27 listopada 2009

Indigo Tree: Lullabies Of Love And Death (Ampersand, 2009)

Indigo Tree jest w modzie. Gdzie nie klikniesz, tam wyskakuje recenzja albo wywiadzik. Ludzie, odbieracie nam robotę! Co spowodowało, że ludność cywilna, zwykle kompletnie niezorientowana w temacie brodatych gości z gitarami tak się zainteresowała podwrocławskim duetem? Czyżbyśmy byli świadkami masowych nawróceń na dobrą muzykę? Jeśli tak jest w istocie, to stanę w pierwszym szeregu i zaśpiewam alleluja.

Moda czy przebudzenie, wszystko jedno. Płyta duetu Peve Lety (coś jakby przestawione Pete Levy) i Filipa Zawady jest tak skromna i tak urocza, że aż nie zasługuje na taki rozgłos. Nie zrozumcie mnie źle, podoba mi się bardzo, ale to ten rodzaj muzyki do hołubienia i ukrywania przed innymi. Ci dwaj goście to nie jest materiał na gwiazdorów. Nie chciałbym, żeby grała ich Zetka, żeby występowali w telewizji śniadaniowej, a Gala zrobiła fotoreportaż z ich próby w garażu (uporządkowanego wcześniej przez stylistów). To jest muzyka do grania w małych klubach, do słuchania w samotności. Nie chce mi się czytać kolejnego tekstu stworzonego metodą kopiuj-wklej (Peve Lety – bard gitarowy). Dobrze, że jestem spóźniony, przynajmniej nie znajdę tej recenzji na Allegro.

Wszyscy już wyeksploatowali porównania do Animal Collective i Neila Younga (kurde, a tak chciałem nawiązać do Neila Younga). No więc nie będzie żadnego szpanowania nazwiskami. Napiszę tylko, że miło się słucha tych ballad o miłości i śmierci. Chociaż chłopaki są zbyt młodzi, by mieć na ten temat coś do powiedzenia, więc teksty zostawię w spokoju. I tak śpiewają po angielsku, a kogo tak naprawdę obchodzi, o czym są teksty po angielsku? Płyta ma swój klimat. Niby łagodny i ulotny, a jednak chwilami mroczny i klaustrofobiczny. Mimo że pozbawione perkusji, piosenki mają puls znacznie bardziej wyrazisty niż kompozycje np. Twilite. Wokal Lety’ego, niby rozmarzony, potrafi wznieść się w rejony tłumionej histerii. Jest tu jakieś podprogowe napięcie, jednak nigdy nie osiąga stanu wywołującego u słuchacza dyskomfort. Niby się relaksujemy, ale ciągle pozostajemy czujni, podświadomie wietrząc w ładnych melodiach ukrytą w cieniu grozę.

Dobre momenty. Sporo ich. Więc te naprawdę dobre momenty. Burnt Sugar z cudownie niepokojącą atmosferą i zakończeniem zagranym na sprzęgającej gitarze. Blue My Eyes – zjawiskowa melodia wyzwolona z przesterowanych wzmacniaczy w tak uroczo niedzisiejszy sposób. Ptasi wokal 45-sekundowego Car Wheel. Ballada brzmiąca jak nagrana w przedpokoju – Halfway. Prosty klawiszowy motyw i stukanie pałeczkami w Dark Are The Days. Leniwe brzdąkanie gitary w House Of Evil. Wreszcie zamykająca płytę klasyczna songwriterska kompozycja I Love You Baby Sweet.

To tak osobista i delikatna płyta, że powinna natychmiast zniknąć z wszystkich mediów masowego rażenia. Niech się zajmują aferami i katastrofami. A Kołysanki niech każde z nas przeżywa samodzielnie. [m]

I Love You Baby Sweet:







Strona zespołu:
http://www.myspace.com/indigotree

1 komentarz:

  1. Mnie też szokuje wszechobecne zainteresowane tą płytą - brawa dla ampersand za promocję... Bo raczej nie sądzę, że to nagły zwrot mediów w stronę ambitnej muzyki. Oj na pewno nie... Ale płyta fantastyczna!

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni