30 listopada 2007

Twardziele rządzą

[Post nr 100!]

Oto wyniki ostatniej ankiety.

Pytanie brzmiało: Gdzie przechowujesz swoją muzykę? Jako że można było wybrać kilka odpowiedzi, ich suma nie daje 100%. Z głosowania wynika, że większość z nas (75 głosów) przechowuje muzykę na twardym dysku domowego komputera. Inne popularne nośniki to oryginalne płyty (50) i płyty-wypalanki (42). Swoich zwolenników mają też pamięci flash (26). Najmniejszą popularnością cieszą się zewnętrzne dyski twarde (9), choć jest to najbezpieczniejsza z dostępnych przeciętnemu Kowalskiemu forma przechowywania danych.

Dlaczego o to zapytałem? Ano dlatego, że od pewnego czasu zauważam - pewnie wielu z Was też to miało - że moje cedeery, mówiąc kolokwialnie, "psują się". Dane zaczynają z nich znikać. Odtwarzacze przestają je czytać. Itd, itp. Okazuje się, i przeprowadzono na ten temat sporo badań porównawczych, że produkowane dziś tanie i średnio dorgie płyty typu CD-R, DVD-R mają bardzo niską trwałość i są NAJBARDZIEJ RYZYKOWNYM nośnikiem spośród wszystkich powszechnie dostępnych. Liczba czynników wpływających na trwałość zapisu na tym nośniku jest tak długa, że aż nie warto jej przytaczać. Płycie może zaszkodzić wszystko, począwszy od wilgoci, a skończywszy na niewłaściwym ułożeniu (płyty powinny być przechowywane w pozycji wertykalnej, tymczasem większość stojaków umieszcza je w horyzontalnie, co powoduje rozciąganie się i wyginanie polikarbonatu - posiłkuję się artykułem zamieszczonym na stronie producenta płyt GM Records).

Dlatego cenne dane należy przechowywać w inny sposób. Dobrym rozwiązaniem są płyty oryginalne, tłoczone - zupełnie inna technika zapisu danych i lepsza jakość wykonania tych płyt sprawiają, że takie krążki powinny funkcjonować kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, co się potwierdza w praktyce. Co jednak z danymi, które chcemy samodzielnie gdzieś zapisać (zdjęcia, empetrójki itd)? Dysk twardy jest rozwiązaniem tymczasowym - co może się stać z domowym komputerem, zwłaszcza podłączonym do sieci, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Pamięci flash, szybkie i podobno niezawodne, na razie oferują małe pojemności, a poza tym są drogie. Pozostają zewnętrzne dyski twarde, które można potraktować jako banki danych. Zgrywamy na takiego twardziela wszystko co dla nas ważne i... zamykamy go w suchym, bezpiecznym miejscu. Sejf będzie najlepszy:)

Fachowcy (odsyłam do magazynu Chip, niestety numeru wydania nie pamiętam) sugerują, że najtrwalszym nośnikiem pozostaje do dziś... taśma magnetyczna. Oczywiście nie do końca taka, jaka znajduje się w starych kasetach magnetofonowych. Jednak urządzenia do zapisywania danych na takich taśmach są nieosiągalne dla zwykłego szaraczka.

Pozostaje zatem liczyć na to, że za 10 lat zmieni nam się gust i nie będą nam potrzebne empetrójki z 2007 roku. A zdjęcia najlepiej wywoływać na tradycyjnym papierze. Wtedy przetrwają całe dziesięciolecia. [m]

Kawałek Kulki: Kawałek Kulki (Luna Music, 2007)

Wyszliśmy zza pieca na mróz/ I tacy byliśmy zagubieni w miasta sieni/ Gdzie czas raz jednoczył, dwa oddalał/ Serce drżało w dymu oparach – tak zaczyna się debiutancka płyta Kulek. Słowa symboliczne, bo oto zespół opuszcza ciepły wieprzycki zapiecek, kończy z graniem dla przyjaciół i rodziny – i stawia pierwsze, niepewne jeszcze kroki „w wielkim świecie”. Jak zareaguje rynek? Kto padnie na kolana i zapieje z zachwytu, a kto będzie zrzędził i wytykał palcami błędy, tego jeszcze nie wiemy. Ale płyta jest. I bardzo dobrze, że jest!

Kawałek Kulki to zdumiewające zjawisko. Żyją we własnym małym świecie, są jak dzieci, które nie chcą dorosnąć, zanurzone w sennym oparze wspomnień z podwórkowych zabaw, chłoniętych błyszczącymi z podniecenia oczami książek i filmów. Ich liryki prezentują wyjątkowe spojrzenie na tę zamgloną, dziwnie zniekształconą rzeczywistość. Teksty powtarzane w kółko jak dziecinne rymowanki-wyliczanki, zabawne gry słowne – czasem bezsensowne, czasem odkrywające całe pokłady znaczeń – humorystycznie, ale i bez ogródek, celnie, jednym strzałem definiujące ich podejście do życia tu i teraz. Warto się w tym świecie zanurzyć, instynktownie poddać się grze absurdalnych skojarzeń, by ułożyć z nich swój osobisty wzór z kolorowych szkiełek zabawkowego kalejdoskopu. Niektóre teksty to prawdziwe perełki. Palec do budki/ Radości i smutki / Kieliszki do wódki. Albo: Przez zaciśnięte zęby słyszę wcale nieźle/ Całuj się we mnie, całuj się we mnie! I: Anioły stróże na niebieskich łabędziach latają nad nami/ Twój tata jest z nimi, jesteśmy uratowani. Urokliwe, prawda? Na oblodzonych dachach ślizgamy się na łyżwach/ Palimy fajki marki Nowotwór & Haj. Magiczne. Z czasem z tych dziwnych ciągów spontanicznych skojarzeń wyłaniają się przenikliwe obserwacje dzisiejszego konsumpcyjnego życia: Świat zasypie cię, świat zasypie mnie/ Nowymi gadżetami, słońcami oślepi/ Będziemy ślepi albo: Cola moją wolą jest/ To ego człowieka z Lego / Wino - usta - kino / I śmiech. Atutem tekstów KK jest to, że kto chce może je traktować po prostu jak zbitki niepasujących do siebie kawałków zdań, a kto inny poszukiwać w nich sensu i drugiego dna.

Było o tekstach, teraz o muzyce. Na początku byłem nieco rozczarowany. Płyta brzmi bardzo jednorodnie, bardzo akustycznie. W efekcie może się wydawać monotonna i nie każdy będzie w stanie doczekać do ostatniej, czternastej piosenki. Mam trochę za złe Kulkom, że tak konsekwentnie – i lekkomyślnie - odstawili gitarę elektryczną. Oczywiście ona czasem pobrzmiewa i z punktu widzenia „przebojowości” to są właśnie najbardziej chwytliwe fragmenty płyty. Szczególnie Kolegi tata oraz Burdy. Jednak z kolejnymi przesłuchaniami było coraz lepiej, te pozornie podobne do siebie kompozycje odkrywały swoje małe sekrety. A to zadziorny riff w finale Ust z kory, a to jakby smoothjazzowe smaczki w Pamiętniku, a to wreszcie pojedynek skrzypce vs. gitara w Pasjansie. Płyta moim zdaniem opiera się na kilku utworach ze środka tracklisty, które stanowią filar nie do ruszenia. Zaczyna się od Cola Lego, utworu o sile hymnu wrażliwej młodzieży, potem dopada wzorcowy wręcz indie-przebój Kolegi tata (kogo ten numer nie rusza niech podniesie rękę), Tak wcześnie, który – tu wtręt natury osobistej – zaszywa się w głowie i za cholerę nie da się go z niej usunąć. I jeszcze Pociąg, rzecz w klimacie Sons And Daughters, prowadzony przez banjo i neofolkowy temat skrzypiec, z genialnym, roztańczonym finałem. Jest jeszcze kilka fajnych piosenek (Burdy, Usta z kory, Ulica po ulicy, Świat zasypie, Światło cieniem) i kilka słabszych (Pamiętnik, Wyszliśmy, Koniec świata). Wszystkie łączy charakterystyczne brzmienie skrzypiec i gitary akustycznej oraz dwugłosowe wokale w wykonaniu Błażeja Króla i Magdy Turłaj.

Jak na mój gust mogłoby być więcej Burd i Kolegów taty, ale i tak jest świetnie. Rodziny i znajomi już pewnie mają tę płytę. Tych, którzy chcą do tego kręgu dołączyć, zachęcam do posłuchania. Warto.

Band site: http://www.kawalekkulki.pl/

26 listopada 2007

Obserwator: Loft

Zespół działa dość krótko, bo od października 2006, ale już dorobił się całkiem przyzwoitej „czwórki”. Demo ukazuje zespół jako grupkę zapaleńców tradycyjnego hardrockowego grania. Nie byłoby o czym mówić, gdyby nie wokalista, dysponujący bardzo charakterystycznym i rzadko spotykanym głosem.

Pierwszym nagraniem, jakie usłyszałem, były Martwe słowa. Choć kompozycja nie należy do specjalnie oryginalnych, to jednak styl śpiewania i barwa głosu wokalisty wprawiły mnie początkowo w prawdziwe osłupienie. Rafał Mańka brzmi bowiem jak głos prowadzący chóru kościelnego! W refrenie wokal nabiera rockowej chrypy i mocy, a tekst dryfuje w kierunku podżegania do rewolucji. To nagranie wciąga i uzależnia, sprawdźcie sami, będzie na We Are From Poland Vol.2. Pozostałe piosenki Loft nie wywołują już takich emocji, jednak trzeba przyznać, że kompozycje są bardzo poprawne warsztatowo. Każda ma wybijający się, mocny refren, co ważne, wpadający w ucho i dobrze zaśpiewany. Sekcja pracuje równo, bez zachwiań, a gitarzyści konkretne riffy przeplatają sensownie podanymi, nienatrętnymi solówkami. Z tych czterech nagrań wyróżniłbym jeszcze Ostatni raz. Ech, łezka się w oku kręci, kiedy się wspomni dawne przygody z muzyką takich zespołów, jak choćby świetny Trouble. Loft odrobili lekcję z historii rocka i z dużym wyczuciem zastosowali sprawdzone patenty. Kapitalnie brzmi tu druga gitara, dramatyczny finał porywa (solo! piękne!) mimo pretensjonalności tekstu. Teksty nie są jeszcze najsilniejszą stroną zespołu, często posługują się wytartymi kliszami, rażą nieumiejętnym doborem słów. Jednak słychać, że chłopaki mają coś do powiedzenia i jeśli nic złego się po drodze nie wydarzy, będzie z nich w przyszłości pociecha.

Band site: http://www.myspace.com/loftwarszawa

23 listopada 2007

RCRD LBL - what the fuck???!

Już wyjaśniam cytatem: "RCRD LBL to krzyżówka bloga muzycznego i wytwórni płytowej". Bardzo ciekawy tekst opisujący to zjawisko znajdziecie na blogu Kultura 2.0 tworzonym przez dziennikarzy tygodnika Polityka.

Tym bardziej polecam, że jedynym przedstawicielem polskich blogów tego typu, spośród wymienionych przez autora, jest Don't Panic! [m]

Muchy: Terroromans (Polskie Radio, 2007)

Nie da się ukryć, że Terroromans to najbardziej oczekiwana płyta tego roku. Ledwo się ukazała, wywołała lawinę dyskusji na forach internetowych, dzieląc publikę na szorujących kolanami po ziemi wyznawców i zionących nienawiścią wrogów. Podobne emocje towarzyszyły ubiegłorocznej premierze płyty The Car Is On Fire Lake & Flames. Wtedy podsycała je osoba lidera zespołu - jednocześnie szefa pewnego serwisu muzycznego. Dlaczego płyta Much wzbudza taką sensację? To przecież całkiem zwyczajny album, można nawet powiedzieć przeciętny. Przyczyną może być fakt, że to pierwsza w tym roku płyta zespołu alternatywnego, która z taką siłą wdarła się do ogólnopolskich, komercyjnych mediów. Stąd już tylko krok od czołówek gazet i sensacyjnych newsów w Pudelku.

Ale to nieistotne. Ważna jest muzyka. Terroromans (nie mylić z Terroromans EP, którą zespół wydał własnym sumptem) to kawał dobrej muzyki. Album wypełniają kawałki, które bez opamiętania rażą przebojowością melodii i celnością tekstów. Dlaczego więc napisałem, że to płyta przeciętna? Dlatego, że od pewnego czasu nie dzielę muzyki na polską i zachodnią. Nie ma już taryfy ulgowej, tego gadania „my jesteśmy zawsze parę lat do tyłu za Zachodem, więc dajmy naszym fory i nie traktujmy zbyt surowo”. Z punktu widzenia słuchacza zaznajomionego z tym, co gra się obecnie na świecie, można stwierdzić, że Muchy mają spóźniony refleks, że są co najmniej dwa lata do tyłu. Że fala zespołów typu Maximo Park, Hard-Fi czy Bloc Party już przeszła, pozostawiając po sobie skromne resztki skorupiaków i mięczaków. Zdaję sobie sprawę, że większość materiału była już gotowa dwa lata temu, że to nie wina zespołu, że tak długo trwały poszukiwania wydawcy. Ale co na to poradzę, że taka muzyka nie wzbudza już większych emocji, nawet szukanie jawnych zapożyczeń nie sprawia mi frajdy? Z drugiej strony Terroromans ma jeden wielki atut. Polskie teksty pisane przez lidera Michała Wiraszkę. Podjął on świadomą decyzję całkowitej rezygnacji z anglojęzycznych tekstów (a takich piosenek Muchy miały w repertuarze kilka) – i była to bardzo dobra decyzja. Liryki Wiraszki są dojrzałe, inteligentne i wyrażają stan ducha pokolenia dzisiejszych dwudziestoparolatków. Którzy mogą się z nimi w pełni identyfikować. Udowadniają, że można napisać tekst, w którym nie ma żałosnych rymów typu „się-mnie-cię”, w którym jest rytm i językowa logika. Chociażby z tego powodu należy się Muchom uznanie.

Płytę rozpoczynają Wyścigi. Bardzo w stylu Bloc Party, nieco irytujące wokalem. Ale z dobrym tekstem, w którym Wiraszko krótkimi celnymi zdaniami punktuje naszą codzienność (nie będę cytować, pełną analizę tego i pozostałych tekstów wykonali koledzy z innych serwisów). Dwa następne utwory to prawdziwe killery. Wkręcająca, punkowo taneczna Fototapeta i orgiastyczny, imprezowy Najważniejszy dzień (to nic, że klon Hard To Beat). Jeśli ktoś miał wątpliwości, że Terroromans to płyta bez wyrazu, po tych dwóch nagraniach musi zmienić zdanie. Wyłącz logikę i rozsądek, zapomnij, że to już było, rzuć się w szalony taniec! Chwilę ukojenia przynosi najsłynniejszy utwór Much, czyli Galanteria. Nigdy nie rozumiałem fenomenu tej piosenki, ale przyznaję, że nowa wersja brzmi dużo lepiej od znanej z tak samo zatytułowanej EP-ki demo. Potem kolejny hit, taki, że nie ma zmiłuj. Miasto doznań. Kompozycyjny i produkcyjny majstersztyk, żadnych wątpliwości. Ale najlepsze przychodzi dopiero teraz. Pod numerem szóstym skrywa się utwór Zapach wrzątku, zdecydowanie najciekawszy na płycie. Muchy zmieniają całkowicie swoje oblicze, włączają inną wrażliwość. Oto temat gitarowy zapożyczony od Trail Of Dead, oto przejście, bas i gitara na początku drugiej minuty wpuszczają powietrze i robi się z tego Modest Mouse. Pięknie to brzmi, chciałbym więcej takich piosenek w wykonaniu Much. Warto tu wspomnieć o roli, jaką w zespole odgrywa Piotr Maciejewski, basista i klawiszowiec, prywatnie realizujący ambitny projekt songwriterski Drivealone. Bez niego Muchy nie miałyby tego czegoś, co przyciąga, mimo wszystkich tych wad, o których było powyżej.

Drugą część albumu otwiera Brudny śnieg. Song, który w wersji demo kopał mnie w krocze i powalał na ziemię, tu brzmi jak wykastrowany wilczur. Złagodzone brzmienie, złagodzony wokal, wreszcie wyraźnie słabszy finał, który w „oryginale” dosłownie miażdżył eksplozją gitar. Szkoda. Z pozostałych kawałków wysoko cenię sobie Górny taras z intensywną gitarą i pomysłowym zaangażowaniem elektroniki. Fajny jest też zamykający płytę 111. Znowu sporo elektroniki, akustyk, dużo przestrzeni. Całość brzmi trochę jak ostatni Myslovitz. Nie przekonują mnie natomiast Pięć po wpół – trochę bez pomysłu, brakuje haczyka, i utwór tytułowy. Szkoda, że na płycie zabrakło rewelacyjnego Nie mów (może za bardzo kojarzył się z Bratami z Rakemna?) albo zadziornego hitu Jane Fonda.

Podsumowując, nie opowiem się po żadnej ze stron. Nie padnę przed Terroromans na kolana, bo razi mnie zbyt wiele „pożyczek” i czasem niefortunne zmiany w stosunku do wersji pierwotnych. Nie będę też chlastać tego dzieła złośliwą krytyką, bo dostrzegam jego zalety, czyli dobre teksty i duży komercyjny – tak! – potencjał. Oby więcej takich solidnych wydawnictw, a nasz rynek muzyczny wiele zyska. [m]

Przeczytaj:
Obserwator: Muchy

Band site:
http://muchy.net/

22 listopada 2007

Obserwator: Twilite

Dwóch kumpli na emigracji w Dublinie. Wyposażeni w gitary akustyczne i własne struny głosowe, Rafał i Paweł (nie mylić z Markiem i Wackiem) tworzą stonowane, sentymentalne piosenki, które doskonale relaksują i wyciszają emocje.

W Sieci dostępnych jest kilka piosenek Twilite, udało się im również umieścić jedno nagranie na Offensywie 2 radiowej Trójki. Ale to nie jedyna kompilacja, na której można usłyszeć Twilite, wkrótce premierę będzie miała kolejna! Panowie tworzą repertuar, który zwykło się w świecie klasyfikować jako singer/songwriter. Co prawda ta kategoria zakłada suwerenność jednego artysty, a Twilite to przecież zespół, jednak minimalistyczna stylistyka sytuuje ich właśnie w tym nurcie. Znasz i lubisz Jose Gonzalesa? Wiążesz spore nadzieje z rozwojem kariery Marcinery Awarii? Posłuchaj Twilite, powinno ci się spodobać. Nie ma się co rozpisywać o piosenkach duetu. Można wybrać dowolny tytuł z ich skromnego repertuaru, powiedzmy All You Need czy How Can You Sleep? Są dość podobne do siebie, ot takie wyciszone granie na pudłach połączone z łagodnym, tęsknym wokalem. Sporadycznie w tle pojawia się jakiś prosty elektroniczny rytm albo szum ulicy zarejestrowany przez otwarte okno. Taka to domowa muzyka emigrantów.

Panowie nagrywają stale nowe utwory, kompletując repertuar na płytę długogrającą. Cała płyta złożona z klonów All You Need? To może być nie do zniesienia. Chyba że Twilite przedefiniują swój styl i wymyślą coś, co urozmaici ich kompozycje. A słuchacz nie zaśnie przed wyłączeniem się odtwarzacza.

Band site: Myspace profile
ver.: polish / english

21 listopada 2007

Goblin Market: Three New Songs EP (wyd. własne, 2007)

Krakusy przypuściły szturm na moje uszy, jakby w odwecie za to, że jakiś czas temu napisałem, że jedyną nadzieją sceny krakowskiej jest Pambuk. Oczywiście zdanie to wynikało z mojej kompletnej ignorancji co do stanu sceny krakowskiej (ale to nie zmienia faktu, że nadal lubię Pambuka). W międzyczasie poznałem jeszcze kilka krakowskich zespołów... Jednym z nich jest Goblin Market, firma dość już znana lokalnie i poważana. Nazwę wzięli z poematu Christiny Rossetti o Targu Goblinów. Na poezji nie znam się ni w ząb, więc przyjmuję na słowo honoru, że to klasyk. Natomiast co do muzyki Goblinów, mogę stwierdzić w pełni świadomie – poezji w niej zbyt wiele nie ma. Ale to akurat dobrzeJ

Goblin Market grają mocnego gitarowego rocka. Czasem nawet ocierają się o metal. Wyjące przestery, galopująca sekcja, gwałtowne zmiany tempa – nic z tych rzeczy nie jest im obce. W dodatku jeden z gitarzystów nosi ksywę Napalm. Uff, powiało grozą. Na szczęście Gobliny wyróżniają się z całego tłumu metalowych naśladowców – za mikrofonem stoi dziewczyna. Katla, bo tak brzmi jej nickname, nieźle radzi sobie z nawałnicą dźwięków szalejącą wokół niej. Ma mocny głos, nie boi się go wysilać, nie obawia się krzyczeć, ale i zaśpiewać zaskakująco ładnie, melodyjnie. Trzyutworowe najnowsze demo zespołu otwiera bardzo dobry London Fairy. Ten numer ma w sobie moc, a jednocześnie chwytliwe momenty. Zachrypnięty refren i dziecięca wokaliza w końcówce, do tego ostra gitarowa rzeźnia – daje popalić. Z numerem drugim długa (ponad siedem minut), rozbudowana kompozycja Other Mother, którą otwiera wokaliza Katli a capella. Przez te siedem minut Goblinom udało się utrzymać moją uwagę w napięciu, co dobrze świadczy o ich umiejętnościach kompozytorskich. W nagraniu dużo się dzieje, znalazło się nawet miejsce na ciężko zagrany motyw taneczny. EP-kę zamyka Long Time No Sleep, w którym Katla celowo drażni się ze słuchaczem wkurzającym zaśpiewem, który rozjaśnia bardzo melodyjnym motywem okołorefrenowym. Nie muszę chyba dodawać, że chłopaki robią w tym czasie totalną zadymę.

Muzycy twierdzą, że mają gotowy materiał na płytę długogrającą, szukają tylko wydawcy. Nagrana samodzielnie EP-ka powinna zaostrzyć apetyt fanom ciężkiego grania. Brzmi bardzo dobrze, a kompozycje są niebanalne (chociaż oczywiście również niespecjalnie odkrywcze). Przybył nam nowy, ciekawy kobiecy głos w osobie Katli – i to cieszy. Mam tylko nadzieję, że na przyszłej płycie będzie odważniej wykorzystywać swoje „wokalne zasoby”. Na Trzech nowych piosenkach potrafi słuchacza porządnie zmęczyćJ

Band site:
http://www.goblinmarket.band.pl
ver.: polish / english
media: free mp3 (full EP)

19 listopada 2007

Riverside: Rapid Eye Movement (Mystic, 2007)

Dawno nie słuchałem progresywnego metalu/rocka. Będzie dobrych kilka lat. Kaprys zadecydował, że zachciało mi się sprawdzić kondycję tego gatunku na przykładzie najbardziej obecnie znanego polskiego zespołu progrockowego – Riverside. Pochlebne recenzje, wspólna trasa z Dream Theater – no cóż, skusiłem się. I cóż, żałuję. Rapid Eye Movement to w każdej swojej minucie muzyka wtórna, powtarzalna, nieoryginalna, pusta. Na miłość boską, to ma być rock progresywny? Czy ktoś się kiedykolwiek zastanawiał, co znaczy słowo „progresja”? I jak ono się ma do tego, co odtwarza w sposób absolutnie nienaturalny i wymęczony zespół Riverside? Gdzie tu rozwój, gdzie własne pomysły, nowatorskie podejście do kompozycji, gdzie tu choćby ślad własnego stylu? Totalna klapa!

Słuchając Rapid Eye Movement, równolegle przypomniałem sobie płytę Awake Dream Theater. To był 1994 rok. W roku 2007 Riverside odtwarza wszystkie patenty, jakie pojawiły się na Awake, tylko robi to w sposób czysto mechaniczny, bez cienia emocji. Rapid Eye Movement jest koncept albumem. Dla porównania włączyłem sobie koncept album zespołu Queensryche Operation: Mindcrime. Efekt porównania? Riverside zostało zmiażdżone przez płytę wydaną w roku 1988 r. Można by tak bez końca. Nasuwa mi się niezbyt pochlebna dla polskiego zespołu analogia. W latach 80. pojawiło się pojęcie „niemiecki metal” określające zespoły pochodzące głównie z Niemiec (ale też m.in. ze Szwecji), które kopiowały styl zespołów angielskich i amerykańskich, ale robiły to zupełnie bez polotu, choć z rzemieślniczą precyzją. Stąd ich muzyka raziła sztucznością i cuchnęła szpitalem. Podobnie jest dziś z Riverside. Zastanawia mnie skąd takie uwielbienie fanów, skoro mogą słuchać jakościowo lepszej muzyki zespołów, z których Riverside ściąga. Jaka jest przyczyna? Patriotyzm? Kompleksy? Chęć udowodnienia całemu światu, że „Polak potrafi”?

Nie chcę być źle zrozumiany. Rapid Eye Movement ma momenty, których da się posłuchać bez popadania w irytację. Takie akustyczne Through The Other Side czy Embryonic to całkiem ładne piosenki, wykonane bez zbytniego zadęcia, które cechuje większości utworów. Przystępnością brzmienia broni się jeszcze singlowy 02 Panic Room. Ale cała reszta to pokaz zrzyn i kalek. Tu rąbniemy coś z Porcupine Tree, tam z Dream Theater, troszkę uszczkniemy z Toola i już mamy piosenkę. W ten sposób pisze się teraz przeboje muzyki pop, a służy do tego pewien program komputerowy. Muzycy Riverside dokładnie trzymając się recepty na sukces stworzyli produkt, który musiał spodobać się fanom gatunku. I udało im się, fani łyknęli tę pigułę i wierzą, że mają gwiazdę światowego formatu. Cóż, ja nie jestem fanem tzw. prog rocka i mogę stwierdzić, patrząc z zewnątrz, że w tej muzyce nie ma duszy, tylko umiejętności. Steve Vai jest doskonałym technicznie gitarzystą, ale czy jego utwory nadają się do czegoś więcej niż tylko instruktażu nauki gry na gitarze? To moja odpowiedź na ewentualne zarzuty czytelników „siedzących” w nurcie. Muzykę dzielimy na dobrą i złą. A ta muzyka nie jest dobra.


Band site: http://riverside.art.pl/
ver.: polish / english

14 listopada 2007

Blogerze, zrób to sam

Jeśli chcesz wziąć udział w kampaniach krytycy.pl i zacząć zarabiać na swoim blogu, skorzystaj z widgetu zamieszczonego na mojej stronie (pasek, nad działem linki). Wpisz do niego swój adres e-mail, a dostaniesz zaproszenie do krytycy.pl. Spróbuj, to proste!

O idei blogvertisingu pisałem już TUTAJ


Krytycy.pl

13 listopada 2007

We Are From Poland Vol. 1 - podsumowanie

Czas podsumować pierwszą edycję blogowej kompilacji We Are From Poland. Chyba się udało...:)

W głosowaniu na najlepszą piosenkę płyty padło 498 głosów, z czego 260 zebrały piosenki z pierwszych trzech miejsc!

Bezapelacyjne zwycięstwo Julii Marcell i jej piosenki Jack The Ripoff. Julia prowadziła od samego początku, a jej czujny elektorat nie pozowlił odebrać Jackowi zwycięstwa. Tuż za liderką piosenka Pawilonu Retro. Czarnym koniem zestawienia okazały się Piżmaki zespołu Girlsband, które z 72. głosami zajęły trzecią pozycję. Tego się chyba nikt nie spodziewał?

Oto szczegółowe wyniki:

Artystom gratulacje, a wszystkim, którzy wzięli udział w głosowaniu - podziękowanie!

Warto też dodać, że plik z kompilacją ściągnięto ponad 700 razy! Dokładna liczba niestety jest nieosiągalna, ponieważ plik znajduje się na różnych serwerach i trudno zdobyć szczegółowe statystyki ściągnięć. Niemniej - wynik bardzo ładny:)

Kompilacja została zauważona w Sieci: promują ją serwis
Music@PL.PT i dźwiękowy blog MOG. Patronat nad płytą (jak i następną) objął serwis trafri.pl. Wielu artystów, których piosenki znalazły się na płycie, zamieściło informację o składance na swoich stronach. Za wszystkie te promocyjne inicjatywy - dzięki!

Osobne podziękowania dla Michała z Last FM, który założył w tym serwisie radio grające piosenki z kompilacji. Dzięki!

A na święta... duża porcja świeżutkich piosenek. Już niedługo We Are From Poland Vol. 2. Do usłyszenia:) [m]

12 listopada 2007

Vol. 2 - w przygotowaniu!

Trwają prace nad drugą częścią kompilacji We Are From Poland. Obecnie lista liczy 16 piosenek i nie jest jeszcze zamknięta. Czego możecie się spodziewać? Na pewno nieco ostrzejszych dźwięków niż na Vol.1 - "dwójka" będzie bardziej gitarowa, co nie znaczy, że fani bardziej tanecznych rytmów nie znajdą nic ciekawego dla siebie. Otóż znajdą i to w bardzo atrakcyjnej postaci:)

Będzie też kilka rarytasów, ale na razie cicho-sza!

W oczekiwaniu na oficjalne info o dacie premiery proponuję głosowanie na okładkę - trzy propozycje na prawym pasku. Tym razem każda okładka wyposażona będzie w "plecy", które... warto zobaczyć:)

Podsumowanie WAFP Vol.1 opóźni się z powodu awarii serwera, na którym wisi sonda, ale na pewno będzie! [m]

Mitch & Mitch: 12 Catchy Tunes (We Wish We Had Composed) (Lado ABC, 2006)

Płyty Mitch&Mitch są jak najlepsze filmy Tarantino: gatunkowy miszmasz, czerpanie pełnymi garściami z dorobku innych twórców (przy zachowaniu dla nich szacunku), ogromne poczucie humoru i dystans do własnej twórczości, a przy tym wszystkim – niesamowity wręcz perfekcjonizm wykonawczy. Na swojej drugiej płycie osiągnęli mistrzostwo mistyfikacji, nagrywając dwanaście coverów... nieistniejących kompozytorów! Wśród tych zapomnianych przez dzisiejszą publiczność starych mistrzów znaleźli się Fin Arkiun Tekkelaki, Niemiec Jürgen Hans Maier, japońska formacja noise-bluesowa Hekoki Motherfuckers czy warszawski bard uliczny Antek Sobol. Ile przebiegłych aluzji czai się w tych zmyślonych nazwiskach i ich biografiach! Mitche wymyślili to tak sprytnie, że spora część recenzentów w sieci dała się nabrać i bezboleśnie łyknęła te informacje jako pewnik! Ostrzegam zatem, że mamy do czynienia z grupą niebezpiecznych wykształciuchów, którzy będą was wodzić za nos, tak że nigdy nie będziecie mieli pewności, kiedy żartują, a kiedy są całkiem serio.

Tytuł mówi wszystko: 12 chwytliwych melodii, które chcielibyśmy skomponować. Rzeczywiście, są to melodie ujmujące, chwytające za co tylko się da, przezabawne, liryczne, wariackie, odpalone... i tak dalej, i tak dalej. Mamy tu zarówno urokliwe mambo rodem z jakiejś archaicznej komedii pomyłek, wypełnione perlistym brzmieniem marimby (Mambo ’63), klimaty westernowe, i to w wersji zarówno spaghetti (Frankkus’ Dilemma), jak i Lemoniadowego Joe (yea, ktoś pamięta? She’s Mine, Na-Na-Na-Na), zabawy z archaicznymi efektami elektronicznymi (Karateporno), rozpaczliwą balladę o miłości w stylu wielkich festiwali piosenki (Moving Far; ależ bosko!), zawadiacką melodyjkę z powojennej warszawskiej Prażki (Warjatuncio), no i oczywiście japoński blues (Sammu; Tarantino powinien wziąć ten numer do Kill Billa!). Jak sami widzicie, płyta jest kompletnie zwariowana, a przy tym brzmi tak, że szczęka opada. Każdy numer brzmi jak „z epoki”, jednocześnie w każdym wyraźnie odciska się piętno niepowtarzalnego stylu Mitch&Mitch. Do tego produkcja jest taka, że gwiazdy polskiego mainstreamu mogą o takiej tylko pomarzyć w swoich najbardziej różowych snach. Perfekcyjna rozkosz!

Trzon tego pięcioosobowego duetu (dlaczego nie wzbudza to mojego niepokoju?) tworzą Mr. Moretti i Mr. Magneto ze Starych Singers. Oba zespoły grają genialną muzykę, toteż naprawdę ciężko mi powiedzieć, czy czekam z niecierpliwością na nowych Mitchów czy kolejną płytę Starych? [m]

Band site: http://www.mitch-and-mitch.com/

8 listopada 2007

10 000 zdobyte! - trochę statystyki

W ciągu ostatniej doby Don't Panic przekroczył magiczną barierę 10 tys. wizyt przy ponad 17 tys. odsłonach i ponad 6 tys. użytkowników - po czterech miesiącach działalności! Dniem prawdziwego oblężenia była sobota 13 października, kiedy to system statystyk zanotował aż 277 wizyt.

Niewątpliwie do tego wzrostu oglądalności bloga przyczyniła się kompilacja We Are From Poland Vol.1 dostępna za darmo, ale też - co mnie bardzo cieszy - wzrasta samo zainteresowanie muzyką alternatywną. Ten rok jest bardzo dobry zarówno dla artystów - mnóstwo ciekawych debiutów, jak i fanów takiej muzyki - mnóstwo ciekawych debiutów :). O tym, że zjawisko jest duże, świadczy zainteresowanie tzw. opiniotwórczych mediów, jak np. Gazeta Wyborcza, które coraz częściej piszą o młodych polskich zespołach, ich płytach i koncertach.

Kompilacja sprawiła też, że na blog zaczęli liczniej zaglądać czytelnicy spoza Polski. W październiku było ponad 200 wizyt z krajów europejskich - z tego najwięcej z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Holandii, ponad 100 z Ameryki Północnej - głównie z USA, 6 wizyt z Azji - niewiele, ale cieszy!, pojedyncze wejścia z Brazylii i Chile, oraz po raz pierwszy w historii Don't Panic odwiedziny z Afryki, a konkretnie z Madagaskaru!

Bardzo fajnie jest mieć stałych czytelników. Ta grupka stale się powiększa:) Dzięki, super, że zaglądacie! [m]

5 listopada 2007

Obserwator: Popo

Typowani na polskich Junior Boys. Popo z Bydgoszczy. Fajna nazwa. Kojarzy się właściwie, z popem, ale jakimś takim innym, oryginalnym, niebanalnym. Popo = ładne melodie, gładki wokal i... postrockowe podejście do kompozycji.

Po tym, co przeczytałem o Popo na jednym z forów dyskusyjnych, spodziewałem się usłyszeć elektroniczny pop w stylu wspomnianych Junior Boys czy Hot Chip. Tymczasem Popo brzmi bardzo... klasycznie. Jak zwykły rockowy band, czyli gitara, bas i perkusja. Plus eteryczne klawisze, pobrzmiewające echem ery new romantic. Najbardziej mylący jest utwór Bed (sygnowany jako Popo&StalagMit), w całości oparty na elektronicznych brzmieniach – tu rzeczywiście możemy mówić o dużym pokrewieństwie z wymienionymi wyżej formacjami. Jednak już kolejne nagrania ukazują prawdziwe oblicze Popo. Na przykład Get The Bus And Stop To Kidnap, gdzie klasyczny plastikowy klawisz spotyka się z melancholijnie plumkającą gitarą. Co ciekawe, w pewnym momencie utwór nabiera zupełnie nowego wymiaru, przeradzając się w romantyczne shoegaze. Hello Disco z trzyutworowej EP-ki Playground to na razie największy przebój Popo. Taneczny, ale nienatrętny rytm, przetworzony wokal i eteryczne gitary – to właśnie taki nowy pop, to właśnie jest popo. Pozostały dwie piosenki: Potrzebuję powietrza i Nie mogę zrozumieć wielu spraw. Dość już standardowe kompozycje, taki melancholijny Myslovitz albo Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach. Nieco monotonne i zbyt podobne do siebie.

Zdecydowanie bardziej podoba mi się to oblicze popo zespołu Popo. Hello Disco wygrywa z Potrzebuję powietrza i mam cichą nadzieję, że chłopaki w swoim rozwoju pójdą właśnie tym pierwszym tropem. Wtedy Junior Boys na pewno zaproszą ich jako support na swoje kolejne (oby) występy w Polsce.

Band site: http://www.myspace.com/musicpopo
ver.: polish / english

Obserwator: Challenge Machine

Choć wokalistka wygląda jakby była stałą klientką sklepów z artykułami sado-maso, zupełnie mi to nie przeszkadza, bo dysponuje świetnym głosem, a towarzyszący jej zespół nie patyczkuje się tnąc bezlitosnego hardrocka. Ten wokal Lary Black (ach, te rockandrollowe ksywy), kojarzący się dość mocno ze stylem Gaddy’ego Lee z Rush, to znak rozpoznawczy Challenge Machine.

Na stronie zespołu można posłuchać trzech kawałków. Challenger to rytmiczny numer, w którym Lara daje prawdziwy wokalny popis, wcielając się w „męską” rolę wokalistki emo. Dość brudne, basowe nagranie rozświetla klasyczna metalowa solówka. Słucha się. Faraway to już prawdziwy killer. Rzeźnickie riffy i szaleńcza jazda sekcji połączona z obłędnym śpiewem Lary dają zabójczy efekt. Mądrze zastosowany pogłos na wokalu wzmaga atmosferę zagrożenia. Finał, z przyprawiającym o ciarki krzykiem Lary, dość zaskakująco kojarzy mi się z ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead z okresu płyty Madonna. Ryzykowne porównanie, wiem, ale chodzi w nim raczej o nastrój niż o analogie czysto muzyczne. Na zakończenie proponuję Full Moon, nagranie spokojniejsze, bardziej złożone. Tu również świetnie brzmi głos Lary, a muzycznie skaczemy od łagodnych, ociekających erotyzmem zwrotek, do agresywnych, mocnych refrenów.

Fajna muzyka, duża energia, pomysłowość w odświeżaniu sprawdzonych rockowych wzorców. Chałupnicza produkcja wbrew pozorom dodaje tym piosenkom szlachetnego brudu. Mam nadzieję, że w profesjonalnych nagraniach Challenge Machine nie stracą tego charakterystycznego brzmienia. Rock and roll is alive!

Band site: http://lara.webd.pl
ver.: polish / english
media: free mp3

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni