30 czerwca 2009

Instytut: Niewidzialne ściany dźwięków EP (Megatotal, 2009)

Debiutancka EP-ka wrocławian z Instytutu (wcześniej było demo z 2007 roku pod nazwą 20 minut) ukazała się w barwach megatotal.pl, co oznacza, że jej wydanie zostało całkowicie sfinansowane przez fanów skupionych wokół powyższego serwisu. Wydawnictwo króciutkie, zaledwie trzy utwory trwające łącznie 10 minut. Gdyby kogoś zaciekawiło co oznacza dość enigmatyczny tytuł albumiku, śpieszę z wyjaśnieniem - to zlepek nazw poszczególnych kawałków. Pomysłowe, prawda? Jeśli chodzi o produkcję - niebywały skok jakościowy w porównaniu do wcześniejszych, domowych dokonań. Tak więc TONNSTUDIO może tą płytkę potraktować jako swoistą wizytówkę.

Chłopaki grają soft-indie. Melodyjny brit-pop. Porównania same cisną się na usta. To ta sama półka co Myslovitz. Barwa głosu Wojtka Adasika przypomina barwę wokalisty Lotynia. Jest bardzo delikatna, zwiewna, trochę eteryczna. Takie Ściany wydają się być podkradnięte z szuflady Artura Rojka. Melancholijna ballada, pełna ciepła i smaku czereśni. Czasami gitara na pół sekundy zazgrzyta nieczysto dodając kompozycji tęsknego uroku. Natomiast w kawałku Niewidzialny słyszę... Kubę Kawalca. Sposób konstrukcji linii melodycznej oraz poszczególne akordy mają wiele punktów wspólnych z bardziej nastrojowymi dokonaniami Happysad. To udany, optymistyczny utwór o niebanalnej poetyce. Podobnie jak w przypadku Kawałka Kulki, Instytut potrafi połączyć prostotę z podskórną finezją. Najlepsza rzecz na EP-ce to Dźwięki. Moment, kiedy połamany rytm z ciepłą gitarą, przejmujący wokal ze zwolnieniem w refrenie przechodzi w dynamiczną, pełną pasji kodę powoduje, przynajmniej u mnie, lekki stan euforii. Wyśmienita rzecz!

Krótki wpis, gdyż mało materiału do odsłuchu. Niewidzialne ściany dźwięków to zaledwie zaznaczenie swej obecności na polskiej scenie alternatywnej. Muzycznie jeszcze brakuje chłopakom oryginalności. Ale mają po swojej stronie sporo plusów. Poetyckie, nieoczywiste teksty. Ciekawa barwa głosu. Wojtek Adasik śpiewa po polsku i robi to doskonale. Pozostali muzycy starają się ciekawie zapełnić przestrzeń. Wyszła idealna płytka na wieczorny spacer po mieście, kiedy zachodzące słońce barwi niebo na różowo, a na twarzy czuć w końcu jakiś rześki podmuch... [avatar]

Niewidzialny:




Strona zespołu: http://www.myspace.com/instytut

29 czerwca 2009

Paristetris: Paristetris (Lado ABC, 2009)

Paristetris to nowe zjawisko na scenie muzycznej, ale zjawisko, które nie wzięło się znikąd. Zespół tworzą dwaj starzy wyjadacze polskiej sceny niezależnej: Marcin Masecki – znany z wielu składów pianista jazzowy i klasyczny, i Macio Moretti – perkusista między innymi Starych Singers i Mitch&Mitch. Oraz oczywiście Ona, czyli Candi. Gdy trochę pogrzebać, okazuje się, że nie jakaś tam Candi, tylko Candelaria Saenz Valiente, wszechstronna artystka z Argentyny, prywatnie żona Maseckiego. I tu ciekawostka. Jeśli wpisać to nazwisko w Google, wyskakują tylko strony polskie. Również Wikipedia ma sporo do powiedzenia o Candi, ale... tylko po polsku. Czy to nie dziwne? Jakieś komentarze do tej zagadki?

Pomówmy o muzyce. Zespół i płyta powstały ponoć spontanicznie, podczas jednego z rutynowych pobytów Maseckiego w kraju. Z biogramu Paristetris można wywnioskować, że dźwięki nagrywano w różnych częściach świata – wokale prawdopodobnie w Buenos Aires, miksowano natomiast w Polsce. W Otwocku – a gdzie to jest? Płyta brzmi bowiem światowo i kosmopolitycznie. Dzieje się tu naprawdę wiele: jest i kabaret, i folk, i skoki w eksperyment formalny, elektronikę, a nawet mocne gitarowe grzanie! Zaczyna się majestatycznym, rozchwianym emocjonalnie BBQ, w którym berliński kabaret (zajrzyjcie na chwilę na youtube i obejrzyjcie kawałek
Kabaretu z Lizą Minnelli , aby poczuć klimat) miesza się z bałkańskimi dęciakami (Beirut, Bregović... te rzeczy). Candi jest tu prawdziwym scenicznym zwierzęciem: mizdrzy się, wrzeszczy, wygłupia, ale i potrafi zaśpiewać zaskakująco miękko i melodyjnie. Mocny początek! Szkoda, że efekt psuje drugi na liście instrumentalny Surf Rock My Ass, który jest najsłabszym kawałkiem na płycie i naprawdę nie powinien się znajdować w tak eksponowanym miejscu. Polecam raczej wpaść na chwilę na Statek kosmiczny Ścianki i posłuchać Insect Power, gdzie wszystko brzmi jak należy. No dobrze, zawsze przecież można wcisnąć skip. Na szczęście po tej wpadce mamy kilka zabawnych piosenek. Jak Electrodomestics, w której oszczędne, budowane ze strzępów dźwięków i klawiszowych zagrywek zwrotki przechodzą w rozbuchane refreny. Czy Smells Like Fish To Me –ze zwariowaną zabawą stylistykami, zapewne efekt luźnego jamowania podczas próby. I wreszcie dość klasyczna piosenka – Golem płynie sobie łagodnie, zaśpiewany na dwa głosy z towarzyszeniem dyskretnych dęciaków i dziecinnie pobrzękujących cymbałek. Zissou zapowiada poważniejszy zwrot akcji. Zagrany na elektronicznych zabawkach króciutki żart muzyczny przechodzi w najbardziej pogięty fragment płyty, czyli Black Sheep. W pierwszej chwili można się pogubić. Bo łagodniutki wstęp zostaje zmiażdżony przez przesterowane gitary (gościnnie Bartek Magneto) i transowy ciężki rytm. Potem następują zjawiskowe wokalizy, wchodzi klimatyczna shoegaze’owa gitara, po czym... No właśnie, znowu dostajemy po głowie ogłuszającym uderzeniem jazgotu i histerycznym wrzaskiem Candi. Uff. Jest zabawa. Jest zadyma.

To nie koniec niespodzianek. Norbert to posępna opowieść deklamowana przez Candi przy akompaniamencie wibrafonu i tematu rodem ze starego filmu grozy, zakończona melodyjką z zabawkowego syntezatora i infantylną piosenką o kucyku. W Tetris klasę pokazuje Moretti, łojąc w bębny z morderczą precyzją i dzikością jednocześnie. Plus ostre, niemal metalowe wejścia gitary, plus popsuta pozytywka. Na ukojenie skołatanych nerwów dostajemy sympatycznie wykonany cover Blue Velvet Bobby’ego Vintona (niezbyt oryginalny pomysł, ten standard wykonuje nawet Monika Brodka), a już całkiem na zakończenie Candi śpiewa piosenkę o Paryżu. A jeśli o Paryżu, to wiadomo, że po... hiszpańsku. Oczywiste, prawda?

Zwariowana i bezkompromisowa płyta. Słuchać - nie słuchać? Jasne, że słuchać. [m]

Paris... Dobranoc, amigos



Strona zespołu: http://www.myspace.com/paristetris

27 czerwca 2009

Dwa lata wakacji ciężkiej harówy dobrej zabawy

Dwa lata minęły jak z bicza strzelił, nadszedł czas na kolejne podsumowanie. Tym razem mniej chwytającej za zastawki gadki, a więcej faktów i statystyk.

W ciągu 2 lat na blogu zostało opublikowanych 435 postów (z dzisiejszym – 436). Zrecenzowaliśmy 146 płyt długogrających, 68 EP-ek, wyłowiliśmy 53 wykonawców, których warto obserwować. Spośród tej ostatniej grupy 17 wykonawców wydało (lub jest w trakcie) swoje debiutanckie albumy. To prawie jak asystowanie przy porodzie i obserwowanie dorastania młodego homo sapiens (tu z offu pojawia się głos Krystyny Czubówny: - Młody osobnik nieporadnie stawia pierwsze kroki, przewraca się, podnosi. Musi opanować poruszanie się jak najszybciej, bo wokół czyhają na niego drapieżniki instynktownie wychwytujące ze stada osobniki słabsze i nie nadążające za dorosłymi).

W tym czasie opublikowaliśmy 5 kompilacji We Are From Poland. W sumie 105 utworów, które powędrowały do was za friko i całkowicie legalnie. Ilu wykonawców stało się waszymi ulubieńcami? Mam nadzieję, że duuużo.

Trochę danych statystycznych. Od 1 lipca 2008 do dnia dzisiejszego wizytę na blogu złożyło blisko 100 000 osób (dokładnie 99 598 w tej chwili – do końca miesiąca jeszcze kilka dni, więc stówka będzie :)). Średnio w tym miesiącu odwiedzały nas 322 osoby dziennie. Szczytowym dniem pod względem wizyt był 15 czerwca – 505. W tym miesiącu statystyki wykazały 599 odnośników prowadzących do WAFP. Zaglądają do nas internauci z ponad 30 krajów z całego świata.

Jesteście pod wrażeniem? Bo ja tak:)

Co zdarzyło się w ostatnich miesiącach? Kilka dość istotnych spraw. Zmieniliśmy layout strony na poważniejszy i – taką mam nadzieję – bardziej profesjonalny. Skróceniu uległa nazwa bloga. Powstało forum dyskusyjne i grupa czytelników-słuchaczy na Last FM. Dość prężnie – choć zupełnie samoistnie – rozwija się profil na Myspace, zaglądajcie tam, żeby na bieżąco śledzić, co dzieje się u zaprzyjaźnionych artystów.

Co jeszcze można dodać? Na pewno ciągle jesteśmy pełni zapału, na pewno nie wygasł w nas ogień i nie zamierzamy składać broni. Dzieje się dużo dobrego w polskiej alternatywie i nadal będziemy to dzianie się śledzić i opisywać. Chcemy na swój sposób przyczynić się do rozwoju tej sztuki, którą najbardziej kochamy: muzyki.

Uff, pisanie w liczbie mnogiej jest wyczerpujące.

Aha: nasz skromny team jest zawsze otwarty na nowych, pełnych zapału autorów. Jeśli chcesz spróbować swoich sił i dołączyć do nas – po prostu zrób to. Kontakt mailowy znajdziesz na blogu. Pytania dotyczące współpracy można zadawać na forum.


Trzymajcie się! [m]

26 czerwca 2009

Piosenki z WAFP Vol.5 na liście przebojów! + Majkel is dead

Studenckie radio SAR włączyło się do promocji utworów z najnowszej części naszej składanki, umieszczając pierwsze dwa (Let The Boy Decide i Clin't Eastwood) wśród propozycji do zasadniczego notowania listy przebojów.

Aby zagłosować na te kawałki, wystarczy wejść na
tę stronę i postawić ptaszka przy odpowiednich pozycjach. Można głosować na 10 utworów, tylko raz w ramach jednego notowania. Lista pojawia się na antenie co sobotę o godz. 18. Radio jest dostępne przez Internet w streamingu.

W kolejnych notowaniach mają szansę pojawić się inne piosenki z Vol.5 (można zgłaszać swoje propozycje), więc trzymajcie rękę na pulsie i głosujcie na swoich ulubieńców!

***************

I smutna wiadomość: Jacko nie żyje. W wieku 50 lat odszedł Michael Jackson. Dla jednych król muzyki pop, dla innych król kiczu. Wszystko jedno - na pewno znacząca postać w dziejach muzyki rozrywkowej. RIP.

W hołdzie Majkelowi - Ztvorki Bilet (aka PKP Train):


25 czerwca 2009

Pornohagen: Zgon na parkiecie EP (wyd. własne, 2009)

Łódzki Pornohagen to bardzo płodna kapela. W ubiegłym roku zaliczyli debiut długogrający, wcześniej cztery EP-ki (w tym jedna akustyczna), a tu proszę - kolejna czwórka. Pierwsze co się rzuca w oczy po przesłuchaniu, to żelazna konsekwencja zespołu. Gra tak samo jak grał. Jakieś nowinki, ciekawostki, nowe inspiracje? Nie zauważyłem. To wciąż rock'n'roll w czystej postaci generowany przez klasyczny pięcioosobowy band. Ot, tacy młodzi Stonesi. Chłopaki darują sobie udziwnienia, skomplikowane przejścia czy wymagające linie melodyczne. Nawet nie są specjalnie niegrzeczni. Nie ma w nowych nagraniach brudu, przesadnej szorstkości, silenia na oryginalność. To klasyczne piosenki z podziałem na melodyjną zwrotkę, dynamiczniejszy refren z obowiązkowym przyczadzeniem pod koniec. Wokalista Paweł Strzelec dalej brzmi jakby nie przeszedł mutacji, jego głos nie ma odpowiedniej mocy, czasami słychać, że nie wyrabia w bardziej siłowych fragmentach.

Pornohagen nie jest zbuntowany, nie aspiruje tekstami do rangi młodej polskiej indie-inteligencji. Pornohagen jest kontestujący. Czyli, kolokwialnie mówiąc, ma wszystko w dupie. Nie czuje imperatywu stania się częścią jakiejkolwiek sceny, olewa opiniotwórcze serwisy. Nie porusza modnych tematów - polityki, emigracji zarobkowej, braku perspektyw. Trafia się komentarz społeczny. Lekko naiwny, trochę nieporadny, ale przedstawiony z dość olewackiej perspektywy „to nie dla mnie, bawcie się dalej”. Taki chyba jest wydźwięk tytułowego Zgonu na parkiecie. Pawła Strzelca bardziej rajcują kontakty z płcią piękną. W większości kawałków albo walczy o miłość dziewczyny (Dla ciebie), albo rozlicza się z nieudanego związku. Przy czym ciągnie chłopaka w stronę dość hmm... egzotycznych relacji. Jestem kanibalem/ Jesteś kanibalem/ Zjadamy się nawzajem.

Najnowsza EP-ka zespołu nie jest tak zapamiętywalna jak długogrający DżinsCzerńRóż. Może dlatego, że to tylko cztery kawałki? Brakuje mi w nich jednak bardziej rasowego pazura, większej dawki szaleństwa i nieobliczalności. Jedynie Nic mnie nie jest bliski wcześniejszym dokonaniom. Ze względu na dość zdecydowany i oryginalny tekst. Nie obchodzi mnie ten kraj/ Bóg, przyjaciel i wróg/ I boję się przytyć/ Na obiad jem musztardę/ I boję się schudnąć/ Jem w nocy czekoladę. Całość szybko wchodzi i szybko wychodzi. Zespół wciąż potrafi trzaskać kawałki ze sporym ładunkiem przebojowości, gorzej z zaczepieniem się melodii na dłużej.

Pornohagen skazany jest na krytykę. Zero oryginalności odrzuci bardziej wyrafinowanych słuchaczy. Dalej pozostanie typowo imprezowo-juwenaliowym zabawiaczem dla znudzonej młodzieży. To wydawnictwo tylko utrwali ich dotychczasowy wizerunek. W necie będą w nich rzucać mięchem, a koncerty przyciągną coraz większe masy. Najgorzej mają tacy jak ja. Zawieszeni pośrodku. Pornohagen? Eee... już wyrosłem z takiej muzyki. Jednak gdy usłyszę kolejny słodki chórek, jak ten w Zgonie na parkiecie, cała otoczka cywilizacyjna pójdzie się paść i dołączę do rozkosznych pląsów. Tiriditiriri! Tiriditiriri! [avatar]

PS. EP-ka do ściągnięcia ze strony zespołu.

Zbliż się do mnie (z debiutanckiej płyty):




Strona zespołu: http://www.myspace.com/pornohagen

Setting The Woods On Fire sprzedaje winyle!


Uwaga! To nie jest koncert!

24 czerwca 2009

Najbardziej oczekiwane płyty tego roku

Myślicie, że w tym roku ukazało się już całkiem sporo niezłych płyt? To macie rację, ale dużo dobrego jeszcze przed nami. Tuż po wakacjach rozpocznie się wysyp nowości. Większość z planowanych płyt to debiuty. Na jakie albumy warto czekać? Oto lista (kolejność przypadkowa) tych, na które ja ostrzę sobie ząbki.

1. Popo. Wielka niewiadoma, ale z zaciekawieniem czekam na to, co zaprezentują na swoim płytowym debiucie. Czy to będzie muzyka taneczna grana na (post)rockowo, czy raczej klasyczny "plastik"?

2. New Century Classic. To raczej pewniak, bez niespodzianek. Solidny, klimatyczny post rock, tego oczekuję.

3. Hatifnats. Wielka niewiadoma. Piotr Stelmach się nimi zachwyca, jednak już wiele razy przekonałem się, że jego gust nie pokrywa się z moim. Na pewno wyróżniają się niesamowitym wokalistą, ale czy to wystarczy, by powalić na kolana?

4. Let The Boy Decide. Typuję, że będzie to jedna z moich ulubionych płyt roku. Wszystko na to wskazuje, że zespół podoła i stworzy zbiór gitarowych piosenek do wielokrotnego słuchania.

5. Happy Pills. Drżę z podekscytowania, czy spełnią oczekiwania fana starego HP. Trzon zespołu wraca po latach do starego dobrego college/indie rocka, do tego nowa wokalistka. Co z tego wyjdzie? Oby coś na miarę ich ostatniej płyty, Smile.

6. Kiev Office. Liczę na dobrą zabawę kliszami alternatywnego rocka, dużo energii i humor. Zapowiedź w postaci Opon pokazuje, że nie są to nadzieje płonne (ta zżynka z Pixies - urocze!).

7. Gentleman! Poziom EP-ek dość równy, więc spodziewam się solidnego "interpolopodobnego" grania na poważnie i z wykopem.

8. Plug Doctors. To może być fajna surowa, rockowa płyta. Skok w bok muzyków New York Crasnals, muzyka luźniejsza, nawiązująca do gitarowej alternatywy lat 90. Powinno być dobrze.

9. Kolorofon. Wielkie napięcie i duże oczekiwania. Bardzo liczę na petardy w rodzaju Zapałek i urokliwe melodie w stylu Bomby atomowej. Oby się przedwcześnie nie spalili - jak Out Of Tune.

10. Dav Intergalactic. Nie wiadomo czy w ogóle uda się im nagrać płytę w tym roku. Ale jeśli to zrobią, będzie przebojowo i z dystansem do rzeczywistości.

11. Muchy. Oby ta płyta powstała bez napinki i kolejnej psychozy w radiu i Internecie. Oby była dojrzalsza i mniej oczywista. To będzie właściwie taki drugi debiut, bo pojawią się wreszcie nowe, nieznane wcześniej piosenki.

12. BiFF. Czy ta płyta wreszcie wyjdzie? Można się spodziewać klimatów pogodnych i zakręconych. Chciałbym więcej Jesiennych drzew, a mniej Ślązaków.

13. Kyst. To może być interesująca, wykraczająca poza polski zaścianek pozycja. Jeśli Tobiasz i spółka podołają, znajdą uznanie w oczach fanów freak folku. Czekam z nadzieją na niebanalne dźwięki.

14. Zakręt. Młodzież dojrzewa. Po debiutanckim Lubię, na którym było sporo dłużyzn i niepotrzebnych rzeczy, ale też dużo swobody i lekkości, czekam na dobrze wyprodukowaną, soczystą i radosną muzę z pogranicza jazzu, soulu, bossanovy i indie rocka.

15. California Stories Uncovered. Jak w przypadku NCC - bez niespodzianek, ale z klimatem i rzemieślniczą solidnością.

16. Rotofobia. To raczej w ramach ciekawostki, bo po tym co prezentowali w ostatnim czasie nie mam wielkich nadziei. Ale może się mylę.

No i co? Spora ta lista wyszła. A to zapewne nie wszystko, co pojawi się jeszcze w tym roku. Na jakie płyty wy stawiacie? [m]

ciąg dalszy nastąpił...

17. Andy. Choć śpiewają, że "nic z tego nie będzie", to podobno płyta jest już nagrana i czeka na wydanie. Oby się okazało, że laski nic nie straciły ze swojego wdzięku i umiejętności pisania wpadających w ucho piosenek.

18. Kawałek Kulki. Poinformowali, że wchodzą do studia w Szubinie 30 czerwca. Well, studio Electric Eye wypuściło nie tylko kilka mocno brzmiących płyt rockowych i postrockowych, ale też debiut Twilite, więc pewnie będzie dobrze (tym bardziej, że produkcją zajmie się The Complainer). Pytanie, czy ta płyta wyjdzie w tym roku na razie pozostaje bez odpowiedzi.

19. L.Stadt. Nigdzie nie znalazłem info, że coś nagrywają i wydają, ale skoro czytelnicy mają swoje dojścia, to należy ich dodać do listy.

20. Muzyka Końca Lata - niejaki Zmywak jakoby odgrażał się, że płyta wyjdzie w tym roku. Pożyjemy, zobaczymy i oczywiście liczymy na przeboje (może tym razem bez harcerstwa i kabaretu?)

21. Kucz & Kulka. Płyta była zapowiadana już dawno. W międzyczasie Gaba Kulka wydała swój solowy album, bawiła się w covery Iron Maiden z Baabą, a co dzieje się z ponoć już gotowym materiałem przygotowanym wespół z Konradem Kuczem? Ja to chcę!

Ach, no i właśnie zerknąłem do komentarzy. Wywołany telepatycznie Zmywak już mi popsuł mojego dopiska. No dobra, to macie jeszcze info z dobrze poinformowanego źródła:

22. Maki i Chłopaki. Big beat i polski rokendrol. Chcę, żeby było zabawnie, swojsko, ale bez obciachu.

23 czerwca 2009

Hetane: Machines (2-47 Records, 2009)

Hetane dali się zauważyć na pierwszej części kompilacji Minimax.pl Piotra Kaczkowskiego. Od tamtego czasu swoją obecność zaznaczyli na składance Wyspiański wyzwala, nagrali cover Depeche Mode I Feel You; można też natrafić w necie na ślad EP-ki Find the Lost Ghosts. Pełnoprawny debiut wyszedł spod ręki uznanego producenta Marcina Borsa i - co jest największym dla mnie zaskoczeniem - został nagrany w domowych warunkach.

Wydanie płyty w barwach 2-47 Records (która jest własnością muzyka Agressivy 69) może naprowadzić słuchacza na trop stylu, który eksploruje zespół. A więc ciężkie, industrialne riffy wtopione w motoryczną, oleistą elektronikę. Suche fakty nie wyglądają zbyt interesująco, jednak Hetane udaje się uciec od prostego zaszufladkowania. Ogromna dbałość o klimat, sprecyzowany przekaz i wyczuwalna radość z grania czynią z Machines co najmniej interesujący debiut.

Duże brawa za produkcję. Jeżeli jest prawdą historia o nagrywaniu materiału w wynajętym mieszkaniu mając do pomocy łyżki i szklanki, to jestem pod wrażeniem. Artyści twierdzą, że o to właśnie chodziło. Pomysł na upchnięcie pięciu ludzi w niewielkich pokojach, ciasnej kuchni czy niewygodnej łazience po to, aby zintensyfikować i uwiarygodnić emocje oraz nadać muzyce duszny, klaustrofobiczny klimat, jest godzien pochwały, mimo że wyobraźnia podsuwa obrazy muzyków nieustannie potykających się o kable, wzmacniacze i wystające szafki.

Cechą charakterystyczną brzmienia Hetane jest - i tu niestety muszę posiłkować się materiałami promocyjnymi, ale ciężko znaleźć lepsze określenie - zgrzyt zardzewiałego żelaza. Powłóczysty, przesterowany riff doskonale oddaje wizję zwycięstwa entropii nad materią. Jakże piękny jest motyw w refrenie Wild Woman. Jedno ciężkie, pełne kurzu szarpnięcie strun i już stoimy na jałowej ziemi znanej z Mad Maxa. Upiorne Machines powinno towarzyszyć projekcjom najnowszego Terminatora, paranoiczny motyw z God-Gorsaken przeraża i rodzi pytania o poczytalność wokalistki.

Mimo wszystko zmetalizowanie brzmienia nie jest rzeczą priorytetową dla zespołu. Założeniem grupy był powrót do przeszłości poprzez zastosowanie w większości analogowego sprzętu wydającego „piski”. Odważna inicjatywa w dobie nieograniczonych możliwości software’u. Elektronika o trip-hopowym zabarwieniu jest integralną częścią płyty. Zastosowano mnóstwo ciekawych loopów, przesterów, twardych filtrów i sprzężeń. Początek Brabrasen to istne pomieszanie z poplątaniem. Z kłębka chaotycznych skreczów wynurza się zgrzytliwa melodia, by przywalić czadem w refrenie. Jedyny polski kawałek na płycie – znany ze wspomnianej kompilacji w hołdzie Wyspiańskiemu - Nienawidzimy okraszony jest tanecznym bitem. Przynosi do dość nieoczekiwany efekt. Tekst jest z półki ciężkich gatunkowo: Nienawidzimy się wzajemnie/ I w tym nie ma nic dziwnego/ A miłość jest kłamstwem, a ja... czuję się z tym dość przyjemnie.

O tym, że w skład Hetane wchodzą ludzie niepokorni, niestandardowo podchodzący do muzyki, świadczy pojawienie się w instrumentarium... cytry! Ten zupełnie niepasujący do konwencji instrument wpleciono w ten posthumanistyczny świat w sposób, który wywołuje niedowierzanie. To nie mogło się udać! A jednak. W Instinct jest zaledwie tłem, za to nieźle miesza w najlepszym na płycie Hard. Podstępnie odbiera miejsce sążnistemu riffowi, by wkłuć się na pierwszy plan i nadać całości orientalnego wydźwięku. Przepyszne!

Nienawidzimy:



Dość o muzyce. Gdyż większość wierszówki powinien zająć opis nieprzeciętnego wokalu w wykonaniu Magdy Oleś. Potrafi się dziewczę wydrzeć, oj potrafi. Ale rzadko robi to siłowo. Częściej, co rzadko spotykane, wylewa swoje emocje na zewnątrz odpowiednio artykułując głos. Prosta sprawa? Niezupełnie - nie jest łatwo zdobyć się na szczery ekshibicjonizm i odkryć ciemniejszą stronę duszy. W Machines Magda warczy, obnaża kły, przymierza się do śmiertelnego skoku z gracją pantery. Przy Hard wymiękam. Wokal bliski mego wyobrażenia o femme fatale. Uwodzicielski, seksowny, o murzyńskim zabarwieniu. Kuszący. A kogo słychać w końcówce? PJ Harvey! Myślałem, że namówili ją na występ gościnny. Ale nie, sprawdziłem. Czapki z głów przed możliwościami Magdy. White-Legz to inny przykład możliwości wokalnych tej dziewczyny. Charkot godny Manyarda Jamesa Keenana, ta sama lekkość w przechodzeniu pomiędzy niskim a wysokim rejestrem. Trzeba więcej dowodów? Proszę - dwie ballady. Find The Lost Ghosts oraz Sirenmoon. Nie chcę być współczesnym Odyseuszem. Syreny to ginący gatunek. I naprawdę szkoda marnować dla nich wosk do zatykania uszu.

Machines wzorowo spełniło swoją powinność, która przynależna jest debiutanckim wydawnictwom. Potrafi zaintrygować, wciągnąć i zmusić do poszukiwań mniej wyraźnych płaszczyzn. Na razie muzycy się chwalą, dumnie prężą muskuły i przymierzają do baraży. Nazwanie krążka zjawiskową rzeczą jest trochę na wyrost. Jest kilka highlightów, są też kawałki, przy których po jakimś czasie chce się wcisnąć skip (Instinct, Brabrasen). Ale coś podskórnie czuję, że jeszcze trochę pozamiatają! [avatar]


Strona zespołu: http://www.hetane.com

21 czerwca 2009

Setting The Woods On Fire: Setting The Woods On Fire (Promise! Promise!, 2009)

Hałas wcale nie pulsuje w rytmie Joy Division – on zasila muzykę nowej rewelacji z kraju nad Wisłą: Setting The Woods On Fire. Wreszcie jest ich debiutancka płyta, wydana przez hiszpańską wytwórnię Promise! Promise! Zaledwie siedem kompozycji, ale jakich! Zabijających energią, dewastujących potężnym, rozszalałym brzmieniem, za które odpowiedzialny jest nie kto inny, tylko Chris Crisci, lider The Appleseed Cast (Internet łączy ludzi przez kontynenty i oceany!). Nie wiem jak brzmiały wersje bezpośrednio ze studia, ale to, co zrobił z tym materiałem Crisci zasługuje na wielki szacunek. Wydobył z muzyki STWOF maksimum bezkompromisowości.

Zaczyna się właśnie tak: bezkompromisowo, boleśnie głośno, ze wzmacniaczami odkręconymi na maksa. Pełny zgiełku i sprzężeń utwór It Ends Today komunikuje wprost: nie będzie ładnych, oczywistych melodii, nie będzie muzyki do tańczenia i robienia słodkich minek. Rzężące gitary rozdzierają membrany głośników, stopa centrali uderza bezpośrednio w rdzeń kręgowy, a finałowa solówka wrzyna się w serce niczym gwałtownie uwolnione ostrze noża sprężynowego. No mercy, ludzie. Ale żebyście nie myśleli, że jest to jakaś chamska siłowa łupanka. Piosenka (tak, to wciąż jest piosenka) ma przecież fajną, choć nieco zakamuflowaną, melodię, a dwugłosowe wokale – schowane za ścianą hałasu, ale tak ma być – ujmują i wywołują stan lekkiej euforii, że tak można śpiewać (krzyczeć) również u nas. Z numerem drugim występuje utwór You Started The Fire I Was Burnt Alive – znakomicie żonglujący nastrojami, od przyczajonych, pełnych napięcia zwrotek, po pełne agresji, eksplodujące furią refreny, w których wrzask Marcina Buźniaka naprawdę daje popalić. Now Or Never z tym delikatnym wstępem i szalejącym na perkusji Karolem Koszniecem – nieco ponad dwie minuty ekstatycznego odlotu. Lost Is All We Are – tu objawia się cała maestria i realizatorów w polskim studiu, i pracującego w dalekich Stanach Chrisa Crisci. Czegoś takiego w Polsce jeszcze nigdy nie wyprodukowano. Tak silne kontrasty i skoki dynamiki przytłaczają i odbierają oddech. Na szczęście przywraca go kolejna piosenka, Just Forget, dwuminutowa, bardziej melodyjna, może nawet odrobinę przebojowa, której posłuchamy sobie właśnie teraz:



The Letter przynosi kolejne zaskoczenie. Epicki wstęp z klimatycznie szumiącym basem (i tu niestety mały zonk, bo nie wiem, czy partie basu nagrywał nowy nabytek zespołu Dominik Paszkowski, czy jego poprzednik Piotr Mazurek) utrzymany jest w stylu najlepszych utworów ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead. Nastrój ten ulega drastycznej zmianie, kiedy nagranie przeistacza się w desperacki hard core. Na zakończenie mamy znany doskonale z We Are From Poland Vol. 3 Delayed Sleep Phase Disorder – jeszcze mocniejszy, jeszcze brutalniejszy, zakończony kakofonią gitarowych szaleństw i długo wygasającym jęczeniem wzmacniaczy.

Miazga. Niewątpliwie jedna z płyt roku 2009.



Jeszcze jedna sprawa. Płyta w postaci fizycznej ukazuje się tylko na winylu. Ponadto zespół zdecydował się na dystrybucję elektroniczną poprzez sklepy internetowe (m.in. iTunes, eMusic). Mocno to utrudni dostęp do płyty fanów z Polski i tu APEL DO WYDAWCÓW: ten materiał trzeba wydać u nas na CD! Jeśli go sobie odpuścicie, toście frajerzy i cieniasy. [m]


20 czerwca 2009

Perspecto: Climax EP (Revolt Records, 2009)

Perspecto to już dla wielu fanów polskiej alternatywy marka, znak jakości. Najnowsza EP-ka potwierdza, że zespół to w pełni ukształtowany i na tyle świadomy tego, co robi, że stać go na dopieszczenie swojego brzmienia do najdrobniejszego szczegółu. Pod tym względem Climax zostawia Unisono Disonance o całe lata świetlne w tyle; nie zmienił się za to styl i sposób komponowania.

Zespołów takich jak Perspecto jest na świecie pod dostatkiem; wszystkie brzmią dość podobnie, tworząc spójny nurt, który nazwijmy sobie umownie progcore’em. Wszyscy wyszli kiedyś od hard core’a (a jeszcze wcześniej z zupy pełnej minerałów - znamy to, znamy), stopniowo nasycając swoje kompozycje coraz bardziej wyrafinowaną techniką wykonawczą, tym samym zbliżając się do rocka progresywnego. Również utwory Perspecto cechuje imponująca sprawność muzyków - pełne są niespodziewanych zwrotów akcji, zmian tempa i klimatu. A jednocześnie ciągle bardzo melodyjne. Na szczęście dla przeciętnego słuchacza na Climax EP nie ma jakichś karkołomnych połamańców czy naprawdę przegiętych akcji w stylu The Mars Volta. Mimo często skomplikowanych figur rytmicznych (helloł do perkusisty), całość ma jednak dość gładki szlif i słucha się jej bezboleśnie.

Apparatus vs. Discipline to przykład takiej sztuki dla sztuki, czyli robimy dużo hałasu i tyle przejść, ile tylko perkusista jest w stanie zapamiętać. A jest w stanie zapamiętać sporo. Do tego odjazdowe, ni to jazzowe wstawki gitar i krzykliwy wokal. Okej, ale bez szału. Za to Call Of The Callers szybko awansuje do czołówki moich ulubionych numerów Perspecto. Majestatyczny, ze świetnie rozegraną dramaturgią, no i przede wszystkim wbijającym w ziemię zakończeniem! Ach, to potężne mogwaiowskie uderzenie gitar, coś pięknego. All Her Thoughts And Marvelous Deeds ma szybsze tempo (tym razem helloł do basisty) i fajnie zderza kakofonie z momentami ukojenia. I znowu zapadający w pamięć finał, pełen kosmicznej przestrzeni świdrujących mózg gitar. Te postrockowe sztuczki zdecydowanie dodały muzyce Perspecto świeżości. Najbardziej wyluzowana kompozycja to Mossfilm. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że przebojowa. Żadnych skomplikowanych przejść, tylko konkretny rytm i wpadająca w ucho melodia. No to posłuchajcie, jak nie wierzycie:



EP-kę zamyka Morning Is Shy – z bardzo zaskakującym wstępem, posłuchajcie uważnie – oddychający pełną piersią za sprawą przestrzennych gitar akustycznych. Ach, kurde, no i ten bas. Zamiata. Panowie, to kiedy płyta? [m]

PS. EP-ka do pobrania ze strony zespołu.


18 czerwca 2009

PCTV: Horrordisco EP (wyd. własne, 2009)

PCTV to skrót od Płaciu Cowbell Television, jednoosobowego projektu, za którym stoi Marcin Płatek z Częstochowy, znany także – a to niespodzianka – jako sweetagram, grafik odpowiedzialny m.in. za poprzednie logo WAPF, a także sporo projektów plakatów koncertowych. Marcin zapragnął chyba mocniejszych wrażeń i postanowił wykorzystać komputer do celów innych niż tworzenie grafiki – do robienia muzyki. Celowo napisałem „robienia”.

Jak brzmi Horrordisco? Trochę jak Afterparty CKOD. A może nawet bardzo jak Afterparty, tyle że pozbawione „otoczki”. Nie byłem i nadal nie jestem fanem najnowszej płyty CKOD, fanem Horrordisco też nie będę. Muzykę Marcina w najlepszym przypadku można określić jako zabawę: bitami, samplami, efektami. Elektroniczne piski, zgrzyty, brumy tworzą co prawda dość spójne kompozycje, posiadające nawet pewien potencjał przebojowości, ale... No właśnie, będzie kilka „ale”. Doskwiera płaskość i jednowymiarowość piosenek. Wszystko jest tu podane jak na talerzu, od razu wiadomo, o co chodzi i czego się spodziewać po następnych utworach. Do tego Marcin jest raczej przeciętnym wokalistą. Stara się naśladować Krzysztofa Ostrowskiego i jego krzykliwą deklamację, tylko że już Ostrowski jest kiepskim wokalistą, więc jaki może być jego naśladowca? Chociaż trzeba przyznać, że w Tańcz dalej Marcin próbuje śpiewać i refren tej piosenki można spokojnie uznać za najlepszy moment EP-ki. Trzecia sprawa to teksty. Doceniam, że artysta zdecydował się śpiewać po polsku. Szkoda tylko, że nie bardzo wie, o czym. W efekcie wszystkie teksty na Horrordisco kręcą się wokół tematyki „dancefloorowej”, jakby poza klubem nie było życia. Nie wiem, mnie to nudzi, to taka liryka z kolorowej gazetki.

Podoba mi się na Horrordisco parę drobiazgów: fajny bas w Czasopismach i głupawy rym w tymże nagraniu: Wejdźmy razem na dancefloor/ Zobaczmy jak inni się po nim kręcą; brutalny prymitywizm bitu i raniące uszy efekty w A gdy zabawa się nie skończy; wspomniany refren Tańcz dalej; próba agresywniejszego techno-punkowego grania w końcówce Hałasu. Jednak nie brzmi to tak jak powinno, nie powala, nie kopie prądem. Ale co tam, pierwsze koty za płoty. Zobaczymy, co będzie z tym Płaciem dalej. [m]


Strona artysty: http://www.myspace.com/pctvband

EP-ka jest do pobrania stąd

17 czerwca 2009

Ola - nowy-stary singiel tres.b

Zatęskniłem do nowych piosenek tres.b, wpadłem więc na ich stronę, żeby zobaczyć, co u nich słychać. Nową płytą się jeszcze nie chwalą (ale chyba coś robią? oby), za to mają singla, który zadebiutował niedawno na iTunes (grrrówno!). Jest to nowa wersja utworu Ola z ich do tej pory jedynej płyty długogrającej Scylla and Charybdis. Nowy miks "strony b" przygotował Victor Van Vught.




A tu jeszcze Ola w wersji a-side'owej i wideo. Dobrego nigdy za wiele, co nie? [m]



PS. Na majspejsie grupy pojawiły się też dwa niepublikowane wcześniej nagrania: Moonbathing i Addiction. Kto lubi, ten się ucieszy.

Klik: http://www.myspace.com/meetb

Monday Rebels: plastikowo i akustycznie w Wa-wie

14 czerwca 2009

Dav Intergalactic: Mechanika płynów EP (wyd. własne, 2009)

Do trzech razy sztuka. To już trzecia EP-ka i trzeci kredyt zaufania, jaki zaciąga u słuchacza Dav Intergalactic – nowa nadzieja melodyjnego rockowego grania i śpiewania w języku pełnym szeleszczących głosek. Tym razem zespół prezentuje dwie nowe kompozycje zarejestrowane tuż po poważnym przełomie w działalności – po utracie wokalisty odbył się casting i przyjęto nowego człowieka, który będzie niejako wizytówką kapeli. Śpiew Tomasza Wawrzyniaka nie odbiega znacząco od maniery poprzedniego wokalisty, Roberta Szczekutka, i chyba o to właśnie zespołowi chodziło. Pewnie nie chcieli zmieniać wypracowanego przez siebie stylu – nie dziwię się.

Dwa utwory to niewiele, ale potraktujmy tę EP-kę jako sygnał, że w zespole wszystko jest w najlepszym porządku i mamy się już przygotowywać na przyjęcie pełnoprawnego debiutu. Lakier to kompozycja utrzymana w średnim tempie, z charakterystycznymi dla DI spiętrzeniami riffów i wyrazistym rytmem. Krople ostatniej miłości zamknięte w butelce – tekstowo Wawrzyniak stara się dorównać abstrakcyjnej swobodzie poprzednika i udaje mu się to całkiem nieźle. Lakier do paznokci jako fetysz? Czemu nie. Rzeka utwierdza w przekonaniu, że DI osiągnęli już swoje charakterystyczne brzmienie. Od pierwszych taktów wiadomo co to za zespół i dlaczego ciągle warto się nim interesować. Pamiętacie porównanie do Lady Pank, które kiedyś już w odniesieniu do DI na łamach bloga padło? Podtrzymuję. Jeśli cała płyta będzie tak przebojowa i energetyczna jak ten numer, to spędzimy z nią wiele miłych chwil. [m]




Strona zespołu:
http://www.myspace.com/davintergalactic

Open’er, Off i Jarocin – wielka trójka polskich festiwali

W ostatniej ankiecie zapytaliśmy, które z podanych festiwali zamierzacie zaliczyć w tym roku. Jak widać na załączonym obrazku, do kategorii „musisz tam być” zaliczają się dwa festiwale na „o”. Wygrał największy polski festiwal, przy okazji coraz lepiej rozpoznawany także w Europie – Open’er, zyskując 150 głosów. Tuż za nim (jeszcze) dość kameralny, bardzo niszowy, biorąc pod uwagę line-up, festiwal w Mysłowicach - Off (135). Na podium uplasował się także Jarocin (93), który ciągle jeszcze nie może się zdecydować, czy chce być festiwalem dla młodzieży licealnej i studenckiej (Kult, Strachy na Lachy), czy konkurować z kreatorami gustów alternatywnych (Animal Collective!).

Czwarte miejsce zajęła jedyna niebiletowana impreza – Orange Warsaw Festival. Dwa ostatnie miejsca zajęły festiwale promujące głównie muzykę elektroniczną i taneczną, która jest u nas wyraźnie mniej popularna (ale i tak wynik niezły).

Ankietę przerwano przed terminem, ponieważ Selector Festival już się odbył i dalsze głosowanie mogłoby zafałszować wyniki. Głosowały 274 osoby, można było wybrać więcej niż jedną odpowiedź. Dzięki za udział w ankiecie!

12 czerwca 2009

We Are From Poland Vol.5 (WAFP, 2009)

We Are From Poland przedstawia:

01. Skowyt: Jest nas dwóch / Jest nas dwóch SP (megatotal) / Singiel sfinansowany przez fanów
02. SuperXiu: Time Fuse / demo
03. Clin't Eastwood: Gorilazz / premaster / Zapowiedź debiutanckiej płyty
04. Nude Ants: WyWrotki / demo
05. Soniamiki: Wiem nie / demo
06. Dagadana: Roman / Wygadana EP
07. Sensorry: Myśli sterylne / 38:06 LP (Biodro Records)
08. Wojt de la Volt & Vreen: Flesh & Bones / Dioptrie LP (Radio Rodoz)
09. The Lollipops: I Will Not Harm Your Man / Cold Cold Night Debut EP
10. Ocean Of Noise: Noises From The Well / demo
11. Antenna Error: Untitled 7 / Fix The Receiver / mini LP
12. The Spouds: One Hundred Percent / demo
13. Don't Be A Poor Person: Walls / I Wish I Were Simple LP
14. We Call It A Sound: Random Ambient / demo
15. Wolfgang In A Truck: Even If They Had Peanuts / demo
16. Hellow Dog: Kolin Loves Addicted Girls / demo
17. Kamp!: Cosmological / Thales One EP (Brennnessel)
18. Michell Phunk: Electric Night / My Electric Emotion LP (Brennnessel)
19. Skodo: Kiedy chcesz / demo
20. Ms. No One: Just Like D / Don’t Ask, Don’t Tell EP
21. Oranżada: Dlaczego słońce tak mocno świeci / Przecież to masz SP
22. Hevel Piugh: Will To Say / demo
23. Let The Boy Decide: Ghost On Your Road / premaster / Zapowiedź drugiej płyty zespołu; exclusive!

24. Plug Doctors: Modern Dog / In A Pill LP / Zapowiedź debiutu muzyków znanych z New York Crasnals, Short Circuit Hazard i White Rabbit’s Trip
25. Kiev Office: Opony / premaster / Zapowiedź debiutanckiej płyty; exclusive!

Legenda: nazwa i tytuł / źródło utworu / uwagi
LP – płyta długogrająca, EP – płyta krótka, czwórka, SP – singiel, premaster – wersja przed ostatecznym miksem




Pobieralnia: pobierz / download


Prawa autorskie. Wszystkie utwory na kompilacji są legalne i zostały na niej zamieszczone za zgodą artystów. Utwory muzyczne oraz grafiki podlegają ochronie praw autorskich. Kompilacja może być rozpowszechniana wyłącznie za podaniem źródła, czyli adresu blogu. Sprzedaż kompilacji lub pojedynczych utworów zabroniona.


Wcześniejsze edycje:

WAFP Vol. 1

WAFP Vol. 2

WAFP Vol. 3

WAFP Vol. 4

11 czerwca 2009

Pensão Listopad: Concerto Dentrum (Merzbau/Antena Krzyku, 2009)

Pensão Listopad to trio z Wrocławia. Choć nie do końca. Współzałożycielem formacji jest Portugalczyk Joao Teixeira de Sousa. Historia właściwie trywialna. Przypadkowo poznana studentka z dalekiego kraju, rodzące się uczucie, trochę tułaczki po świecie, aż w końcu osiedlenie w uroczym mieście nad Odrą. W międzyczasie perkusista Kamil Radek próbuje sił w jazzującym kwintecie. Schyłek działalności tego efemerycznego składu pokrywa się z początkiem znajomości obydwu panów. Tak powstał w 2007 roku duet Joao e Camii. Pierwsze improwizacje miały ograniczone instrumentarium - tylko gitara elektryczna i perkusja. Nie dziwi więc fakt, że stopniowo zaczęto je rozszerzać (m.in. gitarę elektryczną zastąpiła akustyczna, pojawił się akordeon). Tym bardziej, że duet odkrył szef portugalskiej wytwórni Merzbau i zaproponował wydanie materiału. Chłopakom umyśliło się, że fajnie by było wzbogacić muzykę o wiolonczelę. Wizyta w Akademii Muzycznej zaowocowała dokooptowaniem do składu Kasi Wrony. Pozostało już tylko zmienić nazwę na bardziej medialną i nagrać płytę. Debiutanckie wydawnictwo ujrzało światło dzienne kilka miesięcy temu, a materiał na nim zawarty składa się z dwóch sesji (lipcowej i listopadowej), zarejestrowanych w dwóch różnych miejscach).

Pensão znaczy pensjonat. Nazwa trafnie oddaje charakter muzyki. Pensjonat Listopad kojarzy się z ciepłym, przytulnym miejscem, XIX-wieczną architekturą i buzującym w kominku ogniem. Z chwilą, kiedy zziębnięci pijemy herbatę z cytryną i otuleni kocem wpatrujemy się w pluchę za oknem. Concerto Dentrum ma za zadanie wprawić nas w stan błogości, w uczucie towarzyszące rozkosznemu przeciąganiu się. Pierwszy kawałek na płycie, A diferença fazia-se wyśmienicie spełnia swoją rolę. Choć utwór jest dla nas „obcy”, mocno przepełniony iberyjską kulturą. To zaproszenie do tańca przez tajemniczą Carmen, zalotnie operującą fałdami czerwonej sukni. Nie chcę popadać w pretensjonalność, ale charakterystyczny dźwięk drewnianych bębenków, hiszpańskiej gitary i „klekotu” (jaki to instrument?) automatycznie wysyła moje myśli nad ciepłe wody Atlantyku. Pan Teixeira de Sousa często wplata w kompozycje elementy portugalskiego folku. Taki O teu romance to klasyczny walczyk - powolny, radosny, dający orzeźwienie po całym dniu spiekoty.

Ogólny wydźwięk płyty wcale nie jest optymistyczny. Nad albumem unosi się duch melancholii. Takiej szczególnej, powodującej tęsknotę za czymś niedosięgłym i nienazwanym. Lírico przez większość utworu snuje się po słuchawkach, przytępia naszą uwagę, by w pewnym momencie zaskoczyć niemal żałobnym rytmem i skomleniem wokalisty. Thom Yorke tak nie potrafi! Gdyby na płótnie oddać uczucia powstające podczas słuchania Outros descem, outros sobem, pewnie otrzymalibyśmy pejzaż zachodzącego słońca ostatniego dnia lata.

Największe wrażenie robią trzy utwory posiadające tekst. Dlatego, że śpiew Joao jest charakterystyczny. Dość cichy, niewyraźny, leniwy, jakby dźwięki z trudem odrywały się od strun głosowych. A jednak Mentirosos urzeka od pierwszych taktów. Dźwięki instrumentów doskonale współbrzmią z głosem tworząc pełną zadumy balladę. W Olhos Jaoa znów zawodzi - tym razem w połączeniu z smętnym akordeonem dostajemy stylową pieśń retro. 4 A.M. to wariacja na temat naszej „Czwartej nad ranem”. Sen nie przychodzi, jesteśmy z dala od ukochanych osób... Niespokojna perkusja dopełnia uczucia wyobcowania.

Czerwiec to paskudny miesiąc na poznawanie tego wydawnictwa. Ta muzyka potrzebuje ciszy, spokoju i zadumy. Tylko wtedy może zachwycić swą misternością i zachodnioeuropejską finezją. Poczekajmy do jesieni, wtedy odżyje pełnią swych sił. Wadą albumu są jednak dłużyzny. Pierwsze odsłuchy zapierają dech w piersiach. To dla nas zbyt niecodzienna muzyka, egzotyczna, kojarząca się z krajami, do których może kiedyś pojedziemy. Odbieram ją na zasadzie programu etnograficzno-podróżniczego. Gdy szok kulturowy minie i oswoimy nieznane, może się okazać, że początkowa fajność trochę się przejada, a pierwotnie szlachetne improwizacje - nudzą. Tak już mam z Cowboy Reich i Transistor; Através dos outros jest fajne, ale deczko usypia.

Joao Teixeira de Sousa swoją przygodę z muzykę zaczynał w wieku 16 lat od grania indie-rocka. Może na następnych nagraniach warto ponownie uderzyć w tą grupę docelową? Rozumiem chęć do eksperymentów i improwizacji, odrzucanie ograniczeń i konwencji, ale co zrobić, skoro kawałki w stylu Mentirosos są najbardziej zauważalne i najdłużej zostają w pamięci?

Concerto Dentrum przynosi prawie godzinę magicznej muzyki. Wymagającej, gdyż trzeba w nią wsiąknąć. W nagrodę otrzymujemy luksusową podróż wyczarterowanym lotem na sam kraniec półwyspu iberyjskiego. Ktoś znalazł korzystniejszą ofertę? [avatar]

PS. Są dwie wersje Concerto Dentrum. Jedna została wydana przez Antenę Krzyku i na niej się oparłem pisząc recenzję. Drugą wersję można znaleźć na stronie wytwórni Merzbau na licencji CC (czyli do ściągnięcia za darmo). Wersja net-labelowa to zapis tylko jednej sesji z Morzęcina. Dodatkowo są trzy kawałki, których nie ma na wersji CD, jednak spokojnie można je sobie odpuścić. Bardziej przypominają nagrania z prób, na których zapomniano wyłączyć mikrofon - słychać jakieś brzdąkania, pojedyncze akordy, chaotyczne improwizacje. Ciężkie jest to do strawienia. I nie ma 4 A.M.!

Mentirosos




Strona zespołu: www.myspace.com/pensaolistopad

9 czerwca 2009

Let The Boy Decide – premiera nowej piosenki

Już tylko dwa dni dzielą nas od premiery We Are From Poland Vol.5. Nie możecie się doczekać? Ja też nie:) Jeszcze trochę cierpliwości, już wszystko jest zapięte na ostatni guzik i żadnych obsuw nie będzie.

Aby umilić wam czekanie, coś wyjątkowego. Posłuchamy sobie dziś wspólnie najnowszej piosenki zespołu Let The Boy Decide – Ghost On Your Road. Oprócz tego, że jest to światowa premiera, że dosłownie kilka dni temu została nagrana i jeszcze ciepła dotarła do mnie prosto ze studia, gdzie zespół zarejestrował materiał na najnowszą płytę, oprócz tych właśnie w sumie mało istotnych faktów, najważniejszy – piosenka jest cudna. Ma w sobie wszystko to, co kocham w muzyce. Melodię, która za pierwszym razem tylko nieśmiało ciągnie za ucho, by z każdym kolejnym przesłuchaniem mocniej zakopywać się w rdzeń kręgowy. Świetne, naturalne brzmienie. Chropawą solówkę na gitarze a la Neil Young. Urokliwy dziewczęcy wokal. Przestrzeń i rozwijającą się pięknie narrację.

To będzie rewelacyjna płyta.
Ladies and gentlemen: Let The Boy Decide.





Się wzruszył [m]

8 czerwca 2009

Lubisz rozmawiać o muzyce? Pogadajmy na forum!

Miło nam poinformować, że wystartowało kameralne forum naszego bloga. Jeśli masz ochotę w kulturalnej atmosferze porozmawiać z nami i innymi czytelnikami bloga o polskiej muzyce (i nie tylko), zapraszamy pod ten adres:

http://www.wearefrompl.fora.pl

7 czerwca 2009

The Black Tapes: The Black Tapes (Antena Krzyku, 2009)

Kiedyś w krótkiej notce wyczytałem, że zespół The Black Tapes powstał w odpowiedzi na mieliznę polskiego rock'n'rolla. Cóż, EP-ka Black City wskazywała, że muzycy aspiracje mają dobre, pokłady złości na przyzwoitym poziomie, warsztat niczego sobie... ale żeby od razu większość rodzimych rokendrolowców rozstawiać po kątach? Dziś już nie ma niedomówień. The Black Tapes spełnili swe groźby. Zagrali wszystkim na nosie i nagrali płytę, do której pasuje modne dziś określenie „epicka”.

Weźmy czas trwania. Trzydzieści Dwadzieścia osiem minut, jedenaście kawałków. Wymarzone rozwiązanie dla płyty winylowej. Brak miejsca na przegadanie, popisy i niepotrzebne popierdywania. Punk-rock nie lubi dłużyzn, szczerość przekazu ma być jak uderzenie pięścią w nos - bolesne, dobitne i nie pozostawiające cienia na dwuznaczności. W materiale zawartym na The Black Tapes przeglądają się wszelkiej maści gniewni niepokornego grania. Wyuzdany Robert Plant, wulgarny Mick Jagger, obnażony Iggy Pop, Angus Young ze swymi genialnymi trzema akordami, butny Sid Vicious. Wymieniać można długo. Płyta moim zdaniem stanowi swoisty hołd dla wywrotowej postawy przeciw skostniałemu establishmentowi. Po to chyba narodził się rock'n'roll. By burzyć, niszczyć, nawoływać do zamieszek. W przeciwieństwie do bezmyślnej anarchii, daje w zamian nową jakość.

Chłopaki kopią od pierwszego kawałka do ostatniego. W każdym takcie zawarta jest niespotykana dawka pozytywnej wściekłości i energii. What Goes Around to istna rozpierducha. Szorstki riff, totalna jazda bez trzymanki i przysłowiowe darcie mordy. Wszystko, co potrzebne do stworzenia pokoleniowego hymnu dla niepokornych zawarte jest w 1984. And we're living - ten fragment tekstu jest znamienny. Mamy swoje odczucia i widzimy świat na swój sposób (Plastic Dolls). I nie boimy się go zamanifestować. A że nie jesteśmy w tym osamotnieni przekonuje Underground Army.

Artyści przejawiają swój nonkonformizm także na inny sposób. Napisali świetne, przebojowe piosenki. Tak, nie bójmy się tego słowa. Stworzyli kilka kapitalnych, stadionowych pieśni, przy których ciężko usiąść przed monitorem i sklecić kilka zdań. Najlepszym przykładem Celebration. Albo Bussong. Albo Black Gang. Albo każdy inny utwór. Nie ma bezmyślnego krzyku dla krzyku; wszystko jest podporządkowane obezwładniającym melodiom. Dobitnym przykładem jest przeróbka Sleeping In My Car Roxette. Przebój tego szwedzkiego duetu został zbezczeszczony, odarty z miękkich popowych korzeni i rzucony w magiel przesterowanych gitar, chorych klawiszy i zdartych gardeł wokalistów. I co? Wyszedł z tego soczysty kawałek The Black Tapes z zachowaniem oryginalnej melodyki. Można zagrać cover nasycając go własną poetyką bez próby podlizywania się pierwowzorowi? Widać można.

Wydaje mi się, że debiutowi The Black Tapes uda się jeszcze jedna rzecz. Uznanie wśród punkowców z tzw. pokolenia 77. Dziś co prawda są już głowami rodzin, zapracowani i wiodący spokojne życie, ale od czasu do czasu, kiedy żona u fryzjera, a dzieciak śpi, posłuchają starych kaset TZN Xenna czy Dezertara. Jestem pewien, że odnajdą te same „fluidy”, które towarzyszyły smutnym czasom początku lat 80. I takie kapele powinny występować w serialach pokroju 39 i pół.

Zakończenie: mój kandydat do płyty roku. [avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/theblacktapes

Michell Phunk: My Electric Emotion (Brennnessel, 2009)

Sam siebie zaskoczyłem, gdy – jako zdeklarowany przeciwnik dyskotek – pewnego dnia zacząłem sobie ot tak niezobowiązująco popląsywać. Fakt, że pląsanie to przypominało raczej taniec świętego Wita i dlatego może to i dobrze, że nie próbowałem prezentować go publicznie. Sprawcą tego nienaturalnego zachowania jest Michell Phunk, czyli Michał Biernacki z Częstochowy, który za sprawą prężnego netlabelu Brennnessel objawił kilka miesięcy temu swoje najnowsze dzieło. Michał gra klasyczny french house, absolutnie i bez żadnych wątpliwości wzorowany na dorobku Daft Punk – do czego przyznaje się otwarcie i już za to można go polubić. Nie ściemnia chłop, że tworzy coś oryginalnego i nowatorskiego.

My Electric Emotion to prawdziwa orgia syntezatorów. Stanowcze bity i ciepłe, wakacyjne brzmienie podrywają do tańca z siłą, której trudno się oprzeć nawet „true-fanowi” gitar. Do tego dodajmy robocie wokale i mamy z grubsza obraz całości. Kompozycje są bardzo do siebie podobne i dość długie – to może przeszkadzać komuś przyzwyczajonemu do uważnego wsłuchiwania się w muzykę. Tymczasem w My Electric Emotion nie trzeba się wsłuchiwać, te dźwięki trzeba poczuć całym ciałem, poddać się rytmowi, zapomnieć o intelektualnym podejściu do muzyki. W efekcie te czterdzieści parę minut minie jak z bicza strzelił. Oczywiście można się pobawić w typowanie, które utwory są lepsze, a które słabsze. Choć jest to właściwie bezcelowe, spróbuję wskazać kilka najmocniejszych punktów płyty. Otwierający ją Rock With You dobrze wprowadza w klimat całości, Your Soul Under My Skin rozbawia wokalem przypominającym brzmienie syntezatorów mowy ze starych filmów sci-fi, Dream About You zabija syntetycznym „riffem”, It’s Not Too Late podrywa szybszym tempem i kosmicznie wirującymi tematami klawiszy. Do białości rozpala Electric Night, moim skromnym zdaniem najlepszy fragment płyty. Jest tu energia i bezlitośnie targający za uszy motyw, a bit po prostu zrzuca z krzesła (jeśli ktoś jeszcze siedział). Fajny jest też zamykający zestaw Skylover – trochę inny od poprzedzających go utworów. Wolniejszy, uspokajający po parkietowym szaleństwie, z sympatycznym funkowym basem.

No i co tak patrzycie? Potańczyć nie wolno? :) [m]

PS. Płytę można za darmo ściągnąć ze strony wydawcy.

Strona artysty:
http://www.myspace.com/michellphunk

5 czerwca 2009

Obserwator: Hevel Piugh

Mówcie sobie co chcecie, ale ingerencje siły wyższej w nasze życie to niezaprzeczalny fakt. W tym przypadku owa ingerencja objawiła się wiadomością od dziennikarza pewnej dużej ogólnopolskiej stacji radiowej, która w tytule miała jedno słowo: „ładne”. No i rzeczywiście, ładne, a nawet więcej – zjawiskowe. Hevel Piugh to tak naprawdę Asia Karzyńska ze Stargardu Szczecińskiego. Dziewczyna z gitarą, mikrofonem i komputerem. Czasem wspierana przez gitarzystę basowego Daniela Capara. Te delikatne, łagodne piosenki zachwycają swoją prostotą i onieśmielają bezbronnością.

Ciekawe, że na długiej liście inspiracji, jaką na swojej stronie podaje artystka, brakuje klasycznie rozumianych singer/songwriterów. Jest co prawda Damien Rice, ale dominują raczej rockowe składy – mamy tu i Pixies, i R.E.M., The Appleseed Cast, Sonic Youth, ale też raczej nieznany w Polsce zespół Pedro The Lion (za to w rodzimych Stanach popularny w kręgach college rocka). Jednak słuchając piosenek Hevel myślę przede wszystkim o kobietach z gitarą: Ninie Nastasii, Emilianie Torrini, Shannon Wright, PJ Harvey i innych. Te dwie ostatnie dlatego, że choć Hevel sprawia wrażenie kruchej i zagubionej dziewczyny, potrafi czasem mocniej szarpnąć struny gitary. Jak w surowo brzmiącej Miss M., gdzie oszczędnemu riffowi towarzyszy niepokojące brzmienie uderzanego jednym palcem klawisza syntezatora. Albo w równie skromnym aranżacyjnie utworze Extremely, w którym Hevel zdecydowanie podnosi głos. Ale to te wyciszone, pozornie pozbawione dramaturgii piosenki wywołują u mnie największe ciarki. Przepiękna Will To Say, pobrzmiewająca echem artystów z 4 AD i w rozwinięciu mocno kojarząca się z Blonde Redhead. Lyckery Mind Shop, zaśpiewana głosem przestraszonego dziecka, w takim skandynawskim, Bjorkowym stylu. Wertering z przejmującym wokalem. Wreszcie Fight!, przypominająca piosenki Stiny Nordenstam.

Muzycznie jest to wszystko bardzo proste, czasem niezręczne, domowe, ale najważniejsza jest magia. Magia głosu Hevel i jej bajkowych, choć nie zawsze kolorowych, opowieści.

Warto też dodać, że Asia Karzyńska wspiera wokalnie dwa projekty elektro-akustyczne: Meril Woop (w Mayflower śpiewa po polsku!) i Tweenfield; zaśpiewała też gościnnie w utworze Free Hugs California Stories Uncovered. [m]

Strona artystki:
http://www.myspace.com/hevelpiugh

4 czerwca 2009

Pati Yang: Faith, Hope And Fury (EMI Music Poland, 2009)

Trzecia płyta Pati Yang – na dobre już osiadłej w Londynie i przesiąkniętej tamtejszym smogiem – nie przynosi radykalnej odmiany w stosunku do jej poprzedniczek. Artystka nadal kroczy drogą elektronicznego popu, jednak coraz większy nacisk kładąc na pop. Faith, Hope And Fury to zbiór tanecznych piosenek, którym bliżej do błyskających światełkami teledysków z wyginającą ciało Mulatką otoczoną gromadką tancerzy, niż szalonych i bezkompromisowych eksperymentów dźwiękowych. Mimo zaproszenia paru muzyków z wyższej półki (co ciekawe większość recenzji/opisów płyty koncentruje się właśnie na tych nazwiskach, jakby obecność na płycie znanych osobistości miała zastąpić samą muzykę), ani kompozycje, ani brzmienie nie robią wielkiego wrażenia. Ta płyta nie umywa się do ciągle przejmującej Jaszczurki, ani nawet Silent Treatment. Jest parę „momentów”, ale całościowo album rozczarowuje.

Zaczyna się nieźle – Summer Of Tears ma w sobie mrok, niepokojący basowy podkład i skrzeczącą portisheadową gitarę. Ale już następny The Boy In Your Eyes potrafi zirytować przesadnie patetycznym refrenem. Dobrze, że dystansuje go mocny Stories From Dogland z bondowsko brzmiącą gitarą i brudnym wokalem Pati. Over zapowiada się na przyjemne deja vu elektrowybryków FlyKKilera, ale kładzie go wokal a la Madonna A.D. 1998 i w refrenie zalatujący dręczącą głowę dyskoteką. Od Supernatural płyta robi się coraz bardziej bezbarwna. Piosenki płyną swoim rytmem, ale niewiele po nich zostaje, nie mają w sobie żadnej magii. Ot takie przycięte do standardowego poziomu zachodnie popowe granie. Szczyt irytacji przypada na zdeka kiczowaty kawałek Timebomb. Ja wiem, że niektórzy tęsknią za latami 80., ale żeby aż tak? No i kiedy zaczynam przysypiać na nudnym – dziesiątym – Outside, pojawia się światełko w tunelu. Zamykający album utwór Coming Home to na tle całości prawdziwa perełka. Piękna akustyczna ballada, z oszczędnym, ale pełnym emocji tematem fortepianu (tu akurat pojawia się gość z Polski, Stanisław Soyka), nieco podniosłą atmosferą (dzwony) – wyraźnie kojarzy się z arcydziełem Beth Gibbons i Rustin Mana. Ach, gdyby cała płyta była taka...

Faith, Hope And Fury – furii nie ma tu zbyt wiele, pozostaje wiara w talent Patrycji i nadzieja, że kolejna płyta naprawdę powali na kolana. [m]


Stories From Dogland:




Strona artystki: http://www.myspace.com/patiyang

1 czerwca 2009

Singiel promocyjny + zapowiedź We Are From Poland Vol.5

Zapowiadamy piątą część kompilacji We Are From Poland! I nie robimy tego ot tak sobie – na zachętę zapraszamy do posłuchania specjalnego singla, który umili wam oczekiwanie na zasadniczą płytę.

Na singlu dwie piosenki. Pierwsza to światowa premiera nowego nagrania Kiev Office, zapowiadającego wyczekiwaną debiutancką płytę, która ukaże się pod koniec wakacji. Jeśli cała będzie taka jak Opony, to możemy się spodziewać prawdziwej petardy! Numer drugi to coś zupełnie innego: zjawiskowa Hevel Piugh z oniryczną i magiczną kompozycją Will To Say. Co tu dużo gadać – zakochacie się!

pobierz / download

Trochę konkretów na temat Vol.5. Będzie to najbardziej napakowana edycja z dotychczasowych – 25 utworów! I powiedzmy sobie szczerze – zgromadzenie takiej liczby nagrań nie wymagało wielkiego napinania mięśni ani tym bardziej obniżania poziomu kompilacji. Z wyjątkiem Kiev Office żaden z wykonawców nie występował jeszcze na WAFP, co tylko potwierdza jak wielu mamy młodych ciekawych wykonawców, których warto przedstawić i promować.

Czego możecie się spodziewać? Bardzo różnorodnych dźwięków, klimatu zmieniającego się jak szkiełka w kalejdoskopie. Hasłem przewodnim Vol.5 jest Eksperyment i zabawa dźwiękiem. Sporo takiej zabawy i manipulowania stylistykami czeka na wszystkich tych, którzy z otwartym umysłem podchodzą do odkrywania muzyki. Rock’n’roll, electro, pop, disco, muzyka akustyczna, emo core – to tylko niektóre nazwy, jakie można wymienić.

Premiera: piątek 12 czerwca 2009. Nie przegapcie najgorętszego składaka wakacji!

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni