31 października 2008

Ballady i Romanse: Ballady i Romanse (Galeria Raster, 2008)

Czy wiedzieliście o tym, że Barbara Wrońska (Pustki) ma siostrę, Zuzannę? Ja też nie, do niedawna. A czy wiedzieliście, że Zuzanna Wrońska jest kapitalną wokalistką i do tego pisze niezłe teksty? Ja też nie, aż do dziś. Ta wiedza spłynęła na mnie za sprawą płyty duetu Ballady i Romanse, która właśnie dziś ukazuje się nakładem – od pewnego czasu nic mnie w tej branży już nie dziwi – galerii sztuki, a konkretnie Galerii Raster. Album jest efektem współpracy sióstr, które najpierw nagrały jedną piosenkę na składankę w hołdzie Broniewskiemu, a potem wciągnęły się w home recording i ni stąd ni zowąd mamy „polskie CocoRosie”. Nieprawda, przynajmniej nie do końca. My, tzw. krytycy muzyczni (w nielicznych przypływach pokory nazywający się po prostu recenzentami), lubimy takie kolorowe plakietki-etykietki. Jak to fajnie brzmi: polski Interpol, polskie Architecture In Helsinki, nasze polskie CocoRosie. No i potem wynikają z tego problemy. Wspominam o tym niebezpodstawnie. Naprowadzam was na trop. Ciągle jeszcze porównujemy, proszę bardzo. I to będą okolice dziesiątki: Asi Mina. Artystka bardzo niszowa, tak samo jej płyta, ale sporo zbieżności między nią a siostrami. Płyta nagrana w domu, z użyciem tego co wpadło pod rękę (głównie w kuchni), prywatne, osobiste teksty. I już jesteśmy w domu.

Co więc nasze nowe ulubione Sistars... znaczy siostry, przygotowały? Ano płytę bardzo, bardzo ładną, miłą, piosenkową. Ale też brudną, surową, nonszalancko niedbałą w warstwie muzycznej. Czyli esencja lo-fi, domowej inicjatywy muzycznej. Co nie znaczy, że Ballady i Romanse brzmią jak garażowe demo. Wprost przeciwnie, są tu numery, które bez stresu można by prezentować w popularnych rozgłośniach (pomarzyć zawsze można). Ale nie brakuje też bałaganu, pomyłek, dźwięków, które zwykle zostają wstydliwie usunięte w procesie postprodukcji. Kilka piosenek autentycznie natychmiastowo zapada w pamięć: Kto przepłynie (dla mnie numer jeden płyty) z głębokim basem, rytmem wystukiwanym na różnych elementach kuchni, jak się domyślam drewnianymi łyżkami, z przepięknymi wokalami obu sióstr; Trudny z refrenem, któremu wieszczę „kultowość”; szalony Magnetyzm serc, jako żywo przypominający piosenki The Dresden Dolls (Zuza!); rozbrajająca, zaśpiewana w dziecinnej manierze Starość (znowu Zuza, znowu kuchenne rytmy i obłędne klawisze); szalona Warszawa (stukanie w garnek, fujarki, oklaski, dzikie wrzaski). Tak się rozpędziłem, że omal nie wymieniłem połowy płyty. Bo słabych momentów tu raczej nie ma.

Co ciekawe, w tym duecie rolę liderki przejmuje Zuzanna. Napisała wszystkie teksty, niektóre mocno osobiste (Tak naprawdę moi mili wszystko miało być inaczej/ Miałam życie wciągać nosem i mieć dużo miłych wrażeń/ Wieczorami z kolegami słuchać Beach Boys i Nirvany/ Kumple wolą, żebym z nimi zajmowała się blantami), inne opowiadające zabawne/straszne historyjki (Toksyczna para, Laleczko, Anoreksja, Pies), a nawet o charakterze literackim jak przenosząca - zapewne pod wpływem poezji Broniewskiego - do ciemnej piwnicy w zrujnowanej Warszawie Okupacja. To Zuza jest tą silną, tą zbuntowaną, tą niegrzeczną – co słychać w wokalach, nie tak słodkich i kruchych jak u siostry; ale za to jak zaśpiewa pełnym głosem, to ciary chodzą po plecach.

Ballady i Romanse to płyta wypełniona pioseneczkami (to czułe zdrobnienie rezerwuję sobie właśnie na takie okazje), które przyczepiają się do człowieka i wywołują te różne niegodne prawdziwego mężczyzny uczucia. Człowiek chce się od nich uwolnić, kopnąć je w te małe tyłeczki, ale nic z tego, one zostają w głowie i za cholerę nie mają zamiaru jej opuścić. [m]

Strona wydawcy:
Raster

29 października 2008

Lachowicz: Runo (Mystic, 2008)

Ta płyta niewiele ma wspólnego z poprzednimi albumami Jacka Lachowicza – co sygnalizuje już rezygnacja z imienia, jakby artysta dawał do zrozumienia, że nie należy oczekiwać kolejnych piosenek pana Jacka. Album wypełniają całkowicie instrumentalne kompozycje na syntezatory, fortepian i gitarę. Część z nich to fragmenty ścieżek dźwiękowych różnych filmów, część to utwory napisane specjalnie z myślą o tej płycie-ciekawostce. Są tu rzeczy sprawiające wrażenie zamkniętej całości, jednak większość materiału to raczej dźwiękowe impresje, szkice utworów.

Nagrania, w przeważającej większości wyciszone i pasujące do określenia ambient, połączono w rodzaj suity, ścieżki dźwiękowej snu na jawie. Pomijając brudny i rytmiczny opener Chamówa (rozbrajająca szczerość, prawda?), cała reszta płynie sobie łagodnym nurtem, nie niepokojąc odpływającej w dal uwagi. Nie powiem, zdarzają się tu miłe chwile, jak muzyczna ilustracja spadających z drzew kropel wody w Lasku, bajkowy temat w Odzie 11, klasycyzujący fortepian w Ginie, czy klimatyczna wycieczka w stronę shoegaze spod znaku tegorocznej płyty Klimta w Odzie 12. Reszta to jednak typowa muzyka tła, z ledwie zarysowanymi melodiami, dyskretnie buczącym basem i delikatnymi trzaskami elektroniki.

Nie jest to więc pozycja obowiązkowa dla fanów piosenek Jacka Lachowicza. Runo ma szansę spodobać się słuchaczom szukającym wytchnienia i umysłowego relaksu. W tej roli ten króciutki album sprawdza się znakomicie. [m]

Strona artysty:
Myspace

Nie zatrzymasz ich! - Stop Mi! w trasie


Trasa:

- 6 listopada 2008 roku, godz. 21 - Jadłodajnia Filozoficzna, Powiśle, Warszawa
+Jack Input+Britie DJ set

- 7 listopada 2008 roku, godz. 20 - Kawiarnia Dujer, Mińsk Mazowiecki
+Gra Pozorów

- 11 grudnia 2008 r. - Festiwal Re:wizje, Cover Exchange, Jadłodajnia Filozoficzna, Warszawa
+Lowline (UK)

- 20 grudnia 2008 roku, godz. 21 - Pub Wetlina, Służew, Warszawa
+Jack Input

- 20 stycznia 2008 roku, godz. 21.30 - Hard Rock Cafe, Warszawa
+Negatyw

26 października 2008

Obserwator: Don’t Be A Poor Person

Ten zespół obserwuję już od pewnego czasu, od dość dawna przymierzając się do napisania o nim kilku zdań. Niedawno pojawiły się na majspejsie grupy nowe nagrania, jest więc pretekst, aby wreszcie przedstawić czytelnikom bloga tę bardzo ciekawą i obiecującą formację. Proszę państwa: Don’t Be A Poor Person. Zespół pochodzi ze Śląska (prawdopodobnie z Katowic), z tym większą przyjemnością informuję, że jest naprawdę wart waszej uwagi.

Oni sami nazywają swoją muzykę postrockiem – może i jest to określenie słuszne, choć kilka innych chodzi mi też po głowie. Ta muzyka to fascynujące połączenie długich, hipnotycznych partii sekcji rytmicznej, chropawej gitary, elektronicznych brudów, połamanych sampli – i niskiego głosu Zbigniewa Flakusa. Ten wokal to rejony mrocznej muzyki, myślę tu o Morrisonie czy wokaliście norweskiej Madrugady, a jednak pod względem kompozycji i brzmieniowych eksperymentów pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy – to Radiohead. Najsilniejsze wrażenie duchowej bliskości z RH mam słuchając mocno wkręcającego utworu Wooden Computer. Ten bit, transowy, zapętlony bas, analogowe klawisze, wreszcie spazmatyczny wokal, powtarzający niezrozumiałą mantrę. Ten niepokojący, duszny klimat znajdujemy też w Able Cable, w którym zabawy elektroniką (w tym ciekawym urządzeniem firmy Korg o nazwie Kaossilator) i nerwowe zagrywki gitary potęgują atmosferę osaczenia i fascynacji zarazem. Jeszcze więcej eksperymentów z formą i brzmieniem znajduje się w całkowicie instrumentalnej Song 1. Niemniej intrygujące są piosenki, w których wokal często bywa przetwarzany i preparowany (przyśpieszanie, zwalnianie, cofanie, nagłe cięcia itp.). 1996 to chyba najlepszy numer w repertuarze Don’t Be A Poor Person. Ciemny, zawiesisty, sunący na tłustym motywie basu, okraszony brudnymi partiami gitary, które nieuchronnie zmierzają ku brutalnej kakofonii. Pięknie rozwija się wyciszony Slow Instrument (ten bas i wokal!). W Waste 2 Times połamane struktury wprowadzają sporo zamieszania, a dzieje się tyle, że ciężko to ogarnąć. Po tych długich, ponadsześciominutowych songach, zaskakuje króciutki, ale zaczepnie chwytliwy Happy Meal – to tylko szkic piosenki, a mimo to słucha się go świetnie.

Mam dziwne przeczucie, że z tego zespołu może być coś naprawdę wartościowego. Czekam na kolejne nagrania (może płytę?) i szykuję się – jako mieszkaniec aglomeracji śląskiej – na koncerty w okolicy. [m]

24 października 2008

Pustki: Koniec kryzysu (Agora, 2008)

Nie wiem czy fani Pustek zauważyli jakikolwiek kryzys w działalności swojego ulubionego zespołu, ale skoro jego członkowie uznali, że zaczyna nowe się, to pozostaje nam tylko się cieszyć. I gratulować tak udanego powrotu do formy, bo Koniec kryzysu to świetna płyta. Na forach już toczą się dyskusje, czy uczynienie z Basi Wrońskiej głownej wokalistki było dobrym pomysłem, czy wręcz przeciwnie. Mnie się głos Basi podoba, także jej sposób śpiewania jest czymś świeżym wśród polskich wokalistek. Jest w nim sporo popowej gładkości, ale i momenty załamania, kiedy to emocje biorą górę – i to słychać, i to jest piękne, bo pokazuje, że śpiewanie jest nieodłącznie powiązane z tekstem, który coś znaczy, dotyczy konkretnych sytuacji i stanów ducha. Na drugim planie (wokalnie) jest Radek Łukasiewicz, który czasem fajnie potrafi się znaleźć w okazjonalnym duecie czy backing vocals. Świetnie też wypada w jedynym „swoim” od początku do końca utworze (Chcę zrozumieć źle). Trochę szkoda, że Pustki nie poszły w kierunku wokali damsko-męskich, które idealnie pasują do takiej, hm, indiepopowej, koledżowo-alternatywnej stylistyki. Może w przyszłości?

Jaka jest ta płyta w porównaniu z Do-mi-no? Inna. Mniej zadziorna, nie tak nerwowa rytmicznie, bardziej wyciszona, czasem nawet zbyt gładka (chociaż muzycy twierdzą w wywiadach, że starali się uchwycić w studiu surowe, bliskie koncertowemu, oblicze swojej muzyki). Ze zrozumiałych względów bardziej delikatna, kobieca – chociaż sporo tekstów dla Basi napisał Radek. Senty menty, otwierające płytę nagranie, jest nie tylko jednym z piękniejszych, ale i najważniejszych pod względem tekstowym: rzecz o rozstaniu i zaczynaniu nowego życia. Jedna z tych piosenek, która odkrywa swoje uroki dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu. Zaraz potem rozbrzmiewa doskonale znane Parzydełko i Nie tak miało być – bardzo charakterystyczny, bardzo Pustkowy numer. Tekst zaśpiewany na dwa głosy, prościutki motyw pianina i oszczędny gitarowy riff – niby nic łatwiejszego napisać taką piosenkę, tylko dlaczego tak mało ich powstaje w Polsce? Jesień – najbardziej zaskakujący moment na płycie. Basia śpiewa tu niemal... soulowo, dużo dzieje się w warstwie melodycznej (jazzujące pianino, gitara akustyczna, e-bow, kwartet smyczkowy) i rytmicznej (cytat z ksiązeczki: Basia – Hip-hop po polsku!). Pomyłka – przykład na to, jak z banalnego wydarzenia można zrobić temat na kapitalną piosenkę. To była tylko głupia pomyłka/ Stłuczka rozpędzonych słów – czyli jak wydobyć piękno słów z życiowego banału. A muzycznie? Fajna praca basu (na którym gra nowy nabytek zespołu Szymon Tarkowski), specyficzny dźwięk starego syntezatora Rolanda Juno-6, no i przede wszystkim intrygujący, wpadający w wibrato, wokal Basi (szczególnie w zwrotkach). Chcę zrozumieć źle – rewelacyjny, brudny, garażowy przerywnik (niespełna 2 minuty) z porywającą jazdą gitary i doskonale pomyślanymi handclapsami. Jaka szkoda, że nie ma tu więcej takich numerów!

W tym miejscu zaczyna się – umowna – druga część albumu. Klimat robi się spokojniejszy, trochę ospały, niebezpiecznie monotonny. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie w tym utworze. Bo Nuda, to wcale nie nudna rzecz (I znowu cytat, tym razem z Grzegorza Śluza, perkusisty: Nuda po prostu bije z tego kawałka, który jednak wcale nie jest nudny), to piekna klimatyczna piosenka ze zniewalającym, „anielskim” wokalem Basi. Ujmująco skromna melodia została nałożona na domowy bit z taniego syntezatora. Z czasem pojawiają się dyskretne smaczki perkusyjne, pianino, czyste dźwięki gitary. Trochę w klimacie duetu Ballady i Romanse, o którym przeczytacie już niedługo. (Dla zaintrygowanych: to wspólne przedsięwzięcie sióstr Wrońskich – Barbary i Zuzanny). Czerwona fala – kolejny dowód na to, że w zwyczajności tkwi magia, trzeba tylko umieć ją wydobyć. W tym przypadku mamy opis jazdy samochodem, w korkach, na torze przeszkód z rond, tunelów, mostów. Wyciszona kompozycja nabiera smaku dzięki sprzęgającej w tle gitarze i intrygującym partiom Rhodesa oraz akordeonu. Na wysokości Nie zgubię się w tłumie zaczynam odczuwać lekkie znużenie, bo to kolejna spokojna piosenka. Ładna, ale powinna znaleźć się w innym miejsu. Na przykład za Niezdrowym rozsądkiem, który jest najlepszym fragmentem drugiej części płyty. Począwszy od łagodnego wstępu, przez genialne dwugłosowe refreny, aż po hałaśliwy finał – ciary na plecach i euforia w głowie. Idealny przykład indie przeboju, bo są tu i rozbrajające melodie, i sporo brudu, a nawet nibyfolkowy wtręt akordeonu. Chciałoby się zawołać: jeszcze, jeszcze!

Jesteśmy już bardzo blisko finału. Perłowe żałobniki, to jedna z tych piosenek (obok chociażby Senty mentów), które wymagają więcej cierpliwości, aby ukazać wszystkie swoje sekrety. Podoba mi się fraza: Perłowe żałobniki obsiadły mój dach/ Nie lubię płakać, więc kamień do ręki/ Wynocha stąd. Nie podoba mi się naciągana gra słów w wersach Wieczór jak poczucie wina/ Z początku gorzki, a potem mdli. Bo teksty nie są idealne. Mają przebłyski, mają i mielizny. Ale to dobrze, przecież ani Basia, ani Radek nie są nowymi Wyspiańskimi (wspominam o Wyspiańskim nieprzypadkowo, gdyż interpretacje jego wierszy w wykonaniu Pustek są powalające, zaś teksty sprzed kilkudziesięciu lat wciąż doskonale aktualne). Przedostatni numer to Zawracanie głowy. Tu zespół postanowił trochę zaszaleć i zagrał ostrzej, hałaśliwie i brudno. Refren trochę taki pod Yeah Yeah Yeahs – fajny, do pokrzyczenia. I finał: Atrament. Subtelna ballada, zaśpiewana z akompaniamentem pianina i kwartetu smyczkowego. Śliczna końcówka. No, nie całkiem końcówka, bo jako bonus track dostajemy jeszcze nieco przerobioną wersję Końca kryzysu z kompilacji w hołdzie Joy Division.

Rzadko zdarza mi się opisywać album utwór po utworze. Ale Koniec kryzysu jest tego warty. To płyta na pewno nie idealna (bo ugrzeczniony, salonowy kwartet smyczkowy w Jesieni, bo rozczarowujący finał Zawracania głowy, bo wspomniany spadek napięcia w środkowej części albumu), ale bez wątpienia pełna znakomitych, kipiących od pomysłów, przebojowych piosenek. Tak powinien brzmieć polski pop, takie rzeczy powinny grzmieć z radiowych playlist. A płytę mieć trzeba i już. [m]


Strona zespołu: www.pustki.pl

22 października 2008

Obserwator: Tides From Nebula

Na początek suche fakty. Jest ich czterech, są z Warszawy. Działalność rozpoczęli w styczniu tego roku. Na ich Myspace można posłuchać czterech utworów. Grają instrumentalną muzykę gitarową. I nie mam tu na myśli wirtuozerskich popisów Steve Vaia.

Kiedyś, przy okazji recenzji debiutanckiej płyty George Dorn Screams zapadł mi w pamięć jeden fragment: GDS grają post-rocka z akcentem na rock. To określenie idealnie pasuje do Tides From Nebula. Chłopaki zdecydowanie stawiają na ciężar. Nie interesują ich ezoteryczne plumkania czy zwiewność podbarwiona instrumentami smyczkowymi. Muzyka ciąży w kierunku post metalu i obszarów eksploatowanych przez kapele pokroju Sun O))) czy Earth. Ciężko strojone gitary, wolne doomowe tempa oraz rozjaśniające całość riffy tworzą piorunującą mieszankę.

Purr jest klasycznym mogwaiowym kawałkiem. Delikatnie rozwijający się motyw przewodni przechodzi w solidną ścianą dźwięku. Sleepmonster przywodzi na myśl dokonania nieco zapomnianego już Ctrlaltdelete. Leniwe dźwięki w logiczny sposób przeistaczają się w finałową nawałnicę, której nie powstydziłby się Tool. Słuchając When There Were No Conections mam dziwne uczucie marnotrawstwa. Kurcze, w tym kawałku jest tyle patentów, że można by nimi obdzielić całą płytę! Proszę zwrócić uwagę na riff w 1'40", ołów z głośników w 3 minucie zwala z nóg, a zwolnienie w 4'10" przynosi autentyczny haust świeżego powietrza.

I ostatnia perełka. Higgs Boson (z racji zboczenia zawodowego już za sam tytuł mają u mnie fory). Kapitalnie współpracujące ze sobą dwie gitary. Proszę posłuchać kawałka na dwa sposoby. Raz wsłuchując się w gitarę prowadzącą, drugi raz w rytmiczną. Tu każdy dźwięk ma swoje miejsce i swoją rolę do odegrania. Plus całkowicie mnie rozbrajająca mini-solówka wchodząca w osiemdziesiątej czwartej sekundzie.

Wybaczcie mój stan euforii - to w tej chwili moje odkrycie roku. Nie widzę w tych czterech utworach żadnego zbędnego taktu. Jestem pod wrażeniem finezji kompozycji. Co odsłuch wyłuskuję nowe motywy i harmonie. Jestem na "tak". And who's the fuck is Klaudia Kulawik?? [avatar]

Strona zespołu: Myspace

15 października 2008

Columbus Duo i TELE - takie rzeczy tylko w Krakowie


17.10.2008 godz. 20 - Kraków, Kawiarnia Naukowa, ul Jakuba 29
Koncert COLUMBUS DUO & TELE

Columbus Duo to właściwie rodzinny interes. Bracia Swoboda grają ze sobą od jakichś 17 lat i jak widać, ciągle im mało. Ich początki to bezkompromisowy zespół Thing grający noise – trudny i poharatany jak doświadczenia stoczniowców (Irek i Tomek pochodzą z Trójmiasta). Kto by pomyślał, że z gitarowego generatora hałasu przemianują się w parajazzowy Columbus Ensemble, ale tak właśnie było. Na duet czas przyszedł w 2002 roku. Przy okazji założyli wytwórnię o niepokojącej nazwie Dead Sailor Muzic.

Gdzieś po drodze przytrafiła im się współpraca z Arszynem (czy ktoś jeszcze pamięta zespół Ludzie?), ale jak się okazuje duet polubili najbardziej. Koncert organizowany przez tapczan.info odbędzie się właśnie ze względu na niedawne ukazanie się kolejnego albumu Columbus Duo zatytułowanego Storm - bo niby jak miał się inaczej nazywać? Muzycznie to działania w przekroju płaskim i poprzecznym. Sięgnęli i po noise, i po bardziej kameralne oblicze z późniejszego okresu działalności. Coś jest na rzeczy, że to historie właściwie morskie.

Braciom Swobodom niedługo stuknie 18 rocznica działań na rynku, widocznie poczuli, że czas najwyższy na podsumowania. O tym w jakiej są formie warto przekonać się na żywo. Przy okazji będzie można zakupić płytkę. Warto tu wspomnieć, że nagrania dokonali u innych braci, Kapsów (tych od Something Like Elvis i Contemporary Noise Quintet). Miks całości powierzyli Emiterowi i Jacaszkowi.

Lokalnego wsparcia i wstępu przed koncertem Columbus Duo udzieli krakowski tercet TELE. W ich muzyce pobrzmiewają spaghetti westerny, ale o nawijaniu makaronu na uszy nie ma mowy. Trans im nie obcy. Postrock to klimat, noise to baza, cisza to antypody. Są gdzieś pomiędzy. Maruderzy z nich i cyzelanci. Zanim zdecydowali się na czerwcowy debiutancki występ przez rok zaszywali się w sali prób i tylko się krzywili na prośby o jakiś występ na żywo. Może to i dobra strategia? W ich wypadku okazała się skuteczna.

(info organizatora)

Więcej:

14 października 2008

Various Artist: Piosenki miasta średniej wielkości (Projekt 751, 2008)

Płyta ciekawostka, ale i rarytas dla fanów sceny gorzowskiej, a w szczególności pobocznych projektów muzyków związanych z zespołem Kawałek Kulki. Oto artyści miasta Gorzowa Wielkopolskiego postanowili uczcić nietypową, 751. rocznicę założenia miasta. Samorząd lokalny sfinansował wydanie 500 egzemplarzy płyty, można więc powiedzieć, że dziś fizyczny egzemplarz tego wydawnictwa jest już czymś w rodzaju białego kruka (niżej podpisany jest dumnym jego posiadaczem – zazdrościcie?). Na płycie, zawierającej aż 28 utworów, znajduje się wybór z tego, co do tej pory nagrali wspomniani artyści powiązani z KK (a więc Karotka, Wakacje, Neue Truppe, Kamiński i Brożek, Usta Krwawiące Miłością), ale też inne gorzowskie formacje, jak Creska, Waćpan P. (czyli Wojtek Potocki, znany ze współprcay z Błażejem Królem w duecie Kamiński i Brożek) oraz specjalnie na tę okazję stworzone duo Daniel Adamski (pomysłodawca i koordynator przedsięwzięcia Projekt 751) i Wojtek Potocki, nazwane – jakżeby inaczej – Projekt 751.

No dobrze, a jeśli ktoś nie zna sceny gorzowskiej? To świetna okazja, żeby poznać przekrój zainteresowań muzycznych obecnych tamże, w mieście Gorzowie Wielkopolskim. Mamy więc reggae’wo-dubową Creskę, flirtujące z big-beatową tradycją Wakacje, minimalistyczne jednoosobowe projekty Karotka i Waćpan P., które w swoim domowym lo-fi łączą brzmienia akustyczne z prostą elektroniką, satyryczno-dyskotekowy, nawiązujący do estetyki new romantic duet Kamiński i Brożek, idącą w kierunku wyrafinowanej piosenki kabaretowo-poetyckiej formację Neue Truppe oraz operujący groteskowym humorem i oldskulową elektroniką Projekt 751. Różnorodność muzyczna jest więc faktem. Wszystkie te efemeryczne „zespoły” łączy pewien spcyficzny rodzaj humoru i klimat entuzjastycznego robienia muzyki skromnymi środkami, co daje poczucie obcowania z autentycznym, silnym prądem artystycznym. Warto mieć, bo kto wie, jak długo jeszcze w Gorzowie potrwa ta muzyczna rewolucja – młodzi przecież dorastają, wchodzą w związki małżeńskie, dorabiają się dzieci wymagających stałęgo karmienia i ubierania, a to nie sprzyja spontanicznemu tworzeniu. Być może za kilka lat Piosenki miasta średniej wielkości będą jedynym jej świadectwem. [m]

13 października 2008

Manescape w trasie!


Koncerty zespołu MANESCAPE w ramch trasy POWERED by MANESCAPE Tour2008:


- 14.10 g.20:00 Wrocław / ŁYKEND - renton POWEREDby manescape
- 15.10 g.20:00 Poznań / W STARYM KINIE renton POWEREDby manescape
- 22.10 g.20:00 Wrocław / BEZSENNOŚĆ - KDZKPW POWEREDby manescape
- 24.10 g.20:00 Oborniki Śląskie / BAJKA - KDZKPW POWEREDby manescape
- 25.10 g.16:00 Łódź / DOM KULTURY ARIADNA Widzewska Jesień Muzyczna
- 08.11 g.20:00 Stalowa Wola / MDKGO Rock Festival 2008
- 13.11 g.20:00 Zielona Góra / KAWON - renton POWEREDby manescape

Various Artists: Offsesje 1 (Polskie Radio, 2008)

Normalnieje nam Polska. Zawsze z przyjemnością słuchałem nagrań ulubionych zespołów opatrzonych tytułem BBC Sessions bądź John Peel Sessions. Na zadane pytanie "dlaczego nie można tak i u nas?" gorzka odpowiedź sama się nasuwała. Po co? To się nie sprzeda, mamy marny rynek muzyczny itp. Owszem, wydawano kompilacje autorskie naszych radiowców, jednak mieliśmy do czynienia ze zwykłymi składankami złożonymi z wykonawców często goszczących na antenie danej audycji.

Offensywa Piotra Stelmacha w radiowej Trójce na dobre zadomowiła się w świadomości entuzjastów nowej, polskiej muzyki alternatywnej. Świadectwem prężności działań dziennikarza są już trzy części Offensywy, wydawnictwa prezentującego najciekawsze dokonania reprezentantów spoza polskiego mainstreamu.

Offesje w założeniu mają przeszczepić na nasz grunt dobre brytyjskie tradycje. To płyta hołdująca zasadzie "na żywo, ale w studio". Na potrzeby kompilacji wybrano 16 utworów znanych z audycji, zaproszono wykonawców do studia im. Agnieszki Osieckiej i zarejestrowano surowe wersje piosenek, pozbawione studyjnych smaczków, natomiast dające pojęcie o koncertowym potencjale zaprezentowanych grup. Cóż, słucha się tego świetnie, szczególnie wersji mocniej odstających od pierwowzorów i obdarzonych tym szczególnym feelingiem, który ma miejsca w dusznych i przepoconych klubach.

Rzecz zaczyna się utworem odstającym od reszty płyty. Baaba to grupa szalonych yassowców, których znakiem rozpoznawczym jest karkołomny melanż jazzu, rocka, elektroniki, avant-popu i Bóg wie czego jeszcze. Totalna kakofonia, przy której miłośnicy zwrotek i refrenów odpadają. Odpadłbym i ja, ale pełne zachęty okrzyki no dawaj!, halo Trójka! oraz mocne pieprznięcia gitarowe sprawiają, że w siedmiu minutach Psa są chwile, w których nadajemy na tej samej fali.

Nie wiem jak Hatifnats brzmią na koncertach, ale offsesjowa wersja Soil kojarzy mi się z moim odkryciem ostatnich lat - Silversun Pickups. Może dzięki dziewczęcej barwie głosu wokalisty, może dzięki pracy gitarzystów, ale kupili mnie tym całkowicie. Z kolei rozczarowuje Phonebox. Muzycznie nic do zarzucenia, problem w tym, że wokal jest jakiś spięty, bez jaj. Studyjnie pozwalają sobie na więcej swobody. Skoro już poruszyłem temat umiejętności wokalnych... Renton. Obsession uważam za dość średni utwór i offsesjowa wersja tego nie zmienia, jednak Marek Karwowski to gość o na tyle rozpoznawalnym (i dobrym!) głosie, że wstyd go tracić wyłącznie śpiewając Hey Girl! Inny problem mam z Polpo Motel. Teraz juz wiem, co jest nie tak między mną a zespołem. Na debiucie odkrywają swoje wszystkie atuty już w pierwszych trzech utworach. Dalej ciężko o zaskoczenie mimo oryginalności przekazu. Na Offsesji Monsters błyszczy! Klimatycznie kosmos i miliony lat świetlnych obok pozostałych wykonawców. Posępnie. Złowrogo. Inaczej. Jeśli kiedyś Amerykanie zrobią remake Mad Maxa, mają już murowanego kandydata do soundtracku.

Miło posłuchać wściekłego Cool Kids Of Death. Dla mnie jeden z najjaśniejszych punktów płyty. Chłopaki dawno temu porzucili butelki z benzyną, jednak ząbki dalej mają ostre i potrafią nieźle kąsać. To fajnie, że współcześni trzydziestolatkowie nie pogrążyli się w pragmatyzmie i wciąż dają odpór schematyzmowi i nijakości. Czuję się źle - czuję się źle z nimi. A warsztat techniczny rozwala. Mimo kontrowersyjnej ostatniej płyty, wciąż jest wielka przepaść między CKOD a większością młodych gniewnych. Choć ta coraz mocniej depcze po piętach. Weźmy na tapetę The Black Tapes. Nieskrępowana energia, czad. Zero barier i więzów. Można gdakać niczym kura? Można. Czy jest to miałkie, sztuczne? To jest rock'n'roll, kochani! Kurcze, właśnie uświadamiam sobie, jaką niesamowitą robotę trzy dekady temu zrobili Rolling Stones i The Stooges, że 10 P.M. grzeje niczym rosyjski rolnik po żniwach. Utwór tak sonicznie gwałci, że następny track wydaje się zaledwie smętnym pitu-pitu (Another Dick Dick4Dick).

Afrokolektyw jest jednym z niewielu składów hip-hopowych, które znalazły uznanie wśród miłośników gitarowego, alternatywnego grania. Mężczyźni są odrażająco brudni i źli potwierdzają tą opinię. Absurdalny, choć życiowy tekst plus żywy skład przekuły się na ciekawą propozycję gładko łączącą oba gatunki muzyczne. Choć na moje rockowe ucho ciekawsza zdaje się kolaboracja wokalisty Afro Kolektywu z Muchami w bonusowych Zapachu wrzątku. To najbardziej "koncertowy" utwór z całego zestawu. Słychać to po wokalistach. Głosy są zmęczone, gardła zdarte, często nie wyrabiają. Muzycznie mniej selektywnie, niczym z dobrego gatunkowo bootlegu. Nienajlepsza, ale najbardziej autentyczna rzecz na płycie.

One Day In The Grass... Iowa Supper Soccer właściwie niczym się nie różni od wersji studyjnej. To wciąż leniwe, spokojne gitarowe granie z ciepłym, kobiecym wokalem. Obronną ręką wyszedł z próby Bajzel. Gość wszystko nagrywa sam. Nie wiem, w jaki sposób nagrano na potrzeby Offsesji Frustrated, jednak utwierdzam się w przekonaniu, że rośnie nam rodzima odpowiedź na Becka.

Jestem pełen szacunku dla Rotofobii. Za głupie przesunięcie środka ciężkości z gitary+elektronika na elektronika+gitary. A hałas pozostaje. Nite to takie industrialne „cuś”, które żre i szybko puścić nie chce. Co do hałasu. Delayed Sleep Phase Disorder Setting The Woods On Fire. Rozdzierający krzyk w refrenie, depresyjne gitary. No future. No shit.

Miłośnicy łagodniejszych, niebanalnych kompozycji zostaną zaspokojeni propozycją Phantom Taxi Ride. Zaczyna się spokojnie, lekko przetworzonym i schowanym wokalem, by w miarę rozwoju przerodzić się w pełne smutku wyznanie It's all gone. Ot, taki niewinny test na wykrycie myśli samobójczych...

By opisać wrażenia z Good Day My Angel trzeba by było poświęcić osobną recenzję. 11 minut obcowania ze sztuką wyższą. Pełną psychodelii, chorych wrzasków, zgrzytów, sprzężeń, zmian napięcia i gęstego nastroju. To utwór z rodzaju takich, który się nie słucha, tylko przeżywa. Wiem, że użyłem słów z podręcznika do języka polskiego, jednak przy próbie opisania wrażeń zdolności lingwistyczne wymiękają... Myslovitz wciąż potrafi przyprawić o ciary.

Co jeszcze cieszy w tym wydawnictwie? Cyferka 1 w tytule. Znaczy się, ciąg dalszy nastąpi... [avatar]

10 października 2008

Ściągnięci (nie tylko) przez wyszukiwarkę

Zakończyła się kolejna ankieta. Tym razem zapytaliśmy: Jak trafiłeś/łaś na don't panic we are from poland? Być może pytanie wydaje się nieciekawe, jednak dane, jakie pozwala zebrać, są dla twórców każdej strony internetowej niezwykle ważne - pozwalają ocenić skuteczność działań promujących serwis, czasem skutkują zmianą strategii takich działań.

Wnioski? Bardzo ciekawe. Najwięcej głosów (37%) zebrała opcja przez wyszukiwarkę - nic w tym dziwnego, ale zaskakujące jest, że różnica między tą opcją, a odpowiedzią przez link na innej stronie/blogu (30%) jest bardzo niewielka. To pokazuje, jak ważna w istnieniu blogów (don't panic również) jest wymiana linków, wzajemne wspieranie się przez twórców serwisów. Na trzeciej pozycji odpowiedź ktoś mi polecił (20%) - bardzo mnie cieszy, że zebrała sporą liczbę głosów. To z kolei pokazuje, że blog zagnieździł się już w świadomości czytelników, którzy z własnej woli polecają go swoim znajomym. Miłe:) No i na końcu, ale również z niezłym wynikiem (11%), odpowiedź przez link/post na forum. To dowód na to, że fora są ciągle ważnym medium opiniotwórczym i wielu internautów korzysta z opinii osób udzielających się w "branżowych" dyskusjach.

Oddano 155 głosów. Dziękuję za udział i zapraszam do kolejnych ankiet! [m]

Pustki: Parzydełko (singiel, 2008)

Został tydzień do premiery nowej płyty Pustek Koniec kryzysu. Wcześniej, bo w drugiej połowie września, zespół wypuścił na rynek singla z utworem promującym album – Parzydełko. Pewnie znacie już dobrze tę piosenkę i wiecie doskonale, że rolę głownej wokalistki przejęła Basia Wrońska – do tej pory grająca w zespole raczej drugoplanową rolę (ale za to z bardzo dobrym skutkiem). Czy poradzi sobie w roli liderki? To na pewno jedno z najważniejszych pytań przed premierą czwartego krążka Pustek. Po dwóch utworach nagranych na potrzeby kompilacji Wyspiański wyzwala, w których Basia wywiązała się ze swojego zadania wręcz doskonale, Parzydełko przynosi pewne wątpliwości. Może dlatego, że Basia śpiewa tu zbyt otwarcie, jakby za bardzo uwierzyła w swoje umiejętności wokalne i – chwilami – przegina. Kiedy wchodzi w wysokie rejestry, zaczynam się krzywić. A może był to celowy zabieg? Pustki są przecież zespołem alternatywnym i czasem z premedytacją wytwarzają różne dysonanse i zgrzyty.

Piosenka w sposób mało oczywisty, ale jednak, zapraszająca do tańca. Ta linia basu, ta rytmiczna perkusja – czyżby początek flirtu z „muzyką modną”? Ponadto to, co można uznać za znak rozpoznawczy Pustek: zaczepny, surowy riff gitary, sympatyczne, wpadające w ucho akcenty klawiszowe (to jakby znak wodny, którym zespół sygnuje swoje nagrania), przybrudzony drugi wokal. Ogólnie fajnie, chociaż z piosenką trzeba się oswoić, bo nie jest tak przebojowa jak promujący poprzedni album Telefon do przyjaciela. A na singlu jeszcze trzy tracki. Interesująca wersja demo Parzydełka (gwoli wyjaśnienia: nie jest to demo typu home recording, ale profesjonalne nagranie studyjne; zespół przed ostateczną sesją nagraniową kilka razy odwiedził studio Polskiego Radia, by zarejestrować wersje robocze), dzięki której można prześledzić ewolucję ledwie zasygnalizowanych pomysłów, w wersji albumowej już doszlifowanych i perfekcyjnie wplecionych w strukturę kompozycji. Są też dwa remiksy przygotowane przez Igora Pudło ze Skalpela – moim zdaniem pomysł średnio trafiony, bo rozkładanie na czynniki pierwsze i poddawanie elektronicznym przeróbkom tak dobrych kompozycji, jakie mają Pustki, w ogóle mija się z celem. Remiksy są zwyczajnie słabsze – nie tylko od wersji singlowej, ale i demo – i ich zamówienie należy uznać raczej za fanaberię zespołu. Wolałbym w ich miejsce jakieś rarytasy ze wspomnianych sesji demo. Na pocieszenie zostaje informacja, że na albumie mają się znaleźć jakieś tajemnicze, ukryte bonusy. Już za tydzień poznamy całą zawartość Końca kryzysu. Czekaliśmy dwa lata, poczekamy jeszcze ten tydzień... [m]

Strona zespołu:
www.pustki.pl

7 października 2008

Various Artists: Home Pop Compilation (home.pop.rec., 2007)

home.pop.records to malutkie wydawnictwo (w swoim katalogu mają zaledwie 3 pozycje) prowadzone przez Tomasza Bednarczyka i Tomasza Bienia. Swoimi solowymi dokonaniami zdążyli już wypracować solidną markę na krajowej scenie lo-fi i spokojnej, ambientowej elektroniki. Oprócz próbek ich twórczości na kompilacji znajdziemy premierowe nagrania (stan na rok 2007) zaprzyjaźnionych z labelem artystów.

Podchodziłem z dystansem do tego wydawnictwa. Nie potrafię do końca zrozumieć, co ludzie „słyszą” w trzaskach, szmerach, pluskach, wszelakiej maści odgłosach często pozbawionych wyraźnej linii melodycznej. Idąc po najmniejszej linii oporu mogę powiedzieć, że minimalistyczna elektronika sprowadza się do jednego generowanego przez komputer motywu, gęsto okraszonego różnymi przeszkadzajkami. Zgoda, daje to szerokie pole do popisów eksperymentalnych. Muzyka uspokaja, operuje dźwiękowymi plamami i pejzażami. Tworzy osobisty, bardzo introwertyczny klimat. Tylko tyle, że na dłuższą metę nudzi, staje się muzyką tła, chowa się gdzieś w zakamarkach umęczonego dniem mózgu...

Ku niemałemu zdziwieniu - dałem się pozytywnie zaskoczyć! Mimo typowych lo-fi etiud (spinające klamrą początek i koniec kompozycje I i II założycieli, Petardy Tomasza Kowalskiego, Dissolve projektu At Home) wydawnictwo cechuje szeroki wachlarz stylistyczny. Szwedka Julia (jedyny w zestawie artysta zagraniczny) proponuje leniwą balladę opartą wyłącznie na gitarze akustycznej. Na przeciwnym końcu sytuuje się Brzask. Blues! to ognista analogowa psychodelia lat 70., penetrująca tereny, po których ostatnio porusza się Dick4Dick. Nie brakuje luzu, bo do jakiej kategorii zaliczyć pięćdziesięciotrzysekundową impresję Psi Detektyw w wykonaniu Pasmanterii?

Rozczarowują Pustki. Zespół przygotował instrumentalny utwór o lekko jazzującym klimacie, wspomagany funkującą gitarą i gęstą perkusją. Mimo że wiele się dzieje, Oranżada odstaje od poziomu, do jakiego grupa nas przyzwyczaiła. Jeśli mamy zostać na poletku jazzowym, to świetnie wybrnęła z zadania formacja AGD. Podróżując Windą do suszarni uświadczymy logiczną saksofonową improwizację, kontrabasowy beat i niemodny syntezator Rolanda.

Wyróżnia się Polpo Motel. W łagodne senne utwory kolegów niczym nóż w masło wcina się toporna, gryząca elektronika podbarwiona kanciastym, kartonowym rytmem. Stanowi to intrygujący wstęp do pompatycznego, epickiego wokalu. Choć i tak najbardziej cieszą mnie rzeczy typowo piosenkowe. Propozycje Silver Rocket, Old Time Radio czy Zerovy gładko wpisują się w stylistykę kompilacji. Senne, poobiednie dźwięki (zarówno analogowe, jak i elektroniczne) wywołują przyjemny stan błogości.

Z tym wydawnictwem należy trafić w odpowiedni czas i miejsce. Płyta odkrywa swój urok podczas samotnego odsłuchu w domowym zaciszu. W jesienne wieczory, gdy już ucichnie szum otoczenia. Znam ludzi, którzy nie mogą dobrnąć do końca. Cóż... to nie jest płyta na rower i słuchawki :) [avatar]

Strona wydawcy: http://www.homepoprec.pl/

6 października 2008

Bajzel: Bajzel (Biodro, 2007)

O Bajzlu sporo już pisałem, dlatego tych z was, którzy jeszcze nie mieli przyjemności poznać tego pana, odsyłam do tekstu z Obserwatora (a także do relacji z tegorocznego Off Festivalu). W niniejszej recenzji zajmę się już wyłącznie piosenkami. Słuchaczy, którzy znają obszerne demo Bajzla, czeka kilka niespodzianek. Pierwsza to oczywiście dużo lepsze, pełniejsze brzmienie wynikające z profesjonalnego masteringu studyjnego, często także dogrania nowych partii instrumentalnych do istniejących wcześniej utworów. Porównanie z demówką wypada dość miażdżąco na korzyść płyty – studyjna obróbka wycisnęła z tych piosenek maksimum energii. Druga z niespodzianek, to fakt, że Bajzel pozmieniał tytuły niektórych utworów. I tak My Mind z dema na płycie nazywa się Sun, a Roman – wraz z dość radykalnie zmienioną zawartością muzyczną – nosi teraz całkiem adekwatne imię Iiiiiii. Ponadto nastąpiły pewne roszady: kilka nagrań wyleciało z listy (np. świetna Autostrada, szkoda), za to doszły nowe (Man, Bobby M. itd.).

Co zatem na płycie warte jest posłuchania? W zasadzie wszystko! Wszystkie piętnaście kawałków reprezentuje dobry Bajzlowski poziom. I styl, bo chyba można już powiedzieć, że Bajzel jest artystą rozpoznawalnym. Wiele piosenek łączą podobne lub nawet identyczne bity – trochę w klimacie latynoskiej samby (czyżby Bajzel był zafascynowany kulturą muzyczną Brazylii?), co bywa irytujące, prawdę mówiąc – specyficzny sposób śpiewania z lekką wadą wymowy, a także główne motywy gitary zwykle pokrywające się z linią wokalną. Bajzlowi nie obce są psychodeliczne klimaty (sennie rozwlekła Dancing Girl), słychać fascynację oldskulowym elektronicznym rockiem i automatami do gier wideo (Iiiiiii), punkiem (napędzany motorycznym riffem Man, żywiołowy Kitten, połamany rytmicznie Against), a także electroclashem i muzyką taneczną (Sun, Jamajka z fajnymi spogłosowanymi gitarami, Frustrated). Oczywiście ciągle sztandarowym numerem Bajzla pozostaje Window, oraz rozpoznawalny Bullshit (ten sam co na WAFP Vol. 2). Płytę zamyka intrygująca miniatura Bobby M., kojarząca się już z graniem typowo songwriterskim; gitara, głos i pikająca maszynka nabijająca rytm – fajny eksperyment, czyżby zapowiedź jakichś zmian w muzyce Bajzla? Nie miałbym nic przeciwko takim piosenkom w przyszłości.

Czas na podsumowanie. Płyty słucha się świetnie, chociaż mam wrażenie, że na koncertach jest jeszcze lepiej – może za sprawą podrasowanych podkładów, które na longpleju nie zawsze miażdżą tak, jak powinny. Poza tym, zarówno sam Bajzel, jak i jego muzyka, są znakomitym tematem do dyskusji w gronie „znawców muzyki indie” (nie muszę chyba dodawać, że każdy szanujący się fan muzyki indie, czy też szeroko pojmowanej alternatywy, powinien znać tę płytę na pamięć). No i sugestia do organizatorów różnych panelów dyskusyjnych, konferencji okołomuzycznych itp. – a gdyby tak porozmawiać o metodach tworzenia muzyki w domowych warunkach i szansach dla niezależnych muzyków na debiut bez konieczności angażowania dużych środków w kosztowne sesje studyjne? Bajzel z pewnością mógłby być jednym z głównych prelegentów. [m]

Strona artysty:
http://www.myspace.com/bajzel

2 października 2008

52UM: 52UM (wyd. własne, 2008)

Ciężkie jest życie żywej legendy, ale jeszcze ciężej jest taką legendę oceniać. Za legendą stoi przeszłość, a przecież teraz jest teraz i nie powinno się oceniać dzisiejszych dokonań przez pryzmat dokonań budująych legendę. Za projektem 52UM (Szum) stoi ikona polskiego punkrocka Robert Brylewski (przede wszystkim, bo są jeszcze nazwiska, które obrosły równie gęstym mchem kultowości, choć z pewnością nie tak rozpoznawalne, czyli Konrad Januszek i Paweł Bogocz) – i w tej sytuacji pytanie brzmi: czy można o płycie 52UM-u pisać z pozycji innej niż na klęczkach? Czy wypada krytykować cokolwiek, co wyszło spod palców człowieka legendy? Czy ma jakikolwiek sens odnosić tę muzykę do tego, co obecnie dzieje się na świecie i w Polsce? (To już trzy pytania). Spróbujmy. Zapomnijmy na chwilę, że Brylewski to gość, który założył takie kapele, jak Brygada Kryzys, Izrael, Falarek Band, że to gość, który wymyślił tytuł tego bloga (choć pewnie sam o tym nie wie:)). Potraktujmy 52UM jak jeden z wielu zespołów, które w ostatnim półroczu wydały swoje płyty. Ryzyko narażenia się ortodoksyjnym fanom istnieje, ale trzeba je podjąć!

Zacznijmy od tego, że wydawnictwo, które nazwano 52UM, składa się z aż trzech płyt. Pierwsza – ta, która nas interesuje – to podstawowy zbiór piętnastu utworów. Druga to z kolei zestaw remiksów wybranych nagrań z CD 1. Trzecia – DVD z szesnastoma teledyskami stworzonymi specjalnie z myślą o tym projekcie przez Pawła Bogocza. Imponujące przedsięwzięcie, do tego wydane własnym sumptem, co ma podkreślać całkowitą niezależność twórców. Zajmijmy się jednak płytą nr 1. W mojej ocenie jest to zestaw dość nierównych piosenek, brzmiących bardzo charakterystycznie dla twórczości Brylewskiego, raczej archaicznie, jakby muzycy zatrzymali się gdzieś na początku lat 90. pod względem technologicznym (syntezatory, loopy, estetyka) i na początku lat 80. pod względem ideologicznym (teksty piosenek). To połączenie sprawia, że mam nieustanne wrażenie obcowania z jakimś rozmrożonym muzycznym dinozaurem, który przetrwał do dzisiejszych skrajnie antyideowych, hedonistycznych czasów w stanie czystego, pierwotnego zaangażowania w sztukę. Oni wciąż walczą z Babilonem, z bożkiem Mamonem, oni wciąż wierzą w – tu cyniczny uśmiech, przykra przypadłość coraz młodszych ludzi – proste zasady takie jak – tfu, tfu – wiara, nadzieja, miłość. Powiem szczerze, ten przekaz jest zużyty i do mnie nie przemawia. Czasy, kiedy używało się biblijnych metafor, by potrząsnąć ludżmi, chyba już bezpowrotnie minęły. Tak samo estetyka garażowego punka i wojującego reggae. Jarocin zmienił się w komercyjny festiwal, a dinozaury jakby tego nie zauważyły. Nie bardzo potrafią, lub nie chcą, dostosować się do nowych czasów.

Tej płyty słucha się ciężko nie tylko ze względu na nieświeży przekaz. Jest także bardzo męcząca pod względem wokalnym. Zdarte głosy starych punkowców, niemelodyjne linie woklane, kanciasta angielszczyzna „eksportowych” piosenek. Zniechęcające. Muzycznie czasem bywa ciekawie, jednak rażą archaiczne podkłady, przeterminowany dub. Całość, mimo zauważalnych prób zróżnicowania materiału dźwiękowego, zlewa się jednak w monotonną masę. Z wyróżniających się na plus utworów mógłbym wymienić flirtujący z zimnofalową estetyką utwór Toniemy, zapętlony Niemamczasu, najbardziej punkowy Żart Nansi (zaśpiewany w manierze Kim Gordon przez Martynę Załogę, z najbardziej uniwersalnym tekstem), fajnie jazgoczący Friend (kojarzy mi się z Soul Ammunition, pierwszą płytą Houk), trzeszczący, wyciszony Leniwy, wreszcie chyba najbardziej piosenkowy Łagodny szum. Jest więc czego posłuchać i choć obcowanie z płytą jako całością nie sprawiło mi wielkiej satysfakcji, to jednak na pewno nie mogę jej jednoznacznie uznać za słabą czy bezwartościową. To bardzo staromodna, kompletnie niedzisiejsza muzyka, może zbyt dojrzała (przejrzała?), by przyciągnąć słuchacza przyzwyczajonego do stale zmieniających się mód, do nieustannego korowodu nowych twarzy i póz.

Wniosek z tego tekstu jest taki: sami musicie sobie wyrobić zdanie o 52UM-ie. Wiem, że nie pomogłem. Wiem, że zająłem wam niepotrzebnie czas. Taki już ze mnie wredny drań:) [m]

Strona zespołu:
http://www.52um.pl/

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni