to co za darmoszkę nie musi być gówniane, jest to płyta
znakomita. Czescy recenzenci, przywołując takie zespoły jak The Afghan Whigs
czy Blonde Redhead, nie mają oporów przed nazwaniem ją wielką.
Jedno z najbardziej trafionych określeń muzyki Planet to „hard
core grany po cichu”. Rzeczywiście na Peklo, peklo, ráj słychać, że punktem
wyjścia muzycznej edukacji członków zespołu była ostra gitarowa muzyka zza
oceanu. Zainteresowania jednak ewoluowały i osiągnęły arcyciekawą wypadkową
post rocka, shoegaze’u i post core’a, która w połączeniu z zadziwiająco
neutralnie brzmiącą czeszczyzną dały powalający efekt. Klimatyczne snuje
zmieniają się tu w pełne napięcia thrillery (68), prosty riff spowity w
wianuszki sprzężeń wywołuje większą euforię niż 50-minutowa terapia Loveless
(Nafialovělá vnějších srdcí), a rozdygotane, pobrzękujące dzwoneczkami quasiballady
wzruszą każdego fana postcore’owej sceny z Wołowa i jej najgodniejszego
reprezentanta – Blue Raincoat (Oči, Já-oceán).
Jedno z moich największych zagranicznych odkryć ubiegłego
roku – tak, po czesku.
Płyta do pobrania: http://mamamrdamaso.org/newmmm/bkmm
Wydany w 2010 roku Inlakesh otworzył prażanom dowodzonym
przez Vaclava Havelkę drogę do serc wielu Polaków. I nie tylko. PTT ruszyli w
świat, a ukoronowaniem ich rozpoznawalności jest nowy album, w całości
zarejestrowany w USA, także z gościnnym udziałem amerykańskich muzyków.
Pieczętuje to obraz PTT jako zespołu międzynarodowego, ale i – to trochę zaboli
– wykorzenionego z własnej tradycji. Czy nie wypadają trochę jak Czesi robiący
grę komputerową o amerykańskiej przestępczości zorganizowanej?
Porzucając jednak te uprzedzenia sfrustrowanego
Europejczyka, A Forest Affair oferuje całkiem stylowy zestaw piosenek z
pogranicza americany i alt country. Kojący, „lambchopowy” głos Havelki, duża
dyscyplina muzyków i inteligentne dawkowanie surowizny wraz ze słodyczą ogniskowych
ballad daje efekt co najmniej zadowalający. Parę razy udało mi się zapomnieć o
bożym świecie, zwłaszcza podczas asymilacji takich utworów, jak hipnotyczny
Hell On Earth, ambientowy Branches czy rzężący gitarami Neila Younga When You
Are Lost.
Strona zespołu: http://www.pleasethetrees.com/en
Kolejne objawienie ubiegłego roku. Kwintet z Kladna
zdeklasował uprawiające podobną mieszankę gatunkową stołeczne Kvĕty. Muzyka
Ziarna to ożywcze połączenie miejskiego tempa życia, z jego nerwową
nowoczesnością, z tęsknotą za prymitywizmem, naturą, powrotem do korzeni. Z
jednej strony mamy więc zapodawane przez bitboksera, przetworzone bity i postradioheadowską
melancholię gitar i wokali, z drugiej tęskną ludową nutę reprezentowaną przez
brawurową grę skrzypka Jana Fišera (nawiasem mówiąc w zespole jest czterech
Janów i tylko jeden Ondřej).
Takie numery, jak Hýkal, Rychta, Musí to být, napędzane
przez bitboksowy rytm i mocne basy, ujmują melodyką skrzypiec i wpadających w
ucho wokali (zwłaszcza ostatni z wymienionych wchodzi do głowy tak, że można go
usunąć jedynie operacyjnie). Zrní czasem pozwalają sobie na dźwiękowe
rozpasanie (Noční jízda rozpoczynająca się od brassowego ataku dęciaków,
rozwijająca się w postindustrialne, core’owe monstrum walące po głowie jazgotem
gitary i szalejących skrzypiec), czasem niemal zupełnie się wyciszą (genialnie
prosta melodia Tmou, prześliczna, delikatnie płynąca Nízko letí ptáci).
Płyta praktycznie bez słabych momentów. Posłuchasz –
zakochasz się natychmiast.
Noční jízda:
Strona zespołu: http://www.zrni.cz/
Bohemizował się [m]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz