Podczas trasy Ryan i ekipa grali dwa rodzaje koncertów: akustyczne i elektryczne. Do Rzeszowa zajechali z tym drugim. Wyjątkowo wstęp był wolny.
Jazz Club Gramofon jest klubem z nastawieniem na bardziej wyrafinowaną klientelę. Zgodnie z nazwą preferuje klimaty jazzowo-bluesowe. Ostatnio gościł Quidam, dzień później swój występ miała Martyna Jakubowicz. Duża przestrzeń, kilka sal, ściany w fajne retro tapety, posiłki á la Sfinx i piwo w krakowskich cenach. Scena to zaledwie kilkumetrowa wnęka w ścianie na niedużym podwyższeniu. Na tej niewielkiej przestrzeni zainstalowało się czterech muzyków, by o wyznaczonej godzinie próbować porwać zgromadzoną publiczność.
A publiczność, która napłynęła specjalnie na koncert, składała się z góra trzydziestu-czterdziestu osób. Resztę stanowili normalni klienci klubu. Co miało dość zabawny wydźwięk, gdyż co chwilę przed słuchaczami skupionymi w półokręgu niczym przy ognisku dreptali kelnerzy z frytkami, sałatkami i napojami. Jednak z każdym utworem szereg zainteresowanych się zwiększał.
Chłopcy zagrali 15 kawałków. 7 z ostatniej płyty, pozostałe to były albo nowe kawałki, albo rzeczy z niedostępnego dla mnie debiutu. Zaczęli bardzo skromnie, dość nieśmiało, wokalista siedzący bokiem musiał mierzyć się z oślepiającym światłem, kiedykolwiek próbował nawiązać kontakt z publicznością. Na płycie dominują akustyczne dźwięki, tu na pierwszym planie była jednak gitara elektryczna, która dodawała mocy kompozycjom. Szkoda tylko, że głos Ryana był kiepsko nagłośniony – w odległości kilku metrów od sceny był właściwie niesłyszalny. Dalej (np. w ubikacji) brzmiał o wiele lepiej. Pozostałe instrumentarium spisywało się bez zarzutu. Przyjemnie było obserwować, jak z każdym utworem artyści się rozgrzewali. Trail In The Dust został zaśpiewany z niespotykaną na płycie ekspresją. Przy Who Will Save Me chciało się ruszyć z fotela. Zrozumiałe, że brawa były coraz dłuższe, a muzycy coraz bardziej uśmiechnięci. Dwa ostatnie utwory najbardziej zapadły w pamięć. Times of Growing Grimmer oraz Between The Sky And The Sea zaprezentowano w rozbudowanych wersjach, pełnych pasji i gitarowego ognia. Słuchało się tego z rozdziawioną buzią. Czterej młodzi mężczyźni na przyciasnej scenie gimnastykowali się mocno, by dać więcej miejsca rozszalałym instrumentom. I... koniec. Żadnych bisów. Zespół zszedł ze sceny obiecując wrócić wkrótce.
Kto chciał mógł chwilę później kupić płytę za (uwaga!) 10 zł i pogadać z członkami zespołu. Bardzo mili ludzie, cieszący się każdym gestem zainteresowania. W październiku znów grają, więc jeśli będzie okazja – obecność obowiązkowa. [avatar]
Namiastką koncertu są trzy filmiki, które nakręciłem tanim kompaktem na poręczy fotela.
Trail In The Dust
http://pl.youtube.com/watch?v=n0KXDI-anRc
Upon Ending
http://pl.youtube.com/watch?v=Ac4awDUIkAY
Sitting Alone (fragment)
http://pl.youtube.com/watch?v=1fN-oq0lmW4