29 kwietnia 2008

Zakręt: Lubię (wyd. własne, 2008)

Pierwsze słowo: lubię! Ta płyta jest tak sympatyczna, że nie sposób inaczej zacząć. Zakręt to czwórka bardzo młodych ludzi, których jedynym celem jest przekazywanie pozytywnej energii za pomocą muzyki. W ich graniu zgrabnie łączą się wpływy funky, bossanowy i bluesa z odrobiną indierockowych melodii, a wszystko to podane w sposób radosny i bezpretensjonalny. Na swojej debiutanckiej płycie młodzi muzycy nie ustrzegli się co prawda paru błędów, ale nie są one na tyle poważne, by przeszkodzić w odbiorze ich piosenek.

Numerem jeden zespołu jest prześliczna Agata Jankowiak, dysponująca czystym, dźwięcznym głosem, pisząca też niezłe teksty, czasem bawiąc się w słowne gierki (Daj mi odrobinę siebie – to miłosny kanibalizm). Jej śpiew bywa czarujący, jak w Musze, gdzie każdą frazę wieńczy zmysłowe vibratto, zalotny, jak w Kanibalizmie, mruczący (i to nie jest przenośnia), jak w Kocie. Fajnie też wypada w duecie z Bartoszem Zielińskim, zwłaszcza w Waiting (nawiasem mówiąc ten refren kręci na miarę dużego przeboju) i Nałogowej (ciepły swingujący motyw). Zakręt dobrze radzi sobie z radosnym rytmicznym graniem, opartym na funkującej sekcji, co słychać w piosenkach Kanibalizm, Waiting, Pragniofon, Szał. Tu jednak doskwiera największa wada Lubię – brzmienie. Brakuje mu dynamiki, mocy, dzięki którym te piosenki mogłyby zaistnieć jako taneczne przeboje. Pod względem muzycznym jest naprawdę dobrze, sekcja pracuje sprawnie i precyzyjnie, zagrywki gitary Zielińskiego, może czasem zbyt delikatne, są równie udane – brak tylko tego dopalenia, poweru. Ponadto – to drugi minus, ale znacznie mniejszy – zespół zbyt szybko spuszcza z tonu, już na początku albumu serwując utwory stonowane (Samotny Pan, Lubię żyć jak lubię). Powoduje to, że płyta, która trwa ponad godzinę (!), zaczyna się nieco dłużyć. To może nieco zniechęcić, a szkoda, bo im dalej, tym lepsze piosenki. Takie Żyjątka czy Szept mogą zauroczyć wielbicieli przytulańskiego intymnego słuchania, a Kawa zainteresuje fanów piosenki autorskiej. Ostatni numer - Ty-toń - brzmi najbardziej dynamicznie i to dobre zakończenie płyty. Miło usłyszeć porządny przester na gitarze!

Mogę z czystym sumieniem polecić tę solidną dawkę muzycznej witaminy, przymknąwszy oko na drobne niedostatki wynikające z braku doświadczenia, środków – nieistotne. Dzieciaki fajnie grają i to jest najważniejsze. Bez zadęcia, spięcia i obrażania kogokolwiek. Sami sprawdźcie.

Jeszcze coś. Wydanie płyty wsparł finansowo samorząd gminy Śrem. To była dobra decyzja. Osobiście uważam, że takie przedsięwzięcie lepiej buduje pozytywny wizerunek gminy/miasta niż tony folderów wydrukowanych na kredowym papierze czy bezsensowne bilboardy, na które samorządy bezpowrotnie wywalają grubą kasę. [m]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/zakrt

28 kwietnia 2008

Cool Kids Of Death: Afterparty (Agora, 2008) [dwugłos]

TAK:
Dali radę. Znowu. Zresztą czy oni kiedykolwiek na którejś ze swoich płyt nie dali rady? O dziejowości ich debiutu już nawet nie chce mi się pisać - to fakt, a z faktami się nie dyskutuje. Dwójka mająca być antytezą Jedynki, w istocie nią byłą - sprzężenia, przestery i hate (z love zrezygnowali tym razem). 2006 była świetnie wyprodukowana i bardzo nośna - to wydawnictwo znów należy zapisać po stronie plusów.


Minęły dwa lata i dostajemy następny krążek. Alkohol zwietrzał, spoważniały żarty, w płucach brak powietrza, czas na Afterparty. Otóż to. Elektropunkowo im wyszło. Jest energia, są bezczelne gitarowe zagrywki, duużo elektroniki. Bas i perkusja wysunięte zostały na pierwszy plan, a w kilku utworach Ostrowski próbuje nawet śpiewać. I nie najgorzej mu to wychodzi, jak na kogoś kto zwykł skandować wykonywane przez siebie teksty. Nagle zapomnieć wszystko - pierwszy zwiastun albumu no.4 wzbudzał mieszane opinie. W mojej opinii jest to utwór udany, mający iście parkietowe przeznaczenie. Co nie zmienia faktu, że "trochę" odstaje od zawartości krążka i jest na nim jednym ze słabszych utworów. Już pierwszy utwór Mamo, mój komputer jest zepsuty pokazuje, że tym razem coolkidsi nie biorą jeńców. Przytłaczający to opener, choć chyba na razie ich najlepszy. Kolejny, tytułowy track, należący do moich faworytów, poza fragmentem zacytowanym powyżej serwuje jeszcze jedną interesującą radę Gdy nie można przestać, trzeba jeszcze więcej. Bal sobowtórów z tekstem Ostrowskiego to murowany kandydat na jeden z kolejnych singli. Biec biegnie w głośnikach niczym maratończyk. W Bezstronnym obserwatorze ten sam autor zdaje się zwracać do recenzentów słowami Mój niezależny ekspercie, nie patrz mi wciąż na ręce, wystaw łagodną notę, po analizie kroków. Ciągle jestem sam i Joy to odpowniedniki Megapixela z 2006, czyli próbki komputerowego języka popełnione przez Wandachowicza. Zbliżamy się do finału, a tutaj niczym diament lśni TV Panika z celną obserwacją W telewizji panika, slychać płacz dookoła (...) Spiker głosem grobowym, czytał ten komunikat, pojawiła się w rogu odpowiednia grafika, na Polsacie zachodzi małe czarne słoneczko, pukam w ekran, a jakbym pukał w trumienne wieczko, po którym następuje chóralnie wykrzyczane Teraz wszyscy zgodnym chórem, wypełniamy czarną dziurę i gorzka puenta Nagle wszystko zanika, sala robi się pusta, czarny asfalt żujemy by nie zastygł nam w ustach. Closerem albumu jest Ruin gruz z niemal-techno podkładem. Trochę dyskoteki na koniec nie zaszkodzi. Wszak jesteśmy na afterparty - wszystkie chwyty dozwolone i tak większości z popełnionych w stanie zamroczenia czynów nie będziemy pamiętać. W przeciwieństwie do najnowszego dzieła tego łódzkiego sekstetu.

Oby tylko koncerty promujące Afterparty były tak udane jak te promujące 2006. [camel]

NIE:
Mężczyźni bez amunicji – lepiej bym nie ujął indolencji twórczej, jaka dopadła duo Ostrowski i Wandachowicz. Ostrość spojrzenia na polską rzeczywistość wyraźnie się stępiła (czas założyć okulary?), teksty są wyrazem bezsilności wynikającej z konieczności utrzymywania pozy etatowych buntowników. Z kontestacji ostało się jedynie piskliwe szczekanie, którego nie da się już słuchać. O&W sami wbili sobie nóż w plecy, rezygnując całkowicie z tematyki obyczajowej i – przepraszam za wyrażenie – miłosnej (na debiucie połowa płyty była pod hasłem „Love”). Dwanaście felietonów opisujących - właściwie co? Jakiś telewizyjny, warszawski światek, interesujący jedynie dla małej garstki bywalców nocnych klubów, cierpiętniczo poświęcających swoje zdrowie w imię nie wiadomo czego. Kogo to obchodzi? Otóż mnie nie obchodzi wcale. Tekstowo CKOD oddalają się od rzeczywistości coraz bardziej, zamykają się w błędnym kręgu użalania nad sobą i psychicznej masturbacji.

Muzycznie zespół potwierdza swoją bezradność. Kopiuje wychodzące z mody dancepunkowe patenty, zapominając że słuchacze są już tym nurtem zmęczeni i kolejne takie produkcje kwitują tylko obojętnym wzruszeniem ramion. Zdecydowana elektroniczna rytmika daje chwilowego kopniaka, po którym nadchodzi znużenie i otępienie, jak po wódce z redbullem. Są tu momenty wpadające w ucho od razu, jednak całość jest zbyt do siebie podobna, zlewa się w drażniącą ścianę dźwięku. To co na debiucie było czymś świeżym – oldskulowe bity, domowa produkcja – na Afterparty brzmi po prostu prymitywnie. Zwłaszcza w porównaniu z płytą 2006, która przynosiła nadzieję, że zespół wreszcie muzycznie dojrzał i wie, w jakim kierunku zmierza. Parę ciekawych eksperymentów formalnych (Człowiek mucha, Niebieskie światło) sugerowało ambicję rozwoju. Niestety, Afterparty jest pod tym względem sporym krokiem wstecz. Prostackich kompozycji nie ratują nawet pierwsze udane próby śpiewu w wykonaniu Krzysztofa Ostrowskiego. Jest domowo, przaśnie i biednie.

Jedyne udane fragmenty to Leżeć, Bal sobowtórów, Biec. Da się jeszcze posłuchać Ruin gruz i singlowego Zapomnieć wszystko, chociaż te piosenki mają straszliwie krótki termin przydatności do spożycia – wystarczy kilka przesłuchań, by zupełnie obrzydły. Afterparty miała ugruntować pozycję zespołu na polskiej scenie, a moim zdaniem poddała w wątpliwość sens jego dalszego istnienia. [m]

Strona zespołu:
www.ckod.com.pl/

Alien Autopsy: Alien Autopsy (Musty Records, 2008)

Ktoś mi przysłał płytę z 1978 roku. A nie, przepraszam (znaczy: oops, sorry!), płyta jest całkiem świeża, tylko brzmi jak wycieczka w głęboką przeszłość epoki punk rocka. Nawet okładka nawiązuje do słynnego zdjęcia z trzypłytowego LP Sandinista! Clashów. Mamy tu brudne gitary, proste melodie, życiowe teksty i zdarty głos Briana Dixona, śpiewającego z proletariackim akcentem. Zaraz, chwila. Tych zagranicznych kolesi jest tu więcej! Alien Autopsy tworzy obecnie trzech Brytoli i jeden Polak. Brytole najechali Poznań kilka lat temu, załapali się na native speakerów i... zostali.

Alien Autopsy to jedenaście wpadających w ucho, kanonicznie punkrockowych piosenek. Nie spodziewajcie się tu wyrafinowanej produkcji, eklektyzmu i gry w bierki ze słuchaczem. Chłopaki od razu wykładają kawę na ławę: będzie prosto, rokendrolowo, przytupiaście i do przodu. Kompozycje pozbawione cienia oryginalności, bazują na tym, co zostało wymyślone dobre trzydzieści lat temu, ale im nie chodzi o wymyślanie prochu, tylko o dobrą zabawę, rytm, energię, szczerość. Nogi same rwą się do pogo przy Expecting Myself, Russian Graffiti, Annie Was czy Hotel Tramp. Na szczęście panowie od czasu do czasu dają odetchnąć, serwując trochę bardziej rockowy niż punkowy materiał, jak w Honda czy 340. W tym ostatnim na uznanie zasługuje fajny dialog prowadzony przez gitary. Wspomnieć warto o Deleted Scenes, dla odmiany zaśpiewany przez Jamesa Shanahana (albo Davida Leonarda, zabijcie mnie, ale nie wiem, a we wkładce się nie chwalą), nieco łamiącym się (trema?) głosem, wnoszący powiew świeżości w drugiej części albumu.

Bez ochów i achów, to solidny muzycznie, przyjemny, zwłaszcza w podróży, kawałek dobrze znanego i lubianego punk rocka rodem z Wysp Brytyjskich. Podobno na koncertach jest jeszcze bardziej ogniście, bo panowie słyną z rokendrolowego stylu bycia. [m]

Strona zespołu:
http://www.alienautopsy.pl

21 kwietnia 2008

Mitch&Mitch – Katowice, Zero Instytut 19.04.2008

Ohyeah, to był koncert! Ale zanim ten i inne okrzyki zostały wzniesione, trzeba było dotrzeć do punktu zero. Zero Instytut to dziwne miejsce, zakamuflowane, ukryte w podziemiach starego magazynu przeładunkowego, kompletnie nieoznaczone. Przy wejściu kasują cię dwaj ochroniarze (bardzo sympatyczni nawiasem mówiąc). Wewnątrz pozostałości po dyskotece sprzed kilku lat, surowizna i chłód. To akurat dobrze, bo kiedy publika się zagęściła, nie było duszno. Piwo – jak najbardziej.

Mitche najpierw próbowali przez ponad pół godziny, by potem zniknąć na długą godzinę. Warto było czekać. „Pięcioosobowy duet” wparował na scenę odstawiony w eleganckie marynarki, a baki Mitcha głównego robiły piorunujące wrażenie. Potem, co tu dużo opowiadać, zaczęło się szaleństwo. Zabrzmiały quasicovery z płyty 12 Catchy Tunes, w tym hitowe She’s Mine i Na-Na-Na-Na (przez chwilę powiało San Remo), a także Sammu (japoński talerz był również, a jakże) i Pizzaman. Przy Karateporno mieliśmy niezły ubaw słuchając i obserwując „najlepsze solo na keyboardzie ever”. W ogóle było bardzo rozrywkowo, jak to u Mitchów. Jak zwykle porozumiewali się z publicznością w sposób gwiazdorski, czyli tylko po „amerykańsku” (Don’t fuck with me! – i to wcale nie był Tony Montana). Były szalone popisy solowe, świecące telefony komórkowe i chóralne śpiewanie Oh yeah! No właśnie, zabrzmiało też sporo kawałków z Luv Yer Country, jak I’m On My Way, Donnowdaname czy I Can’t Get No Science-Fiction. Wszystko to zagrane z niesamowitym, punkowym wręcz wykopem. Paszcze się śmiały od tych wariackich dekonstrukcji melodii, rozłażących się dźwięków, bezładnego walenia w bębny i rąbiącego po uszach basu. Mitche rozbrajali swobodą operowania swoimi kompozycjami, które nieraz stanowiły zaledwie pretekst do improwizowanych jamów. Imponowali przy tym niesamowitą wręcz precyzją i zgraniem, kiedy dyrygowani przez Mitcha Z Bakami pozostali muzycy na bieżąco zmieniali tempo i strukturę utworów. Na finał zagrali radykalnie zmasakrowaną wersję It’s A Wonderful Life Blacka (pamiętacie pokazy mody w programie „Hity z satelity”?), a potem były jeszcze bisy (Ladies and gentlemen, this is very very very quick version of Ohyeah – i rzeczywiście było bardzo szybko) i zadymiarskie, kakofoniczne pożegnanie (Thank you, you classic rock people). Klub był pełny. Było super. [m]

18 kwietnia 2008

Powieki i Dav Intergalactic na koncercie w Wawie


Nie ma jak na żywo

Wyniki ostatniej ankiety są bardzo budujące. Na pytanie Jak często chodzisz na koncerty? odpowiedzieliście, że: kilka razy w miesiącu (34 proc.), raz w miesiącu (29 proc.), od wielkiego dzwonu, czyli bardzo rzadko (24 proc.) i wcale (11 proc.). Wygląda więc na to, że ponad 60 procent Szanownych Czytelników jest stałymi bywalcami klubów i sal koncertowych, co mnie bardzo cieszy. I artystów pewnie również:) Tak trzymać!

Oddano łącznie 145 głosów. Suma procentowa daje liczbę 98, a nie 100. Trochę dziwne, ale pretensje do google, nie do mnie. Chyba że jakiś matematyk może to przystępnie wytłumaczyć. [m]

17 kwietnia 2008

Nowa dyscyplina - Gasoline na żywo


Czesław Śpiewa: Debiut (Mystic, 2008)

Czesław Mozil, urodzony iks lat temu w Zabrzu, reemigrant. Uprowadzony w wieku lat pięciu, spędził w Danii całe swoje dotychczasowe życie. Pod skrzydłami tego opiekuńczego kraju ukończył edukację, także muzyczną, kończąc Królewskie Konserwatorium Muzyczne w Kopenhadze w klasie akordeonu. Odwdzięczył się państwu duńskiemu za te lata zakładając zespół Tesco Value. Teraz wraca do starego kraju, przypomina sobie szeleszczącą mowę rodziców i nagrywa płytę. Płytę niemal genialną. Niemal, bo jak zawsze znajdzie się w rydzach kilka ziaren piasku, które niespodziewanie zgrzytną w zębach.

Ta płyta pokazuje wszystkim polskim indiedzieciakom, jak mogliby grać, gdyby mieli trochę więcej wyobraźni i odwagi, by wychylić się przed odrysowany od linijki szereg. Czesław, kontynuując w nieco złagodzonej formie wątki zapoczątkowane na płytach Tesco Value, bez żadnego wysiłku, z humorem i dziecięcą radością grania – gra, po prostu gra indie, takie jakiego u nas nie ma. Na Debiucie słychać muzyczny eklektyzm tak charakterystyczny dla dekady zero-zero. To beztroskie i śmiałe przechodzenie od tematów ludowych, czy nawet ludycznych, przez punk i gitarową alternatywę, aż do kabaretu Kurta Weila i piosenki autorskiej Toma Waitsa. Zanim jeszcze powstało The Arcade Fire, było już Tesco Value. Jak długo przyszło nam czekać na takie piosenki zaśpiewane po polsku.

W otwierającym płytę utworze Ucieczka z wesołego miasteczka słychać „bałkański” Beirut. W końcówce Kradzieży cukierka Gogol Bordello. Wpływy muzyki ludowej, przefiltrowanej przez wykształcony muzycznie umysł Mozila, dominują za sprawą snutych przez akordeon tematów – czasem tęsknych i smutnych, czasem zawadiackich i rubasznych. Te kompozycje huśtają się od szalonych gitarowych rajdów (Mieszko i Dobrawa...) do dramatycznych uderzeń w fortepian i hałaśliwych instrumentów dętych (Efekt uboczny trzeźwości). A obok tych bogato zaaranżowanych indiehymnów znajdujemy też zwykłą gitarową piosenkę (Tyłem do przodka), z klaszczącymi dłońmi i przesterowanym basem. Niesamowita jest wyobraźnia muzyczna Czesława. Posłuchajcie tylko tych chórów, chórków, backing vocals nadających piosenkom absolutnie zjawiskowego piękna (Maszynka do świerkania, Żaba tonie w betonie, Pożycie małżeńskie, Ucieczka...). Ta szalona mieszanina stylów – zadziwiające, ale prawdziwe – komponuje się ze sobą, jakby nie było nic bardziej oczywistego. Przełykamy nawet obciachowe solówki gitarowe (hi, I’m Joe Satriani, can I play with you?), na które Czesław – jak mówi w jednym z wywiadów – miał po prostu ochotę w danej chwili, więc je nagrali. Płyta składa się z dziesięciu piosenek i właściwie dziewięć z nich to absolutne mistrzostwo. Z wyłączeniem Mieszka i Dobrawy jako początku państwa polskiego, który to utwór jednak zbyt zalatuje czymś czego bardzo nie lubię – gnojówką. Te koszmarne gitary – błeee! Na szczęście to tylko półtorej minuty. Najbardziej lubię chyba Wesoły kapelusz i Efekt uboczny trzeźwości – ten numer po prostu wgniata w ziemię.

Druga ważna sprawa to teksty. Do tej pory Czesław śpiewał – z małym wyjątkiem – tylko po angielsku. Nie miał odwagi sam napisać tekstów po polsku (ma też problemy z wymową niektórych słów, ale ten zabawny akcent tylko dodaje jego śpiewaniu uroku), w sukurs pośpieszył więc Michał Zabłocki, poeta znany ze współpracy z Grzegorzem Turnauem. Zabłocki prowadzi ciekawy projekt, nazwany Multipoezją. Np. podczas czatów, na żywo, wspólnie z internautami tworzy wiersze. Czy raczej rymowanki – o tym za chwilę. W ten sposób powstało wiele z tekstów zaśpiewanych przez Czesława. I tu docieramy do wspomnianych na wstępie ziaren piasku. Otóż teksty są... płytkie. To chyba najlepsze słowo. W wyniku happeningów Zabłockiego powstały zabawne, często ironiczne opowiastki, które jednak rzadko kiedy prowadzą do czegoś więcej niż tylko słownych gierek. Apogeum kiczu multiautor osiąga w tandetnych moim zdaniem rymowankach Żaba tonie w betonie (cholerna szkoda takiej melodii dla tego tekstu dla przedszkolaków) i wspominanym już koszmarku, czyli opowiastce o Mieszku i Dobrawie. To są momenty, o których chce się zapomnieć. Na szczęście w pozostałych piosenkach jest lepiej. Trafiają się nawet prawdziwe perełki, takie jak – boskie! – Zwinęła w ciup usteczka i poszła precz z miasteczka czy Swoje ciało umieszczam w sukience i Tylko odchudzić się muszę, bo zejdę ze względu na tuszę. Ciekawe, że najbardziej przekonująco brzmi Czesław śpiewając teksty z perspektywy kobiety, w Wesołym kapeluszu i Pożyciu małżeńskim. Dzięki jego dziecięco naiwnej interpretacji proste zdanie Będziemy piękni jak dawniej, będziemy działać sprawniej nabiera znaczenia hymnu pokoleniowego. Taka jest właśnie ta płyta – teksty, które na papierze wyglądają jak infantylne wierszyki, w ustach Czesława nabierają magii. Co nie zmienia faktu, że wolałbym, aby niosły jakiś przekaz. Chciałbym, żeby na kolejnej płycie tego projektu – jeśli powstanie – były już teksty bardziej osobiste, bliższe życia. Pożyjemy, zobaczymy.

I tak oto dochodzimy do słowa końcowego. Debiut to bez wątpienia płyta wyjątkowa i zjawiskowa. Pokazuje, że można grać muzykę alternatywną czerpiącą z wielu różnorodnych źródeł, pełną melodii, humoru, ale także patosu i dramatyzmu. Że indie nie musi się kojarzyć z przaśnością i surowizną garażu. Że... i tak dalej. Myślę, że warto też po zakochaniu się w Debiucie poznać płyty Tesco Value, które są jeszcze bardziej szalone i nieobliczalne. Dziękujemy ci, Danio, za Czesława Mozila.

Strona artysty:
www.myspace.com/czeslawspiewa

15 kwietnia 2008

Klimt: Jesienne odcienie melancholii (Requiem, 2008)

Wykorzystywania nazwisk wielkich twórców ciąg dalszy. Po kiepskawym Brunonie Schulzu (tym muzycznym), przyszła pora na malarza Klimta. Tu nazwa wydaje się dobrana trafniej niż w pierwszym przypadku. Muzykę Antoniego Budzińskiego, na co dzień gitarzysty formacji Saluminesia, można porównać do malowania dźwiękiem. Ambientowe plamy, mazy, gitarowo-basowe przejścia kolorów, impresjonistyczne zmiany nastrojów. Jesienne odcienie melancholii to muzyka tła – niekoniecznie jesiennego – wieczoru, a nawet późnej nocy. Choć są i tacy, których ta płyta napełnia energią, to jednak u większości słuchaczy raczej wywoła zadumę i wewnętrzne wyciszenie.

Shoegaze to najbardziej oczywiste skojarzenie. A także Sigur Ros. Zwłaszcza podczas słuchania Ennui ta nazwa pojawia się niejako automatycznie. Podobnie budowany nastrój bajkowej (elfiej?) podniosłości, rozmazujące się w tle dźwięki gitary, a nawet „islandzki” wokal Budzińskiego. Nawet jeśli skojarzenie jest trochę zbyt mocne, utwór ten i tak silnie oddziałuje, wywołując stan mimowolnego odprężenia znajomą melodyką. Narastający jazgot w Spowiedzi syren czy perliste tony gitar połączone z monumentalnym pochodem basu w Kodzie marzeń również budzą pozytywne odczucia. Oprócz tych bardziej hałaśliwych fragmentów, dominują dyskretne, umykające świadomości instrumentalne podkłady. Donikąd tworzy nocny soundtrack nigdy nie zasypiającego miasta, Hapinnessless tkając krótką opowieść z maszynowych zgrzytów i jęków mógłby zilustrować świt tegoż miasta, budzącego się do pracy porannymi tramwajami i podmiejską kolejką. Małe skrzydła to osowiała weekendowa kołysanka wprawiająca w powolne odrętwienie umysł i ciało. Oceany mogą obrazować wykres fazy REM śpiącego.

Płyta bardziej do instynktowego odczuwania ciałem, wchłaniania przez skórę, niż do tradycyjnego słuchania. Idealnie wtapia się w otoczenie, bezwiednie przyswajana przez organizm. Z pewnością kumuluje się w kościach i przedostaje do krwiobiegu.

Strona artysty:
www.myspace.com/theklimt

11 kwietnia 2008

Obserwator: Kiev Office

Kiev Office powstał w ubiegłym roku w Gdyni jako solowy projekt Michała Miegonia, grającego na gitarze, basie, obsługującego sampler i śpiewającego. Obecnie skład uzupełniają dwie urocze dziewczyny: Magda Buller (perkusja) i Joanna Kucharska (bas). Trio jest w trakcie nagrywania pierwszej EP-ki. Warto na nią poczekać, bo te trzy nagrania demo, które już znam, narobiły mi wielkiego smaka na profesjonalnie zrealizowane piosenki.

Fallen In Love trafiło mnie od razu. Intrygujące połączenie zimnofalowego brzmienia automatu perkusyjnego, curowskie zagrywki gitary przechodzące w postpunkowe riffy rodem z The Fall i całkiem współczesne, modnie roztańczone refreny. To wszystko okraszone niezłym wokalem, utrzymanym w oldskulowej stylistyce (mocny pogłos) plus kawał chwytliwej melodii. Nie sposób się uwolnić. W tym samym stylu utrzymany jest Laurel, chociaż tu mamy do czynienia z nieco bardziej agresywnym rytmem i nerwową grą gitary. I jeszcze jeden numer: Dance Through The End Of Night. Bardzo podziemny, esencjonalnie joydivisionowski, jednocześnie odrzucający i przyciągający niesamowicie pięknym refrenem.

Zapowiada się naprawdę interesujący debiut na polskiej scenie alternatywnej. Liczę, że w nowych piosenkach wokalnie zaprezentują się również dziewczyny. Damsko-męskie duety zawsze mile widziane! [m]


Strona zespołu: Myspace

9 kwietnia 2008

Gasoline: The New Discipline (Homeless.Records, 2008)

Debiutancka płyta tria Gasoline przynosi dziewięć instrumentalnych kompozycji utrzymanych w stylistyce stonowanego postrocka. Trochę tu lżejszego Tortoise, trochę konkretniejszego, bardziej zdyscyplinowanego Friends Of Dean Martinez. Muzyka tła, nie absorbująca nadmiernie uwagi, z czasem coraz lepiej rozpoznawalna.

Czas działa na korzyść tej płyty. Wielokrotne słuchanie odkrywa coraz to nowe szczegóły starannie przemyślanych kompozycji. Są skromnie zaaranżowane, ale brzmieniowo w pełni wykorzystują możliwości znakomitego studia, jakim jest Electric Eye. Trzej muzycy wydają się być bardzo skoncentrowani, grają tylko to, co niezbędne. Brak ozdobników i popisów solowych sprawia, że mamy do czynienia z muzyką surową, nawet dość oschłą, ale przy tym szlachetną i czystą. Początkowe nagrania zawierają sporo elektroniki, tej z gatunku szmerów i trzasków (Bat Song), jak i rozlewających się plam dźwięku (The New Discipline). Im głębiej, tym więcej gitarowych szarpnięć i mocniejszego bicia w perkusję. Każdy z utworów kryje jakąś niespodziankę skłaniającą do powrotu. W Weather Report są to połamane laptopowe bity, które płynnie przechodzą w rwący nurt postrockowej rytmiki. W Omics shoegaze’owa, rozrywająca przestrzeń gitara. W zaskakującym Stereochemical są to nawiązania do muzyki karaibskiej. W Bat Song jazzująca solówka na gitarze. Moim ulubionym nagraniem jest The Day When Everything Started To Make Sense, niesiony niepozornym, ale jakże pięknym tematem gitary, subtelnie rozwijający główny motyw w bajkowy finał. Tak, rzeczywiście wszystko nabiera sensu.

Bracia Dawidowscy (Tomek – gitary i elektronika, Maciek – bas) wraz z Darkiem Goskiem (perkusja) nagrali płytę pełną niepozornych, ale mających dużą siłę oddziaływania dźwięków. The New Discipline działa powoli, ale skutecznie. Wycisza i uruchamia wyobraźnię. Jednym słowem: warto.

W Polsce płyta ukaże się pod szyldem wytwórni założonej przez Gasoline, natomiast w Europie wyda ją niemiecki label Sopot Records. Oficjalna premiera – już jutro.[m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/gasolinemusicpl

7 kwietnia 2008

Root: Personality Disorder (Rossmann, 2008)

Pierwsza płyta długogrająca Root z pewnością nie jest przełomowa ani rewolucyjna, ale też nie tego oczekiwałem po tym zespole. Oczekiwałem ostrego, klimatycznego grania i pod tym względem Personality Disorder sprawdza się znakomicie. Rasowe, ciężkie, momentami depresyjne, czasem furiackie, gitarowe granie.

W porównaniu do ostatniej EP-ki Amorphia, muzyczny środek ciężkości przesunął się z metalicznego hard rocka w stronę postgrunge’u. Powiedzmy, że to bliskie okolice tego, co robi Local H., z zaznaczeniem, że Root brzmi zdecydowanie mroczniej, by nie powiedzieć bardziej ponuro. Wokalista Root często wykorzystuje charakterystyczny dla grunge patent: szept w zwrotkach, krzyk w refrenach, są też momenty bardzo kojarzące się z Kurtem Cobainem. Muzycy Root nie starali się na szczęście reanimować grunge, korzystają tylko z kilku sprawdzonych chwytów, by wytworzyć odpowiednio nerwowy, desperacki nastrój. Płytę zdominowały dość długie, powoli rozwijające się nagrania, jak Water, Sandpaper, Inside Out (When Insects Escape), Undertow, gdzie równie ważne jak hałaśliwe refreny są fragmenty wyciszone, podnoszące napięcie, wywołujące niepokój. W tych kompozycjach muzycy ciekawie wykorzystują efekt kontrastu, potrafili też umieścić kilka intrygujących smaczków, jak wokale nagrane w trzech różnych prędkościach w Water, czy delikatne wibrowanie bębnów w Sandpaper. Duże wrażenie robi też wyciszenie w Modern Needs i partie gitarowe zagrane w technice slide. Desperacki wrzask skontrastowany z fragmentami bardzo wyciszonymi w Leave wywołuje ciarki na plecach. Personality Disorder to również kilka szybkich, agresywnych numerów, jak Breathing Ammunition, Rewind, czy najbardziej chyba przebojowy Uncontrolled (ciekawe czy jakieś radio zagra chociaż ten numer?), które dają porządnego kopniaka między oczy. Tekstowo mamy standard dla tego typu muzyki. Hit me again and I’ll give it back to you/ You can’t control me/ Spit at my face again/ And I’ll spit back twice/ The circumstance doesn’t matter/ Judge yourself/ Fuck off! Nic nadzwyczajnego, ale da się posłuchać, a przede wszystkim pasują do mocnej, riffowej muzyki.

Personality Disorder to solidna dawka hałaśliwego rocka. Z czystym sumieniem mogę ją polecić tym, którzy od muzyki oczekują adrenaliny i wściekłości.

Postscriptum: tuż po nagraniu albumu z zespołu odszedł wokalista i gitarzysta Savage Laundry Beast (taka ksywka widnieje w książeczce płyty). Zespół już znalazł jego następcę. Odpowiedź na pytanie, jak brzmi obecnie muzyka Root, otrzymamy pewnie na najbliższych koncertach.

Strona zespołu:
http://rootband.com

Pornohagen: Tańczę, konam EP (wyd. własne, 2007)

Prowokacyjna nazwa, prowokacyjne grafiki na pudełku płyty (zresztą naprawdę niezłe z artystycznego punktu widzenia), wreszcie tytuł sugerujący, że będzie modnie (bo "tańczę") i desperacko (bo "konam"). Oczekiwania mogły być więc spore. Wrażenia ze słuchania? Mieszane.

Pornohagen mają problem. I to poważny. Ten problem to brak oryginalności. Bardzo upraszczając, można ich muzykę określić jako skrzyżowanie wczesnego Cool Kids Of Death z Hurtem. Niebezpieczne punkty styczne to wokal i teksty. Strzelec brzmi momentami bardzo podobnie do Ostrowskiego i chodzi tu przede wszystkim o styl śpiewania (czy raczej skandowania), a nawet podobną dykcję. Teksty ocierają się o grafomanię, niestety, chociaż można wśród nich wyłapać udane wersy. O porażce (może to zbyt mocne słowo, powiedzmy, że nie jest to sukces) liryków decyduje młodzieńczy cynizm, który zdominował warstwę tekstową płyty. Miłość wytrysnęła/ Jest ślad na pościeli/ Chyba nie sądziłaś, że to coś między nami zmieni/ Przez chwilę byłaś moją jedyną drugą połową – śpiewa Strzelec i można przez chwilę wierzyć, że jest w tym coś głębszego. Gorzej, kiedy próbuje zawrzeć w słowach jakąś uniwersalną prawdę, wtedy z jego przemyśleń wyłazi banał: To wcale nie dzwoni Londyn/ To w uszach dzwoni mi/ Zła muzyka jest w radio/ A w TV czeski film. A jak jest muzycznie? Trochę lepiej. Słychać, że zespół jest w stanie napisać niezły kawałek przeboju, jak choćby Dynamiczny świat. W Nie ma jutra, nie ma teraz potrafią zaatakować brutalnym riffem, by zaraz potem złagodzić go melodyjnym tematem gitary. Najlepiej wypada Druga połowa, gdzie wreszcie odnajdują się klawisze (w innych nagraniach pasują jak pięść do oka), fajnie wybrzmiewają bite rytmicznie zwrotki, zaskakują zgrabnie wprowadzone handclapsy. Jednak w większości kompozycji za dużo słychać Hurtu.

Długa droga jeszcze przed Pornohagen. Nie skreślam ich, bo mają w sobie energię i chęć do grania. Jednak jeśli nie chcą zostać obarczeni ciążącą do końca ich dni etykietką naśladowców CKOD, muszą coś w swojej muzyce zmienić. I to jak najszybciej.

Strona zespołu:
www.pornohagen.pl/

3 kwietnia 2008

Kości: Sun Dro (Rockers Publishing, 2007)

Pamiętacie przepyszny czadzik Mario, Garwol i ja z płyty Olafa Deriglasoffa Produkt? Jeśli tak, pewnie zastanawialiście się, kim u licha są Mario i Garwol. Otóż, oprócz tego, że kolegują się z Olafem, są muzykami zespołu Kości. Który w ubiegłym roku wypuścił niezłą, drugą w swojej dyskografii, płytę. W ramach remanentu przegapionych produkcji AD 2007 wkroczyłem dzielnie na skalistą pustynię dźwięków Sun Dro i… zostałem tam na dłużej.

Muzykę Kości można by określić mianem polskiej odmiany stoner rocka. W niektórych utworach (Groźny, De Moon) inteligentnie, ba, nawet błyskotliwie, nawiązują do przebojowego stylu Queens Of The Stone Age. Są to najjaśniejsze punkty tej płyty. Chwytliwe refreny, zaśpiewane całkiem niezłym, dobrze pasującym do tej stylistyki głosem Saimona (lub Garwola, tego nie wiem na 100%), do tego mnóstwo dobrej zabawy w warstwie rytmicznej i melodycznej. Ale to nie wszystko. Muzykom bliska jest tradycja ciężkiego bluesrockowego grania, dlatego wzięli na warsztat znakomitą piosenkę Breakoutu Usta me ogrzej. Ich wykonanie jest równie dobre – z akustycznym wstępem, emocjonalnym wokalem i świetnym rozwinięciem, nawiązującym odważnie do innej klasyki – rocka progresywnego w wydaniu King Crimson z lat 70. Po raz kolejny okazało się, że Tadeusz Nalepa tworzył piosenki uniwersalne, które sprawdzają się i w dzisiejszych czasach, brzmiąc równie przejmująco. Chłopaki z Kości tak bardzo przesiąknęli tą atmosferą, że napisali również własną piosenkę kojarzącą się ze stylem Breakoutu – Maji. Bardzo dobre nagranie, hipnotyzujące, drążące duszę. Trzecim przymiotnikiem określającym muzykę Kości jest słowo "psychodeliczna". Z tym jest nieco gorzej. Kiedy Kości próbują wprawić słuchacza w trans albo zaskoczyć niekonwencjonalnymi dźwiękmi (np. odgłos skrzypiących drzwi czy cofanej taśmy), efekt nie jest do końca taki, jakiego byśmy oczekiwali. Zamiast wciągać, nagrania te (Dom Moniewia, Morfina) nużą i przy kolejnych przesłuchaniach raczej spotyka je skipowanie. Fajnym urozmaiceniem płyty jest za to skok bok w kierunku rytmicznego country (Umysł ciągle drga).

W sumie jest to więc naprawdę dobra płyta. Zaskakująco porządne basowe brzmienie, niezłe teksty i kilka wpadających w ucho tematów, to niewątpliwie zalety Sun Dro (a propos, z tekstu utworu tytułowego wynika, że jest to imię dziewczyny, a nie nazwa krainy, jak interpretują niektórzy recenzenci). Album ma kilka mielizn, ale można je wybaczyć, bo niewiele jest w Polsce zespołów, które potrafiły twórczo przenieść stonerrockową stylistykę na nasz grunt.

Strona zespołu: www.kosci.art.pl/

1 kwietnia 2008

Spróbuj zrecenzować 763 piosenki!

Na moim ulubionym blogu poświęconym nowym mediom Kultura 2.0 arcyciekawy artykuł, do którego przeczytania bardzo zachęcam. Otóż pewien dziennikarz muzyczny postanowił przesłuchać 763 piosenki, w sumie 48 godzin muzyki, zespołów, które wystąpią na tegorocznym - trwającym przez tydzień! - festiwalu SXSW w Austin w Teksasie. Przesłuchać i krótko zrecenzować oraz wystawić im ocenę! Jak wykonał tę tytaniczną pracę, przeczytajcie już w oryginalnym poście, czyli TUTAJ.

Paul, jesteś gigantem! [m]

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni