18 marca 2014

Mord’A’Stigmata: Ansia (Pagan Records, 2013)


Wielokrotnie wspominałem już, że polska scena blackmetalowa stała się jedną z najpłodniejszych w naszej części globu. Takiego wysypu znakomitych, często nowatorskich propozycji, z jakim mamy do czynienia w drugiej dekadzie XXI wieku, jeszcze dotąd w Polsce nie było.

Tak jak Francja w ubiegłym dziesięcioleciu, tak teraz my wysuwamy się na czoło tego nadal żywego i płodnego ruchu, dyktując dalszy rozwój gatunku. Wiele zespołów pojawiło się wraz ze wzrostem tej fali, ale niektóre już od dawna pracowały na swoją sławę, wykazując symptomy ogromnego potencjału i czekając na dobry moment w dziejach, aby eksplodować talentem. Do takich formacji należy krakowska Mord’A’Stigmata.

Zespół ten od samego początku znajdował się z boku sceny, wędrując niemal niezauważony własnymi ścieżkami. Zawsze na przekór modzie, a także kapryśnym fanom. Na poprzednim albumie Antimatter flirtował ostrożnie z industrią, nadal trzymając się jednak blackmetalowego kanonu. To był bardzo ciekawy, a jednocześnie, co symptomatyczne, zupełnie niezauważony krążek. Krakowianie pozostali jednak wierni sobie i na zeszłorocznej płycie Ansia poszli jeszcze dalej. Zerwali gatunkowe okowy i pozwolili rozlać się swobodnie swej muzyce, rekonstruując ją i składając na nowo. Trzeci album jest, i zarazem nie jest, blackmetalowym monumentem.

Żeby zrozumieć ten paradoks, trzeba najpierw ustalić, czym jest black metal w rozumieniu Mord’A’Stigmata. Warto mieć bowiem świadomość, że ten, z założenia dość ortodoksyjny gatunek oferuje muzykom ogromną przestrzeń twórczą. Mieści się ona w trudno definiowalnych granicach, gdzie jest miejsce na krzyk i czysty śpiew, na szybkie strumieniowe riffy i doommetalową powolność, na delikatność i piekielny żar. Czynnikiem spajającym te elementy jest atmosfera, która musi odzwierciedlać to, co negatywne. Jest ona tą ciemną częścią duszy artysty. Tak więc krakowianie inkorporując do siebie melodie z gatunków tak odległych jak post rock czy ambient uczynili je blackmetalowymi, nadając im konkretne brzmienie i odpowiedni kontekst. A warto dodać, że Ansia mocno przesiąknięta jest złością i melancholią, co odzwierciedlają także niepokojące teksty.

Sam program płyty to zaledwie pięć utworów, z czego tytułowy jest jedynie dwuminutowym ambientem, swoistą konkluzja całego krążka. Pozostałe to w większości monumentalne kompozycje, przekraczające długością granicę dziesięciu minut. Album otwiera Inkaust, najbardziej czysty gatunkowo ze wszystkich zebranych tu utworów. To rozpędzona torpeda złożona z transowych riffów i uzbrojona w typowo blackmetalową perkusję. Meandrujące gitary na przemian zalewają słuchacza wściekłym falami dźwięków, aby po chwili utopić go w głębokim morzu psychodelii. Efekt wzmacnia interesujące połączenie charakterystycznych wrzasków z głębokim, beznamiętnym śpiewem, który dominuje zwłaszcza w drugiej części kompozycji. O nieortodoksyjności całości świadczy fakt, że ostatnie  blasty na płycie słyszymy w jej czwartej minucie.

Im dalej w las, tym obraz coraz bardziej się rozmywa. Kolejne dwie kompozycje posiadają długie sekcje ambientowe, które sprowadzają melodie niemalże do poziomu całkowitej ciszy. Natomiast mocniejsze partie przełamują zwykłą dynamikę, na przykład poprzez nietypowe metrum lub też delikatne, postrockowe wtręty. Tylko charakterystyczny wrzask basisty Iona przypomina, że mamy do czynienia z albumem grupy ekstremalnej, której korzeni należy mimo wszystko szukać na pierwszych krążkach Darkthrone.

Ten artystyczny rozkrok jest największym atutem Ansii, a wsparty dobrze przemyślanymi kompozycjami i zapamiętywalnymi riffami wysuwa trzeci album krakowian na czoło „czarnometalowej” awangardy. Słychać wyraźnie, że zespół doskonale czuje się w nowej konwencji. Nieustanny rozwój zdaje się sugerować, że najlepsze w ich wydaniu jeszcze przed nami. Jeżeli w muzyce ekstremalnej cenicie przede wszystkim dźwiękowe wyzwanie, to ostatnia propozycja Mord’A’Stigmata jest stworzona dla Was. [zeno]


1 komentarz:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni