31 stycznia 2009

Frutti di Mare: Frutti di Mare (Open Sources, 2008)

Pierwszy raz przesłuchałem płytę będąc w dość szampańskim nastroju. Miałem ochotę od razu władować się przed komputer, otworzyć notatnik i napisać peany o tym, jak w życiu pojawiło się coś nieoczekiwanego, świeżego i nośnego - płyta, która chlasnęła w twarz, podcięła nogi i na koniec porozrzucała konfetti nad zwłokami :). Oczywiście samokontrola zadziałała: opamiętaj się chłopie i posłuchaj jeszcze raz na spokojnie, nie daj się zwieść początkowej euforii! Może ktoś chce cię zrobić w przysłowiowego wała? Tak więc rozebrałem kompozycje na części składowe, przepuściłem przez filtry antyspamowe, rozdzieliłem plewy od ziaren. Na koniec wyegzorcyzmowałem diabła, który niecnie chciał skraść duszę. Jednak część dobrego wrażenia dalej siedzi głęboko.

Debiut Frutti di Mare to płyta z pomysłami. Główny pomysł - zróbmy płytę jajcarską! I owszem, nie można chłopakom odmówić specyficznego, abstrakcyjnego humoru. Poważni ludzie raczej nie tytułują swoich utworów Toilet Song (Sitting on my toilet seat/I think of you). W telewizji publicznej zapewne też nie odważyliby się puścić Pussylicker. Mamy głupiutki tekst Aligator, a w utworze ukrytym monolog pijaczka z towarzyszącymi dźwiękami ilustrującymi ten błogi stan. Tytułowy numer z kolei zaskakuje niecodziennym liryzmem. Jest też mocniejszy społeczny akcent dotyczący kieratu za psie pieniądze (Praca za szejset). Komuś teksty mogą wydawać się inteligentnie prześmiewcze, ale nie zdziwiłbym się słysząc, że są infantylne. Kwestia gustu...

Pomysł drugi: po co silić się na oryginalność, skoro ma się do dyspozycji całą historię muzyki rozrywkowej? Wystarczy trochę z niej zaczerpnąć, pożonglować konwencjami, wymieszać gatunki, dokonać udanych pastiszy i wykrzesać kilka stylistycznych wolt. A więc proszę: kiczowate klawisze przekomarzające się z motorycznym basem (Disco Cowboy), radosne chórki kojarzące się z The Polyphonic Spree, minuta rozkosznego hałasu w Beta, orientalizmy w sympatycznym czadzie jakby wyjęte z najlepszych płyt Live (Intro), natchniony fortepian, swingowate dęciaki tudzież akcenty reggae (Frut). Mimo tego to wciąż płyta rockowa. Rezultat nie gryzie - ba! - tworzy przyjemny koloryt i nienachalną różnorodność.

I pomysł trzeci (być może najważniejszy): Nut Cane - wszechgłos Frutti di Mare. Dlaczego wszechgłos? Nie wiem jak gość to robi, ale w jednym kawałku brzmi jak Elvis Presley (poważnie!), w innych jak Tom Waits, Robert Matera z Dezertera, David Byrne czy Mark Sandman (Morphine). Dodatkowo ma charakterystyczną manierę wokalną, dość przerysowaną, z typową brytyjską flegmą. Nieważne czy śpiewa po polsku, angielsku czy francusku - manieryzm jest cechą podstawową jego głosu.

Pytanie - czy wyżej wymienione składniki zaowocowały zjawiskową płytą? Tylko połowicznie. Połowa płyta to istne killery. Energetyczny opener, ultraprzebojowa Praca za szejset, punkowa Beta, sympatyczne Hey Jimmi oraz szalony Toilet Song to najjaśniejsze punkty płyty, które sprawiają, że palce same sięgają po przycisk „replay”. Gorzej z pozostałymi kawałkami. Trzeba oddać sprawiedliwość - pomysły ciągle są, tylko kompozycje szwankują. Childen to o połowę za długa pieśń, w której wokal irytuje swoją pompatycznością, Aligator jest w każdym takcie głupi, Frut mimo starań - nie buja.

Lubię bardzo wybrane kawałki z płyty. To jedne z najfajniejszych rzeczy, które było dane mi słyszeć ostatnimi czasy. Słychać, że zespół dobrze bawił się w studio i ten nastrój zabawy udziela się słuchaczami. A że nie wszystko wyszło? Trudno. Może następnym razem będzie lepiej. [avatar]

Strona zespołu: Myspace

1 komentarz:

  1. czy to nie jest wokalista z bohemy? taka podobna maniera

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni