25 marca 2014

Pojedynek: Bulbwires kontra Wild Books


Pojedynek warszawsko-warszawski, gitarowo-gitarowy. W dodatku oba zespoły wydały tzw. selftitled albums. I jak tu nie wierzyć w koincydencję?

Bulbwires: Bulbwires (wyd. własne, 2014)


O tym zespole jeszcze do niedawna nikt nie słyszał. Pojawiają się znikąd i do tego z pełnoprawną płytą. I to płytą, która jest produktem gotowym na podbój świata.

Kwartet świadomie eksploruje rockową spuściznę, nie przepuszczając praktycznie żadnej epoce w rozwoju tego gatunku. Mamy wyraźne odniesienia do hard, glam i punk rocka, pojawiają się też nawiązania do power metalu. Całość wypada cholernie przekonująco zarówno pod względem wykonawstwa, jak i brzmienia, którego nie powstydziłyby się aktualne gwiazdy rock revivalu. Przez dziesięć utworów zawartych na Bulbwires zespół przelatuje od rytmicznego, niemal tanecznego rytmu (Don’t Let It Die), przez kwaśne odjazdy (Too Much Pressure), szczeniacką galopadę (Slow Down, Still A Lot), sabbathowe skały riffów (Found), rap core (Bulbwires) aż po patetyczną balladę (Worthless Words, Learning). Czasem przegina i oko puszczane do słuchacza wydaje się zbyt nachalne (strasznie irytujące Learning). Ale potrafi też porwać, jak w znakomitych Little Faith i Found.

To dobra płyta na naprawdę światowym poziomie. Problem w tym, że nie czuję z nią tej specyficznej więzi, która sprawia, że albumu nawet niedoskonałego słucham również po miesiącach, latach od premiery. Bulbwires jest produktem obecnego czasu. Tylko tyle i aż tyle.




Wild Books: Wild Books (Instant Classic, 2014)


Aż trudno uwierzyć, że tyle hałasu potrafią wyprodukować zaledwie dwie osoby. Choć wyglądają jak kolesie z The Black Keys, to bliżej im do zupełnie innych, raczej przebrzmiałych dziś gwiazd. Co się samo nasuwa, to skojarzenie z The Smashing Pumpkins. Chodzi oczywiście o hojne używanie przesteru i włączanie go w takich charakterystycznych momentach – dzięki czemu otrzymujemy „efekt pierdolnięcia”. A jak już pojawi się ściana rzęchoczącego hałasu, to od razu robi się cieplej na sercu.

Inny zespół, jaki kołacze mi się w głowie podczas słuchania Wild Books, to The Jesus & Mary Chain. Pozwólcie, że nie będę już rozwijał tego wątku. Sami się domyślicie, o co chodzi.

Pierwsze wrażenie jest piorunujące; muzyka warszawskiego duetu daje potężnego kopa. Po pewnym czasie zauważa się jednak brak doświadczenia zespołu, objawiający się bezradnością kompozycyjną. Apogeum tego uczucia ma miejsce przy okazji raczenia się Walk Of Shame. Ten kuriozalny kawałek brzmi jak kiepsko zmiksowane piosenki Pixies i Pumpkinsów. Okropne.

Druga połowa płyty podoba mi się bardziej niż jej początek. Mamy tu przecież tak udane rzeczy, jak podziemnie brzmiące Orange & Lemons, zupełnie pozbawione tej ściany przesterów 20 Blue i następujące zaraz potem kontrastowe Eyes z potwornie ciężkim riffem; wreszcie zamykające album, odjechane Waterproof, w którym dzieją się historie wręcz masakryczne.

Wild Books to płyta niechlujna i wcale nie chodzi o brzmienie, które mi jak najbardziej pasuje. Chodzi raczej o niechlujność kompozycyjną i wyraźną wtórność, również wobec siebie samych (posłuchajcie Walk Of Shame, a zaraz potem Fake Estate). Mimo wszystko uważam, że to płyta zasługująca na pozytywną ocenę i powroty do kilku zawartych na niej piosenek.



Werdykt: 
Pojedynek rozstrzygam na korzyść Wild Books. Bo chociaż duet ma parę grzeszków na sumieniu, to jego muzyka wywołuje znacznie większe emocje, które mogą nawet osiągnąć stan euforii. W przypadku Bulbwires mamy do czynienia tylko z wyrachowanym, sprawnie zagranym, dopieszczonym kandydatem na czołówkę list przebojów. A ja jakoś wolę te płyty, które nigdy nie załapują się do pierwszej pięćdziesiątki... [m]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni