Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emo. Pokaż wszystkie posty

19 lipca 2014

Mojapołowa: Mojapołowa (wyd. własne, 2014)


Na polskiej scenie hard core AD 2014 mało kto tak namieszał jak Mojapołowa (może jeszcze Czerń i Deszcz). Namieszali do tego stopnia, że na jeden z ich pierwszych koncertów w Poznaniu, po wypuszczeniu ledwie dwóch utworów, przyszły, jak na scenę podziemną, tłumy. Ponadto, były to tłumy znające teksty tych utworów.

8 października 2013

Keira Is You: Last Row Needs Heroes (EDiLS Recordings, 2013)


Europejski zespół pełną gębą. Dość długa trasa koncertowa, obejmująca wiele europejskich krajów, uznany producent Magnus Lindberg, studio nagraniowe w Szwecji, płyta wydana w barwach brytyjskiego wydawnictwa. Postanowiono nawet odpuścić sobie normalną dystrybucję płyty w ojczystym kraju.

9 maja 2012

[Flashback] Wspomnienie o Europeans Records


W 2002 roku pochodzący z Gdyni Artur Maszota bezskutecznie szuka wydawcy dla swojego zespołu Supreme. Zniechęcony ówczesnymi realiami postanawia założyć własną wytwórnię, która ma wspierać młode, niezależne zespoły gitarowe. Przystań, która mogłaby być przeniesieniem na polski grunt tradycji wypracowanych przez słynne labele pokroju Sub Pop czy Dischord. Energii starczyło na cztery lata. W 2006 Maszota spasował w nierównej walce z fiskusem, opornymi urzędami oraz nikłym zainteresowaniem ze strony słuchaczy. Dorobek Europeans Records to kilkadziesiąt sprowadzonych tytułów (m.in. pozycje z amerykańskich wytwórni Deep Elm, Jade Tree, szwedzkiego Tender Version, czeskiego Samuel Records), dość prężna działalność koncertowa oraz osiem polskich płyt. Najwyższy czas je przypomnieć.

18 stycznia 2012

More Than Three: Seasons Hymns (wyd. własne, 2011)


Pamięta ktoś jeszcze o More Than Three? Wydali w 2008 roku EP-kę Octoberclock. Potem wokół zespołu zapadła głucha cisza. Cisza pozorna - niedawno okazało się, że trio nie próżnowało i na przełomie 2009/10 nagrało 12 nowych kompozycji, które w zamierzeniu miały znaleźć się na debiutanckim albumie. Niestety, do tej pory nie znalazł on wydawcy. W tym roku ta płyta widmo została ujawniona.

3 sierpnia 2011

Keira Is You: One Of Those Things That You Do Once In A Lifetime And Hopefully Learn A Lesson From EP (Flix Records/ Falami, 2011)


Prawie już zapomnieliśmy o pomyłce zwanej Hariasen. Debiutancki album Keira Is You był dowodem wielkiej przemiany lidera „pierwszego polskiego zespołu emo”. EP-ka o bardzo długim tytule potwierdza, że obrana droga była słuszna.

16 września 2010

[CZ] Sunshine: Velvet Suicide (Day After Records, 2000)


Jedna z najlepszych płyt wydanych w Europie kontynentalnej w ostatniej dekadzie.

17 sierpnia 2010

Obserwator: Call The Fire Brigade


Jeśli potrafi się do hałasu dodać fajną melodię i ma się dość pasji i energii, by z wyobracanych przez setki zespołów gitarowych motywów wykrzesać coś świeżego – nie można tego zlekceważyć.

15 marca 2010

Obserwator: The Pression


Dziś na tapecie grająca od 2006 roku ekipa ze Stargardu Szczecińskiego. Proszę się przygotować na porządną dawkę gitarowego indie, noise’u i emo-core.


28 stycznia 2010

Keira Is You: Nothing Else Will Happen (Daydreem, 2009)


Uwaga! Za chwilę padnie tu nazwa, po przeczytaniu której może u niektórych wystąpić krótkotrwały bezdech. Hariasen. Grupa, która wydając swój debiut w 2007 roku dokonała rzeczy niebywałej. Chyba nigdy wcześniej recenzenci nie byli tak zgodni wydając negatywne opinie o albumie. I nie pomógł fakt zwiększonego zapotrzebowania na nu-emo. Dlatego nikogo nie zdziwiły newsy o rozwiązaniu zespołu. Rzecz nie przyjęła się na polskim rynku. Keira Is You to nowy projekt wokalisty Hariasen Jakuba Radomskiego. Ze starej ekipy dokoptował basistę Łukasza Michnę. Skład dopełnia odpowiedzialny za elektronikę Marek Gawroński. Jak wygląda nowa odsłona demonicznego frontmana Hariasen?

21 lipca 2009

[deleted]: Promo-album (wyd. własne, 2009)

[deleted] to młody zespół z Poznania. Istnieją od 2007 roku. Mają za sobą już pierwsze demo, teraz można zaopatrzyć się w tzw. promo-album. Skąd taka nazwa, jakby nie było, oficjalnego wydawnictwa? Na płycie znajduje się 8 utworów, w tym trzy w wersji studyjnej, dwa kawałki live zarejestrowane podczas Poznańskiej Rzeźni Rockowej w październiku 2008 roku oraz 3 kompozycje unplugged. Tak więc rzeczywiście jest to wizytówka zespołu - możemy przyjrzeć się kapeli w trzech różnych wydaniach.

Szybka szufladka. Grają melodyjny, alternatywny ciężki rock. Lubią odpowiednio skorelowaną mroczną elektronikę. Kojarzycie Staind, Creed, Nine Inch Nails? Mniej więcej wiadomo, w którym kościele bije dzwon. W necie można napotkać porównania do Toola. Hm... chyba jednak nie tędy droga. Dużym, jeśli nie największym atutem zespołu, jest niepozorna wokalistka o ksywce Third Eye. Nie ma gotyckiego image’u, za to grzywkę rodem z festiwalu Bazuna, jednak swoim głosem przekonuje już po pierwszych wersach.

Pierwszą cechą, na którą zwróciłem uwagę przy odsłuchu, jest prostota riffu, na którym muzycy opierają cały utwór. Posłuchajcie „singlowego” Comatose. To zaledwie kilka prostych akordów. Prawie genialnych w swej prostocie. Zastanawiające, jaki efekt potrafi wywołać kilka uderzeń w nisko nastrojone struny. Na podobnej zasadzie grzeje Warning. Bas od pierwszych taktów wprowadza odpowiedni nastrój, by charcząc i zgrzytając pociągnąć do końca kawałek. Oczywiście nie ma tu mowy o minimalizmie. W kompozycjach wiele się dzieje. Szczególnie w Warning. Gitara prowadzi swoistą rywalizację z posępnymi elektronicznymi przeszkadzajkami. Dźwięki starają się za wszelką ceną wyrwać przed peleton, zadeptać i stłamsić rywala. Efekt co najmniej intrygujący. Parę minut przyjemnej nerwowej muzyki o schizofrenicznym zabarwieniu.

Koncertowe wersje niektórych utworów nie robią takiego wrażenia co ich studyjne odpowiedniki. To chyba kwestia małego doświadczenia muzyków. Gdzieś ginie charakterystyczny mrok i zaduch, pozostaje tylko mięsisty rockowy ciężar. W dusznej, zadymionej sali klubowej może i zdają egzamin; odtwarzanie z CD nie dostarcza większych wrażeń. Może dlatego najlepiej mi się słucha kawałka Passion (nie mającego studyjnego pierwowzoru) znalezionego w wersji live ma myspace z zagrywką rodem z Circus Lenny'ego Kravitza?

Części unplugged nie można nic zarzucić. Chwalić również nie ma co. Kapela dobrze się czuje w takim akustycznym wydaniu. Nawet „prądowe” wstawki mają swoje uzasadnienie. I znów - najjaśniejszym punktem jest Wasteland (We Call Home) z racji tego, że nie możemy porównać utworu z efektem pracy w studiu nagraniowym. To bardzo fajny, klimatyczny utwór. W refrenie dopatruję się atmosfery, która towarzyszyła podczas słynnego koncertu Alice In Chains.

Na koniec zostawiam sprawę wokalu. Niedawno chwaliłem dziewczynę z Hetane, muszę także pochwalić Third Eye. Mocny, jasny głos doskonale uzupełnia niewesołe dźwięki. Orgazmoidalne wokalizy (proszę bez uśmieszków - tak piszą o stylu Dolores O'Riordan z The Cranberries). Rozpiętość - pewnie będzie z kilka oktaw. I co mnie ujęło, nawet w bardziej siłowych pochodach wokalistka nie ucieka się do krzyku; cały czas słyszymy czysty śpiew. Inna rzecz, że w dynamiczniejszym On The Road, gdzie trzeba wydobyć w krótszym czasie większą ilość tekstu, dziewczynie zaczyna brakować tchu i głos staje się bardziej skrzekliwy. Co nie jest fajne. Zapewne to kwestia treningu. Więcej ćwiczeń, świeżego jogurtu, unikanie gorącej kawy i będzie znacznie lepiej :)

Promo-album zaciekawia, jednak trzy studyjne kawałki to zdecydowanie za mało. Trzeba czekać do kolejnej odsłony. I na zmianę layotu na myspace. Obecny jest okropny. [avatar]




Strona zespołu: http://myspace.com/deletedbandcom

21 czerwca 2009

Setting The Woods On Fire: Setting The Woods On Fire (Promise! Promise!, 2009)

Hałas wcale nie pulsuje w rytmie Joy Division – on zasila muzykę nowej rewelacji z kraju nad Wisłą: Setting The Woods On Fire. Wreszcie jest ich debiutancka płyta, wydana przez hiszpańską wytwórnię Promise! Promise! Zaledwie siedem kompozycji, ale jakich! Zabijających energią, dewastujących potężnym, rozszalałym brzmieniem, za które odpowiedzialny jest nie kto inny, tylko Chris Crisci, lider The Appleseed Cast (Internet łączy ludzi przez kontynenty i oceany!). Nie wiem jak brzmiały wersje bezpośrednio ze studia, ale to, co zrobił z tym materiałem Crisci zasługuje na wielki szacunek. Wydobył z muzyki STWOF maksimum bezkompromisowości.

Zaczyna się właśnie tak: bezkompromisowo, boleśnie głośno, ze wzmacniaczami odkręconymi na maksa. Pełny zgiełku i sprzężeń utwór It Ends Today komunikuje wprost: nie będzie ładnych, oczywistych melodii, nie będzie muzyki do tańczenia i robienia słodkich minek. Rzężące gitary rozdzierają membrany głośników, stopa centrali uderza bezpośrednio w rdzeń kręgowy, a finałowa solówka wrzyna się w serce niczym gwałtownie uwolnione ostrze noża sprężynowego. No mercy, ludzie. Ale żebyście nie myśleli, że jest to jakaś chamska siłowa łupanka. Piosenka (tak, to wciąż jest piosenka) ma przecież fajną, choć nieco zakamuflowaną, melodię, a dwugłosowe wokale – schowane za ścianą hałasu, ale tak ma być – ujmują i wywołują stan lekkiej euforii, że tak można śpiewać (krzyczeć) również u nas. Z numerem drugim występuje utwór You Started The Fire I Was Burnt Alive – znakomicie żonglujący nastrojami, od przyczajonych, pełnych napięcia zwrotek, po pełne agresji, eksplodujące furią refreny, w których wrzask Marcina Buźniaka naprawdę daje popalić. Now Or Never z tym delikatnym wstępem i szalejącym na perkusji Karolem Koszniecem – nieco ponad dwie minuty ekstatycznego odlotu. Lost Is All We Are – tu objawia się cała maestria i realizatorów w polskim studiu, i pracującego w dalekich Stanach Chrisa Crisci. Czegoś takiego w Polsce jeszcze nigdy nie wyprodukowano. Tak silne kontrasty i skoki dynamiki przytłaczają i odbierają oddech. Na szczęście przywraca go kolejna piosenka, Just Forget, dwuminutowa, bardziej melodyjna, może nawet odrobinę przebojowa, której posłuchamy sobie właśnie teraz:



The Letter przynosi kolejne zaskoczenie. Epicki wstęp z klimatycznie szumiącym basem (i tu niestety mały zonk, bo nie wiem, czy partie basu nagrywał nowy nabytek zespołu Dominik Paszkowski, czy jego poprzednik Piotr Mazurek) utrzymany jest w stylu najlepszych utworów ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead. Nastrój ten ulega drastycznej zmianie, kiedy nagranie przeistacza się w desperacki hard core. Na zakończenie mamy znany doskonale z We Are From Poland Vol. 3 Delayed Sleep Phase Disorder – jeszcze mocniejszy, jeszcze brutalniejszy, zakończony kakofonią gitarowych szaleństw i długo wygasającym jęczeniem wzmacniaczy.

Miazga. Niewątpliwie jedna z płyt roku 2009.



Jeszcze jedna sprawa. Płyta w postaci fizycznej ukazuje się tylko na winylu. Ponadto zespół zdecydował się na dystrybucję elektroniczną poprzez sklepy internetowe (m.in. iTunes, eMusic). Mocno to utrudni dostęp do płyty fanów z Polski i tu APEL DO WYDAWCÓW: ten materiał trzeba wydać u nas na CD! Jeśli go sobie odpuścicie, toście frajerzy i cieniasy. [m]


8 lutego 2009

Blue Raincoat: Fast At The Beginning And Then Real Slow (Every Color, reedycja 2008)

To nie jest premierowe wydawnictwo. Materiał po raz pierwszy został wydany osiem lat temu na kasecie magnetofonowej. Jednak w roku 2001 roku era taśmy magnetycznej powoli odchodziła w zapomnienie. To był czas Napstera i mp3 w akademikach. Ceny nagrywarek i nośników CD-R „zrewolucjonizowały” przemysł muzyczny. Nic więc dziwnego, że debiut Blue Raincoat stał się udziałem jedynie wybrańców. Nieznany zespół, niepopularne granie, niedoskonały nośnik, zapewne znikomy nakład - wszystko to złożyło się na fakt, że płyta była zaledwie wzmianką w historii zespołu (ręka do góry - kto zna ten materiał z kasety?). Grupa zaistniała szerzej dwa lata później wydając dla niektórych klasyczny (w tym dla niżej podpisanego) album Small Town Addiction.

Najbardziej udany dla fanów Blue Raincoat był rok 2007. Niebieski Prochowiec zawitał do odtwarzaczy aż dwukrotnie. Najpierw albumem Everything Is A Piece Of Something, a parę miesięcy później z okazji dziesięciolecia istnienia zespołu płytą Out Of The Blue,Into The Dark. Szczęścia dopełniło pojawienie się na megatotalu pięć kawałków demo pod nazwą Unpublished Songs (co nie do końca było prawdą, ale niech chłopakom będzie). Cieszyło credo zespołu: "Mimo że upłynęło 10 lat to nadal im się chce. W głowie wciąż świeże pomysły, wciąż młodzieńcza werwa do twórczych podróży. Ot i historia zespołu z małego miasteczka, gdzie wszystko jest kawałkiem czegoś..."

18 kwietnia 2008 roku zespół dał pożegnalny koncert i zakończył działalność. Widać coś sprawiło, że im się odechciało. Szkoda.

Dzięki uważnej i wnikliwej lekturze newsów poświęconych grupie można było wykoncypować, że chłopaki po cichu przygotowali reedycję debiutu. Dzięki temu możemy przekonać się, jak brzmieli, gdy stawiali pierwsze kroki. Od strony edytorskiej wydawnictwo prezentuje się skromnie. Zaledwie kartonowowy digipack przypominający późniejsze wydawnictwa. Zmieniono projekt okładki (chyba; znam jedynie marnej jakości skany kasety). W środku czekają niewielkie kwadratowe karteluszki będące ilustracjami do każdego utworu autorstwa Wiesi Ruty.

Dwa pierwsze kawałki dla fana zespołu wydadzą się znajome. Satellites of Pain to jedna z Unpublished Songs na megatotalu. Letter #2 okazuje się wczesną wersją tej samej piosenki ze Small Town Addiction. Tu brzmi jak wersja demo, jeszcze brakuje jej śpiewności i urokliwej rozjaśniającej gitary pod koniec. A co z resztą? Oj, niewesoła to płyta. Utarło się, że Blue Raincoat reprezentuje początki nutru emo w Polsce. Lektura debiutu potwierdza słuszność tego stwierdzenia. Przy czym korzenie zatopione są w tzw. drugiej fali emo. Kto odchorowywał nieudane decyzje życiowe z Jeremy Egnikiem, wie o co chodzi.

Nie będę oryginalny twierdząc, że wokalista Krzysztof Stelmarczyk strasznie kaleczy język angielski. O dziwo, tu wypada przekonująco dobrze! Szczególnie kiedy drze buzię. A robi to często. W wykonaniu tego potężnego misia wypada to cholernie przekonująco. Okrzyk Jump! w Stiller sprawia, że ma się ochotę zepchnąć kogoś z mostu. Melorecytacja w kończącym płytę Farewell naprawdę przygnębia. Nieco światła wpuszczają dwie ballady zagrane jedynie przy użyciu gitary akustycznej (One Minute, Heaven Of Your Hair).

Choć tak naprawdę to co najpiękniejsze na płycie wyszło spod palców utalentowanego gitarzysty Marcina Lokosia. Człowiek pracuje za trzech i każdy riff w utworach nosi jego rozpoznawalne piętno. Tu właściwie można wyliczać jednym tchem co dobre. Ujadająca solówka w Green, czad Third Meadow Song, tudzież opus-magnum płyty - wolne, lejące się, gryzące ziemię niczym pług dziewięciominutowe The Girl Lives By The Drugstore (Codeine).

Ciekawie się działo w wołowskim obozie na początku dekady. Wiadomo, kompozycjom można wiele zarzucić, grali często dość topornie (Stiller), może znudzić programowy pesymizm, jednak wszystko co było dobre na późniejszych płytach, kiełkowało już na debiucie. Fajnie, że longplay ujrzał światło dzienne. Nie ma powodu do wstydu.

Osobą sprawą jest, gdzie i jak można nabyć płytę. Every Color, z tego co widzę, nie ma jej w oficjalnej ofercie, koncerty też już odpadają. Może ten tekst coś zmieni? Albo zmasowane maile do wydawcy/zespołu? [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/blueraincoat

5 września 2008

Perspecto: Unisono Dissonance EP (wyd. własne, 2008)

Perspecto to kwartet z Grudziądza, zafascynowany, takie mam wrażenie, możliwościami, jakie daje rock progresywny. Czy nawet taki emo progrock. Jakkolwiek koszmarnie brzmi ten wymyślony na poczekaniu termin, w miarę trafnie określa zainteresowania muzyczne chłopaków z Perspecto. Lubią grać technicznie, komplikować rytmikę, mieszać w warstwie melodycznej, nie zapominając przy tym, że piosenka nie może się składać z samych karkołomnych przejść, że powinna mieć też chwytliwą melodię i zapadające w pamięć tematy.

Tak właśnie z grubsza prezentuje się materiał z EP-ki nagranej w domowych warunkach (a mimo to brzmiącej bardzo przyzwoicie). Adrenalin, sztandarowy numer zespołu, pokazuje pełnię jego możliwości. Jest tu trochę niepokojącego hałasu, kilka całkiem ryzykownych wolt rytmicznych i wreszcie świetne, klimatyczne melodie. W If The Light Appears niemal jazzowe harmonie sąsiadują z brzmieniem space opery, a praca perkusisty osiąga poziom wzorcowej pod tym względem płyty Forte Furioso Potty Umbrella. No i ten czarowny temat gitary! W Fait Accompli z kolei zespół sięga już po wyrazisty progrockowy temat gitar. Do tego wokal przepuszczony przez filtr słuchawki telefonicznej daje bardzo „klasyczny”, pinkfloydowski efekt. W każdym utworze sporo się dzieje, dlatego opowiadanie o tym to trochę jak transmisja radiowa z meczu piłki nożnej – nigdy nie odda tego, co dzieje się na boisku naprawdę.

Dla wszystkich tych, którym spodobała się muzyka z Unisono Dissonance dobra wiadomość – na dniach (lub, bezpieczniej, tygodniach) ukaże się drugie wydawnictwo Perspecto, tym razem zarejestrowane w najlepszym polskim studiu, pod okiem najlepszych realizatorów, czyli braci Kapsów z Electric Eye Studio. Wiadomo nie od dziś, że bracia K. słabych rzeczy nie nagrywają, można więc w ciemno stawiać, że nowe utwory Perspecto będą powalające. [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/perspectonoise

16 maja 2008

More Than Three: Octoberclock EP (Every Color, 2008)

More Than Three pochodzą z Wołowa, tego samego miasta co Blue Raincoat. Czyli chłopaki wzorce mają zacne, gdyż to właśnie muzycy Blue Raincoat nagrali album, który uchodzi za wizytówkę polskiego emo - nagrany w 2003 Small Town Addiction. Słychać także, że sięgnęli do historii i są im znane osiągnięcia Sunny Real Day Estate czy nawet Fugazi. Członkowie grupy mają po 17-18 lat, działają od lutego 2007 roku. Właśnie ukazuje się ich 4-utworowa EP-ka.

Pierwsza rzecz, która rzuca się w ucho po przesłuchaniu, to kształt kompozycji i dbałość o słuchacza. Dwa pierwsze utwory Atmospherics oraz Believe In Angels Even If Their Wings Are Black zaczynają się delikatnym wstępem o ciepło dobranych akordach, melodyjnymi zwrotkami po czym gładko przechodzą do wywrzeszczanych refrenów. Z kolei Don't Ask Me To Smile Anymore w ciekawy sposób odwraca kolejność. Po leniwym wprowadzeniu dostajemy gitarowym charkotem między oczy, by po chwili siłowo stłumić rozszalałe emocje. Wiem, podobne patenty stosuje co druga kapela, jednakże w tym przypadku nie ma wrażenia wtórności, schematu - tu rządzi żelazna konsekwencja, jeden dźwięk wynika z drugiego. Nie ma miejsca na przypadkowość, na chaotyczność. Zadziwiające u tak młodych osób! Na osobną uwagę zasługuje głos wokalisty. Krzysztof Kudyba dysponuje mocną, głęboką barwą; momenty krzyczane fajnie śpiewa ze ściśniętym gardłem. Coś a la Eddie Vedder. Daje to wyśmienity efekt. Niewesołe teksty dzięki temu zawierają wiele pięknego brudu i ciężko przejść obojętnie przed takim ogromem ekspresji. Ostatni utwór przynosi zmianę - The Catherine to akustyczna ballada. Najdłuższy utwór na płycie - 5.43. I jest to najzwyklejsza przynudzajka na świecie. Aż do 4 minuty i 28 sekundy. Dźwięki gitary akustycznej nabierają mocy, by po chwili wtopić się w tło i zniknąć. W międzyczasie do wokalu wkrada się przestrzeń, która gra główne skrzypce do końca utworu. Kapitalny efekt!

EP-kę wyprodukował Perła, lider nieodżałowanego Guess Why i coraz ważniejszy producent na polskiej scenie alternatywnej. Dzięki temu mamy gwarancję soczystości i klarowności brzmienia, choć... gdy słucham tego w mp3 playerze, to w bardziej dynamicznych momentach jest za dużo blach i wysokich tonów. More Than Three mają wielkie szanse stać się zjawiskiem na polskiej scenie, jeśli następne kompozycję będą równie dobrze pomyślane. U mnie mają wielki kredyt zaufania.

PS. Do czego można się przyczepić, to ich strona na majspejsie. Żeby umieścić na niej tylko 30-sekundowe próbki swych utworów? Why? [avatar]

Strona zespołu: www.myspace.com/moret3

Od [m]: Avatar to nowy nabytek Don't Panic. Trzymajcie kciuki i wspierajcie go duchowo, żeby wytrwał:)

4 marca 2008

Obserwator: Setting The Woods On Fire

Lista zespołów, których twórczość inspiruje muzyków Setting The Woods On Fire, jest dość pokaźna. Mamy na niej i Sonic Youth, i Appleseed Cast, i Slint, Pixies, Shellac, The Posies, The Birthday Party, Sebadoh, i jeszcze parę innych świetnych kapel. Co ważne, nie jest to tylko pusta wyliczanka, mająca udowodnić, że chłopaki z Warszawy są muzycznie obyci. Te wpływy - czasem tylko w postaci ledwie wyczuwalnych fluidów - rzeczywiście są w ich muzyce.

Setting The Woods On Fire brzmią cholernie konkretnie. Uwielbiam takie granie, hałaśliwe, ale melodyjne, niby proste, ale pełne niebanalnych rozwiązań rytmicznych i kombinowania ze strukturą kompozycji. Jest w nim miejsce na surowe gitarowe łojenie, prawdziwe emocje, takie jak z wczesnego Cursive chociażby (nie mylić z pseudo emo w wydaniu 30 Seconds To Mars i im podobnych chłopców z okładki) i odrobinę luzu, humoru. Trzy piosenki na ich majspejsie do ściągnięcia i osłuchania. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy Delayed Sleep Disorder, dosłownie ścięło mnie z nóg. Natchnione zwrotki i ekstatyczne, wykrzyczane refreny, a wszystko to zakończone długachnym dwuminutowym rzężeniem gitary. Odjazd! As We Did In Better Time kopie wściekle melodyjnym refrenem i przyjemnie zaskakuje ukrytym przesłaniem do fanów Pixies (aha-ha, Tame - też lubię). I jeszcze The Cost Of Distraction, z klimatem kojarzącym się nieco z Blue Raincoat (zwrotki) i Cursive oraz Dinosaur Jr. (refreny). Świetne.

Fajnie jest sprawić sobie czasem niespodziankę i odkryć zespół grający dokładnie taką muzykę, jakiej chce się słuchać jak najczęściej. Setting The Woods On Fire mają kupę energii, pomysłów i wystarczające umiejętności, żeby rozpalić mnie do białości w oczekiwaniu na koncerty i kolejne studyjne nagrania. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/settingthewoodsonfire

17 września 2007

Hariasen: Nesairah (Polskie Radio, 2007)

Piszę tę recenzję ku przestrodze. Nesairah to dowód jak łatwo wpaść w pułapkę nadzieizmu. Wybaczcie ten neologizm, usprawiedliwiony, jeśli przypomnimy sobie ile to młodych zespołów nazywano kiedyś nadzieją czegoś tam – i co z tego wynikło (zazwyczaj wielkie nic). W przypadku chorzowskiego Hariasena miała to być „nadzieja polskiego emo”. Nawiasem mówiąc Hariasen ochrzczono przy okazji „pierwszym polskim zespołem grającym emo core”. Czy już można zacząć się śmiać? Można. W jednej z nielicznych pozytywnych recenzji (pozytywnych dla Hariasena, nie dla czytelnika) ustawiono nawet bohatera niniejszego tekstu w jednym szeregu z zespołem Blue Raincoat. Teraz już możecie się śmiać perliście. Z całym szacunkiem dla autorki tej sentencji, Blue Raincoat to za wysokie progi dla chłopaczków z Hariasen.

Nesairah jest największą porażką Polskiego Radia jako wydawcy i promotora polskiej muzyki alternatywnej. Ciągle mam w pamięci entuzjastyczne opinie didżejów zapowiadających rewelacyjny debiut tej nieszczęsnej nadziei emo core’a. Wyszła płyta i ci sami didżeje nabrali wody w usta, jakby takie wydawnictwo nigdy nie ujrzało światła dziennego. Nawet się im nie dziwię. Ta płyta jest po prostu tak marna, że nie warto o niej wspominać. Wszystko tu jest do dupy. Począwszy od koszmarnego, pretensjonalnego wokalisty, upozowanego na jakiegoś emocjonalnego wampira, wyjącego płaczliwym tonem żałosne teksty, przez porażająco nudne, monotonne kompozycje i takież wykonawstwo, aż po kompletnie skopane brzmienie, zapewniające wrażenia z pogranicza sennego koszmaru. To akurat nie był komplement. Nie tym razem. Dwanaście piosenek, które trudno przesłuchać za jednym podejściem, bo zlewają się w nieprzyswajalną magmę otępiających dźwięków. Wszystko zbudowane na jednym patencie, jednakowo zagrane i zaśpiewane. Teksty? Komu chce się wsłuchiwać w teksty piosenek, które mają takie tytuły jak Płaczący mały cień, Wydźwięk ciszy czy Czarny vintage? Ręce opadają. Nie mam pojęcia, który utwór wyróżnić i po co. Może N? Za krótki tytuł? Bo jest na początku płyty i jeszcze można do niego dotrwać?

Choć może zabrzmi to dziwnie w kontekście powyższych akapitów, twierdzę, że tę płytę trzeba mieć. Aby w każdej chwili móc przypomnieć sobie, do czego może doprowadzić pycha (zespołu) i ślepy entuzjazm (promotorów). Kubeł zimnej wody! No, chyba że ktoś jest wyznawcą hrabiego von Sacher-Masocha. Wtedy polecam szczerze. [m]

Band site: http://www.hariasen.pl/
ver.: polish
media: free mp3, video

3 września 2007

Searching For Calm: Searching For Calm (Sing-Along Records, 2006)

Koncert tej pięcioosobowej załogi z Sosnowca na tegorocznym Off Festivalu wywołał żywiołową reakcję niedużej, ale wyraźnie zaznajomionej z tematem grupki słuchaczy. Było na tyle dobrze i widowiskowo (w zespole gra dwóch gitarzystów i dwóch basistów), że postanowiłem sprawdzić, jak brzmi ich muzyka w wersji studyjnej. A brzmi naprawdę dobrze, choć może nie aż tak drapieżnie jak na żywo.

Inspiracje zespołu są dość wyraźne, SFC gra emo core wzorowany – na szczęście – raczej na klasykach gatunku typu At The Drive-In niż na popowym odłamie reprezentowanym przez My Chemical Romance czy 30 Seconds To Mars. Chwilami dają się też słyszeć pretensje do ambitniejszych form, bardziej progresywnych konstrukcji, nawiązujących do stylu The Mars Volta. Nie ma tu nic, czego byśmy wcześniej nie słyszeli: są i eksplozje hałasu, i wrzaski wokalisty Michała Maślaka, i wyciszenia, i sporo melodii, a nawet wycieczki w stronę jazzowych kombinacji rytmicznych. Ale to zupełnie nie przeszkadza, bo w tej konwencji Searching For Calm porusza się całkiem zręcznie, a co najważniejsze, potrafi wciągnąć. W utworach sporo się dzieje, słuchacz nigdy nie ma pewności, co czyha „za rogiem”, w jakim kierunku pójdą muzycy. I tak otwierający płytę kawałek End Of Silence rozpoczyna się bardzo łagodnie, by jednak po chwili dowieść trafności tytułu. Hałaśliwy, ale melodyjny refren łamią nibyjazzowe wycieczki gitarzystów i sekcji, jednak mimo tych szaleństw całość zaskakująco dobrze trzyma się kupy. Kilka kawałków zdecydowanie szarpie wnętrzności, a należy do nich przede wszystkim Neurotic Cycle, z najbardziej przebojowym refrenem płyty Say anything/ I’ve got a feeling/ I’m not the only one, który podczas mysłowickiego koncertu krzyczało kilkadziesiąt gardeł. Świetny numer! I jeszcze It’s Coming, który przyciąga motorycznym, niemal tanecznym rytmem zwrotek i umiejętnym stopniowaniem napięcia. I Smoke In The Middle Of Urban Desert, z tym szybkim rockandrollowym początkiem i ciężkim riffem kojarzącym się z Rage Against The Machine w dalszej części. A także zamykający płytę Silent Miracle – to naprawdę pojechany numer, melodyjne łagodne zwrotki zderzone z totalnym czadem refrenów. System Of A Down?

Wstydu nam SFC nie przynosi. To solidna dawka porządnego łojenia, brzmiącego zadziwiająco dojrzale, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i brzmieniowym. Fani prawdziwego emo, a nie tego z MTV, powinni poszukać tej płyty.

Band site: http://www.searching4calm.com/
ver.: polish / english
media:
free mp3

31 sierpnia 2007

Plum: Witness Of Your Fall (Gusstaff, 2007)

Trzecia płyta tria ze Stargardu Szczecińskiego ukazuje się ze sporym poślizgiem, gdyż była gotowa już na przełomie 2005 i 2006 roku. Na szczęście muzyka, zarejestrowana w studiu Electric Eye należącym do ekspertów w dziedzinie noise, byłych członków Something Like Elvis, nie zestarzała się ani trochę.

Witness Of Your Fall daje porządnego kopa. Sporo tu hałasu, sprzężeń i brudu, co udowadnia już pierwszy utwór, notabene najlepszy w zestawieniu, Drought Destroyed My Eyeballs. Agresywna jazda sekcji z wybijającym się na czoło warkotem basu i wściekłe rzężenie gitary to esencja muzyki Plum. Do tego wokalista Marcin Piekoszewski, który nie oszczędza swojego gardła ani przez chwilę. Muzyka powinna się spodobać zarówno fanom klasycznego hard core w wydaniu NoMeansNo (w Neverland jest nawet niebezpiecznie blisko podrabiania stylu tego zespołu), ale też gigantów noise’u: Jesus Lizard i Shellac. Plum nie są może specjalnie oryginalni, ale pasja i precyzja, z jaką grają swoje utwory, zasługuje na uznanie. Obok wspomnianego openera wyróżnić należy Man-Made Go, który powala wycyzelowanymi przejściami i desperackim klimatem, mniej skomplikowany, ale niesamowicie motoryczny Out Of Burden (gitary pobrzmiewają w nim raczej hardrockowo niż hardcore’owo – mały ukłon w stronę tradycji?) i perkusyjny instrumental Source. Płyta nie jest długa, kończy się we właściwym momencie – to dobrze, bo jeszcze dwa numery i chyba poczułbym zmęczenie.

Na odreagowanie kiepskiego nastroju zalecam śliwki. Wystarczy nawet jedna.

Band site: http://plum.art.pl
ver.: polish
media: free mp3, free video

12 lipca 2007

Obserwator: Cow Army

Młody zespół z Poddębic niedaleko Łodzi. Grają muzykę z pogranicza metalu (ale nieortodoksyjnego), punka (a raczej postpunka) i hardcore. Jako swoją inspirację podają zespoły Deftones, Sunny Day Real Estate, Mogwai. I to słychać. Zwrócili moją uwagę dwoma nagraniami, które jak na kapelę istniejącą od dwóch lat brzmią zaskakująco dobrze. Oba kawałki mają przemyślaną, zwartą konstrukcję, a muzycy są ze sobą zgrani i – co słychać – coś już potrafią.

Flowers Rising zaczyna się niezbyt ciekawie, ale już wejście motywu przewodniego w postaci ostro podkręconej gitary i drugiej, młócącej powietrze przeszywającym tonem, do wtóru głośnego wokalu – taaak, jest dobrze. Wokalista Kuba Skrzypczyński włącza fajną chrypkę i nie boi się nadwyrężenia strun głosowych. Nagranie ma ciekawy deftonowo-mogwaiowy klimat i podoba mi się, a jakże. Forty-Five kontynuuje wątek mrocznego grania na pograniczu metalu i punka. Zdecydowana, twarda riffownia zakończona ekspresyjną kanonadą robi pozytywne wrażenie.

W Polsce brakuje takich zespołów z pogranicza grania ekstremalnego i przebojowego. W tym upatruję szansę dla zespołu Cow Army, który zapowiada się obiecująco. Również pod względem podejścia do słuchaczy: obie piosenki określone jako wersja demo brzmią naprawdę solidnie, wręcz profesjonalnie.

Band site:
http://www.cowarmy.pl/
ver.: polish / english
media: free mp3 (demo)

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni