Jak to fajnie być incognito! Gdyż odnoszę wrażenie, że każdy koncert, na który się wybiorę, będzie frekwencyjną porażką. Miałbym zakaz wstępu do klubów. Nie inaczej było tym razem. Czas był ku temu odpowiedni - święto, rocznica odzyskania niepodległości. Pogoda taka, że albo przespać cały dzień, albo ruszyć tyłek. Koncert w ramach AlterNative Tour był przyzwoicie nagłośniony, więc argument o braku reklamy odpada. Cena za trzy zespoły przyzwoita (25 zł w dniu koncertu). Studencki Klub Pod Palmą ma wyrobioną renomę - stosunkowo często się tam coś dzieje. Sala koncertowa duża, wygodne sofy, sowicie zaopatrzony barek, pizza, papierosów brak. Dlaczego więc przyszło góra 50 osób? Dzień wcześniej na tej samej scenie produkował się Ocean i Lipali. Podobno frekwencja nie była również rewelacyjna, ale nazwisko Tomka Lipnickiego zrobiło swoje i przyciągnęło o wiele większą publikę. Również szefowie klubu spodziewali się przybycia większej liczby osób, gdyż pod podestem ustawiono okropne żelazne barierki (znane z imprez plenerowych). Nie wiem czego oczekiwali? Histerycznych reakcji, jak na Beatlesach? Pogujących punków? Wtargnięć na scenę, by wykonać samozwańcze karaoke? W każdym razie owe bramki skutecznie obdarły koncert z atmosfery. Rzucone byle jak żelastwo stwarzało niepotrzebny dystans między publicznością a występującymi zespołami. I po co to wszystko?
Według rozpiski koncert miał się zacząć o 19.00. Wcześnie. Pół godziny później na scenie pojawiła się Izabela Komoszyńska wraz z kolegami, by nastroić instrumenty. Ojejku, ależ to biedne dziewczę! W wełnianym workowatym swetrze wyglądała na strasznie zabiedzoną. Natychmiast skojarzenia popłynęły w stronę Kasi Nosowskiej u progu kariery. Ta sama nieśmiałość, obawa przed występem... Stroili się dość długo, w międzyczasie po scenie dreptali muzycy z Pogodna. Pobrzdąkali, ustawili pogłosy i... znikli. Minęło jedno piwo, potem drugie, w głowie zakiełkowała myśl, że może koncert zostanie odwołany z powodu niskiej frekwencji. Na szczęście nie - półtorej godziny po planowanym rozpoczęciu na podest weszli muzycy Sorry Boys.
Jeden rzut oka na Izę i przyczyna sporego opóźnienia wyjaśniła się w ułamku sekundy. Kazać kobiecie zrobić w 10 minut pełny makijaż i przywdziać sceniczny strój zakrwawa na zbrodnię! Zahukana dziewczynka przeistoczyła się w Marlenę Dietrich. Brokatowa suknia, czarne boa wokół szyi, mocny makijaż, zimne oczy i zgrabne nogi automatycznie skupiły na wokalistce wzrok zgromadzonych osób. Zagrali krótko, co nie dziwi. Mają w końcu w repertuarze zaledwie kilka kawałków. Publiczność, łącznie ze mną, zareagowała żywiej na Chance, jako tym najbardziej znanym. Choć takie Borderline czy Jesus również wypadły przekonująco. Duża w tym zasługa Izy. Jej dłonie cały czas pozostawały w ruchu głaszcząc, miziając i obejmując wyimaginowane kształty. W którymś momencie zespół podzielił się informacją o styczniowej premierze debiutanckiej płyty. By rozbudzić apetyt zaserwował nieznany mi kawałek o tytule bodajże River. Mocna, energetyczna rzecz pozwalająca stwierdzić, że grupę nie interesują wyłącznie usypianki w stylu Winter. Grupa szybko zwinęła się ze sceny. Publiczności nie poruszyła. Pewnie dla wielu było to pierwsze spotkanie z Sorry Boys, więc nawet nie można było sobie pośpiewać. Cóż, czekamy na więcej przebojów.
Chwilę później na scenę weszły ciacha z Łodzi. Towarzyszył temu jeszcze nieśmiały entuzjazm przybyłych dziewczyn. Do tej pory nie wiedziałem że mają dwóch pałkerów. Nie wiem czego się spodziewałem po tym koncercie. Lubię debiut L.Stadt, ale zmarznięty nie miałem zbytniej ochoty na ciepłe, lekko zaprawione blusem kompozycje łodzian. I tu muszę wywalić z siebie emocje - L.Stadt rozpierdolił budę! Chłopaki zaprezentowali wszystko to, co powinno znaleźć się na soczystym koncercie rockowym. I znów w centrum uwagi pozostał frontman Łukasz Lach. Muszę przyznać, że kawał chłopa wyrósł z dawnego gitarzysty L.O.27. Facet wręcz ociekał seksem. Pierwszy kawałek był głośny, choć jeszcze zachowawczy, ale następnym Porterowskim Ain’t Got The Music chłopaki kupili wszystkich. Zagrali go z pazurem, drapieżnie i władowali w niego skondensowanego tanecznego powera. Okazało się, że Łukasz ma całkiem całkiem mocne gardziołko. Potrafi wznieść się w stany okołofalsetowe, wydać z siebie różne onomatopeiczne dźwięki bądź wydrzeć się niczym rasowy krzykacz. I ten sposób trzymania gitary. Taki kowbojski… falliczny wręcz:) Chyba tym mogę tłumaczyć dziewczęce piski w odpowiedzi na każde słowo wokalisty. Kurcze, żaden z kawałków nie przypominał swego albumowego pierwowzoru. Tu wszystko było głośniej, bardziej zadziornie, chuligańsko i rockowo. W Velvet słyszałem Jima Morrisona. Gore hipnotyzował. Stop przerodził się w pełne furii napierdalanie po garach. Świeży Death of A Surfer Girl również pomknął z prędkością megatonowej torpedy. Muszę koniecznie wspomnieć o chłopaku z afro na głowie przy kotłach. Istny cud, malina. Niczym robot walił w te swoje bębny miażdżąc publikę zabójczym rytmem. Dali dranie słuszny wycisk. Nie tylko mi się podobało, gdyż publiczność bez problemu wymusiła bis. Londyn oraz Superstar, który zabrzmiał niesamowicie autoironicznie wywołując przyjemny uśmiech na twarzy. Był jeszcze jeden nowy kawałek. Usłyszałem jego tytuł jako Mars Attack, ale chyba szło to zupełnie inaczej :) Ciężko żegnało się z L.Stadt, oj ciężko. Zasłużone brawa godne żywiołowego składu koncertowego. Z miejsca niecierpliwie wyczekuję drugiej płyty, mając nadzieję, że znajdzie się na niej więcej energii.
Chwilę później pojawił się Hrabia Dracula. Ekhm, znaczy Jacek Szymkiewicz. Wysoki, chudy, blady, nieogolony, z szalikiem owiniętym wokół szyi, w prostej marynarce i puszką Redbulla, z którą nie rozstał się do końca koncertu. Za nim zaczęli brzdąkać koledzy. Po kilku minutach Budyń zapowiedział solówkę. Ta skończyła się... orgazmem klawiszowca! Tak to jest już z Pogodnem. To zupełnie szalony, nieprzewidywalny zespół. Grali co chcieli i jak chcieli. Zupełnie nie reagowali na nieśmiałe nawoływania o Panią w obuwniczym. I dobrze. Tylko raz posłuchali publiczności. Z tłumu poleciało hasło, że za wolno i za cicho. Kilka naprędce wymienionych uwag i z głośników poszło coś, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Jak na mój gust brzmiało to jak Behemoth zarażony świńską grypą. Żałuję jedynie tego, że z racji nagłośnienia prawie w ogóle nie było słychać absurdalnych tekstów. Problem z koncertem był taki, że niewielka publika zupełnie nie dała się ponieść szalonym pomysłom muzyków. Ba, w pewnym momencie miałem wrażenie, że zespół grał dla siebie, mając głeboko gdzieś zgromadzonych pod sceną ludzi. Jakieś plumkania na klawiszach oraz rozimprowizowane podchody sprawiały wrażenie bałaganu i niedbałości. Sytuacji nie poprawiło zaserwowanie paru hitów. Do drzwi zaczęli zmierzać pierwsi zniecierpliwieni. Nagromadzona po poprzednikach para zaczęła wyraźnie stygnąć. Mimo dozy potężnego hałasu percepcja pozostałych nawet nie próbowała ogarniać finezji artystów. W pewnym momencie sam poczułem się zniechęcony płynącą ze sceny kakofonią. Koniec setu był wyczuwalny. Bisów nie było. Sekundę później ochroniarze zwinęli barierki, a na podeście zaczęło się pośpieszne pakowanie sprzętu.
Chyba muszę się wybrać na Kult. Brakuje mi zapachu przepoconych koszulek i krzyku zdartych gardeł :) [avatar]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mimo że rok 2009 powoli odchodzi w przeszłość, ciągle jeszcze skrywa nieodkryte skarby, które sprawiają, że nie możemy o nim zapomnieć. Oto...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Tworzenie sztuki i głowa do interesów nie zawsze idą w parze, ale jeśli ktoś ma zdolności organizacyjne i siłę przekonywania może spróbować ...
-
Piotr Brzeziński idzie śladem Vaclava Havelki z czeskiego Please The Trees i podbija Europę swoją singer/songwriterską interpretacją co...
-
Gdyby CKOD mieli zadebiutować w drugiej dekadzie XXI wieku, brzmieliby jak WKK.
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
Spontaniczny projekt m.in. Marcina Loksia (dawniej Blue Raincoat) i Kuby Ziołka (Ed Wood, Tin Pan Alley) ma szansę przerodzić się w coś trw...
Mars Attac = Mams Attacs:):)
OdpowiedzUsuńNo tak, brakuje mi tego Kultu:)
OdpowiedzUsuńKurcze, zapomniałem dodać, że autorem klipów jest nieoceniony Blackbird!
L.Stadt na koncertach, muszę przyznać że wypada zanokomicie, i perkusistę mają zacnego:)
OdpowiedzUsuńniestety cały wschód i południowy wschód Polski (może z wyjątkiem Białegostoku) można sobie darować przy planowaniu tras koncertowych; to jest Polska śpiąca na koncerty niechodząca
OdpowiedzUsuńsorry boys to nudziarze
OdpowiedzUsuńL.statd tez chyba nie jakis wybitny zespol koncertowy
Pogodno = klasa, choc nie wiem jak tam w nowym skladzie sie prezentuje
samo Pogodno za powiedzmy 15 zlotych przyciagneloby duzo wieksza publike
czy istnieje wspolna grupa sluchaczy tych 3 kapel. albo na tyle liczni hardkorowi fani ktorejkolwiek, ze sklo0nni wydac 25 zlotych zeby zobaczyc "swoj" zespol?
czemu trasa Happysad + Muchy tez okazala sie klapa?
Piotrku ale masz cela,
OdpowiedzUsuńprzeciez nawet Cie nie było na koncercie a piszesz takie rzeczy
:-)
wybitny mysle Ty jesteś!!
To jedna z najbardziej obleśnych recenzji koncertu, jakie czytałam. Autor ewidentnie gustuje w zapachu przepoconych koszulek itp.
OdpowiedzUsuńAlbo ma trochę dystansu do siebie.
OdpowiedzUsuńZarówno pierwsza jak i druga opcja jest mi na rękę:)
zgrabne nogi automatycznie skupiły na wokalistce wzrok zgromadzonych osób...
OdpowiedzUsuńjej dłonie cały czas pozostawały w ruchu głaszcząc, miziając i obejmując wyimaginowane kształty...
na scenę weszły ciacha z Łodzi...
muszę przyznać, że kawał chłopa wyrósł z dawnego gitarzysty L.O.27. Facet wręcz ociekał seksem...
I ten sposób trzymania gitary. Taki kowbojski… falliczny wręcz...
Czytałam kiedyś artykuł o orgazmotwórczych właściwościach muzyki, ale to, co przeczytałam w tej recenzji to jakaś językowa sublimacja; muzyka jest tu jedynie pretekstem do snucia niesmacznych dywagacji, które - jak się wydaje - zostały przez autora pomylone z tzw. obrazowym stylem dziennikarskim. Cóż.. Jedna rada: więcej seksu na co dzień albo więcej autocenzury.
Naszej czytelniczce również życzymy więcej seksu... i luzu. Ja tam też lubię sobie popatrzeć na ładne nogi. Co do "ciach" to jestem bardziej sceptyczny :p [m]
OdpowiedzUsuńzgrabne nogi automatycznie skupiły na wokalistce wzrok zgromadzonych osób... oujee
OdpowiedzUsuńjej dłonie cały czas pozostawały w ruchu głaszcząc, miziając i obejmując wyimaginowane kształty...
ale co głaskały i miziały? hmmm czy ktoś widział????
zachęta nie z tej ziemi :-)
a najlepsze jest to:
Taki kowbojski… falliczny wręcz...
tekst miesiąca na tym blogu!
kawał chłopa??
hmm musze to zobaczyć , no trochę przytyty to fakt! to znaczy gruby nie jest ale do najszczuplejszych tez nei należy,
no wiesz za kołnierz pewnie nikt przed i po nie wylewa haha:-)
a może to placek ziemniaczany, a nie ciacho, można rzec :-)
ociekał seksem? ... ociekające seksem ciacho które wygląda jak placek ziemniaczany
dobre :-)
a najbardziej mi sie podoba ten tekst : o Pogodno!
Mimo dozy potężnego hałasu percepcja pozostałych nawet nie próbowała ogarniać finezji artystów. W pewnym momencie sam poczułem się zniechęcony płynącą ze sceny kakofonią. Koniec setu był wyczuwalny. Bisów nie było.