31 sierpnia 2007

Plum: Witness Of Your Fall (Gusstaff, 2007)

Trzecia płyta tria ze Stargardu Szczecińskiego ukazuje się ze sporym poślizgiem, gdyż była gotowa już na przełomie 2005 i 2006 roku. Na szczęście muzyka, zarejestrowana w studiu Electric Eye należącym do ekspertów w dziedzinie noise, byłych członków Something Like Elvis, nie zestarzała się ani trochę.

Witness Of Your Fall daje porządnego kopa. Sporo tu hałasu, sprzężeń i brudu, co udowadnia już pierwszy utwór, notabene najlepszy w zestawieniu, Drought Destroyed My Eyeballs. Agresywna jazda sekcji z wybijającym się na czoło warkotem basu i wściekłe rzężenie gitary to esencja muzyki Plum. Do tego wokalista Marcin Piekoszewski, który nie oszczędza swojego gardła ani przez chwilę. Muzyka powinna się spodobać zarówno fanom klasycznego hard core w wydaniu NoMeansNo (w Neverland jest nawet niebezpiecznie blisko podrabiania stylu tego zespołu), ale też gigantów noise’u: Jesus Lizard i Shellac. Plum nie są może specjalnie oryginalni, ale pasja i precyzja, z jaką grają swoje utwory, zasługuje na uznanie. Obok wspomnianego openera wyróżnić należy Man-Made Go, który powala wycyzelowanymi przejściami i desperackim klimatem, mniej skomplikowany, ale niesamowicie motoryczny Out Of Burden (gitary pobrzmiewają w nim raczej hardrockowo niż hardcore’owo – mały ukłon w stronę tradycji?) i perkusyjny instrumental Source. Płyta nie jest długa, kończy się we właściwym momencie – to dobrze, bo jeszcze dwa numery i chyba poczułbym zmęczenie.

Na odreagowanie kiepskiego nastroju zalecam śliwki. Wystarczy nawet jedna.

Band site: http://plum.art.pl
ver.: polish
media: free mp3, free video

29 sierpnia 2007

Obserwator: Pawilon

To może być rozrywkowe objawienie roku. Choć trójmiejski Pawilon istnieje od początku 2005, dopiero ujawnione niedawno piosenki z gotowej już do wydania płyty długogrającej pozwalają znacznie lepiej oszacować potencjał zespołu.

Jest na co czekać, bo już te cztery utwory udostępnione do odsłuchu na stronie zespołu przynoszą mnóstwo radochy. Pawilon całymi garściami czerpie z rockowej i bigbeatowej tradycji tworząc własny swawolny i zabójczo przebojowy styl. Najważniejsze, że swoje granie – choć wesołe i pełne muzycznych cytacików – traktują serio. To nie są jakieś jaja w stylu Czarno-Czarnych czy Leszczy. Oprócz tego, że mają zabawne teksty, ich piosenki oferują też ponadczasowe melodie. Nie wierzycie? Słuchamy zatem Menadżerki. Dominuje charakterystyczne brzmienie klawiszy Vermona, a taneczny, gitarowy refren wskazuje na czujność wobec najnowszych trendów. Tekstowo to z wdziękiem opowiedziana historyjka ambitnej menadżerki zespołu rockowego, która powtarza, że nieważna frekwencja/ dla niej istotą jest chłopaków prezencja. Ciekawe, czy oparta na faktach? No i to zdanko, które nie może przestać mnie rozbawiać do łez: Po co dłubać masz w tym riffie/ Dopracuj go SPATiF-ie*. Równie fajne są piosenki Rozmawiaj i Na ustach (let’s funk, baby!), a już prawdziwy szał jest przy Retro. Uwielbiam tę piosenkę: jej staroświeckie brzmienie, pojedynki gitary i klawiszy, wyrazisty bas i bigbeatową perkusję. I oczywiście refren, który wchodzi jak w masło: Nie patrz w dół/ Teraz tylko w górę możesz pójść! To się nazywa piosenka motywacyjna!

Ja już niecierpliwie czekam na płytę. A wy pobierajcie empetrójki i... też zacznijcie czekać!

*W tym przypadku pewnie chodziło o sopocki Klub Środowisk Twórczych SPATiF, a zwłaszcza jego restaurację:) (pierogi ruskie 12 PLN!)

Band site: http://www.pawilon.art.pl/

ver.: polish
media: free mp3

27 sierpnia 2007

Rotofobia: Rotofobia EP (wyd. własne, 2007)

Trio, znane już bywalcom stołecznej sceny alternatywnej, wydało niedawno oczekiwaną przez fanów EP-kę. Mała płyta przynosi cztery taneczne nagrania utrzymane w stylistyce rockowego dark disco. Inspiracja Joy Division i współczesnymi ich naśladowcami sprawia, że Rotofobię można z pewnym przymrużeniem oka nazwać polskim The Editors.

Ale nie porównania są tu najważniejsze. Ważne, że muzyka Rotofobii daje dużą frajdę. Począwszy od błyskawicznie zagnieżdżającego się w pamięci kawałka Muszę już iść (co on robi na początku???), przez tęsknie brzmiącą Warszawę, po dwa numery anglojęzyczne Hard To Say i Going Away – płytki słucha się jednym tchem. Dominuje klimat psychicznego kaca po weekendzie spędzonym na intensywnym clubbingu. Zdarty czerwony lakier/ Na paznokciach ślady kogoś obcego. Impreza się skończyła, ale trzeba żyć dalej.

Poczucie wyobcowania pogłębiają pogłosy na gitarach i często zniekształcony głos Sebastiana B., który śpiewa z efektowną manierą. Do tego odrobina surowej elektroniki i precyzyjna praca perkusji Arkusa (wcześniej Partia i Komety). Najlepsze momenty? Gitarowy riff w Going Away, jazgotliwy finał Hard To Say, syntetyczne klaskacze w Warszawie, Muszę już iść – całość.

Poniedziałki już nie są takie straszne, odkąd można posłuchać Rotofobii. Wchodźcie na stronę zespołu i pobierajcie – cała EP-ka za darmo.

Band site: http://www.rotofobia.com/
ver.: polish / english
media: free mp3 (full EP)

Obserwator: Max Weber

Mają tupet, nazwać zespół rockowy imieniem wybitnego XIX-wiecznego socjologa, historyka i teoretyka ekonomii, autora Gospodarki i społeczeństwa oraz pojęcia „działania społecznego”. Ale też nazwa musiała zostać wybrana świadomie, bo chłopaki z małej miejscowości Sobienie Jeziory w woj. mazowieckim grają muzykę bardzo inteligentną (by nie powiedzieć: inteligencką) i świadomą. Wykształciuchy, psia mać!

Trio wyraźnie inspiruje się amerykańskim odłamem hard core, zwanym waszyngtońskim, który tworzyli ludzie wykształceni, ale nonkonformistycznie nastawieni do życia i systemu, poszukujący nowych muzycznych treści. Max Weber spodoba się też fanom reprezentantów umiarkowanie hałaśliwego emo: The Appleseed Cast czy Cursive. Swoje demo zespół zarejestrował w czerwcu tego roku w warszawskim studiu Kosmos. Przynosi ono cztery surowe gitarowe piosenki o intensywnej rytmice i uzależniających melodiach. Podoba mi się to, jak Max Weber tworzy nastrój i buduje swoje kompozycje. To nie są rzeczy, które od razu wpadają w ucho, ale stopniowo opanowują coraz większe terytoria uwagi.

Nothing’s Burning wchodzi w pamięć powoli, ale już od początku intryguje pozorną prostotą brzmienia gitar, intensywnym rytmem i charakterystycznym wokalem w wykonaniu Tomka Jacaka. Świetny finał nagrania – wokal na wysokości 2.54 to coś pięknego. Seven Stars to chyba najlepsza kompozycja dema – kapitalna linia basu i brawurowa końcówka sprawiają, że mogę słuchać tej piosenki bez końca. Satellite Blues ma najbardziej charakterystyczną melodię i sonicznie pobrzmiewającą gitarę (posłuchajcie rozwinięcia motywu głównego). I na koniec Crack It Down, najluźniejszy utwór w zestawie, kojarzący się z odłamem indie rocka reprezentowanym przez Pavement czy Guided By The Voices. Fajne są te wszystkie zabawy z wokalami: chórki, okrzyki w tle, wtrącenia, fałsze.


Demo jest do ściągnięcia ze strony zespołu. Brzmi naprawdę dobrze, na tyle dobrze, że po małym masteringu ten materiał mógłby śmiało zaistnieć jako regularna EPka.

Band site: http://band.pl/max-weber http://www.myspace.com/maxweberband
ver.: polish
media: free mp3 (full demo)

23 sierpnia 2007

Jak wydać pierwszą płytę. Sposób 1: DIY

Metoda „zrób to sam” nigdy do tej pory nie była tak efektywna, jak w dzisiejszych czasach. Powszechność technologii rejestrowania i przetwarzania dźwięku sprawia, że przyzwoicie brzmiącą muzykę można wyprodukować już w domowych warunkach, korzystając ze zwykłego komputera PC czy laptopa. Coraz szerszy dostęp do Internetu sprawia, że o wiele łatwiejsze stało się dotarcie z muzyką do potencjalnych odbiorców i to nie tylko z własnego kraju, ale całego świata. Wystarczy wiedzieć, jak to zrobić.

Julia Marcell (na zdj.) własnym sumptem wydała swoją EP-kę Storm. O wrażeniach z jej odsłuchu możecie przeczytać TUTAJ

Jak widzicie, w recenzji podkreślam profesjonalizm tego wydawnictwa. Czasy czarno-białych okładek odbijanych na ksero dawno przeminęły. I całe szczęście.

-Storm wydałam za własne pieniądze plus mała pożyczka od rodziców (na razie nie dopytują się o zwrot, więc chyba podoba im się płyta) – mówi Julia. - Był to mój świadomy i raczej jedyny wybór. Postanowiłam, że skoro nikt o mnie nie słyszał, to żeby cokolwiek zrobić (zagrać koncert, puścić coś do sieci), muszę mieć jakąś demówkę. Wytwórnia raczej nie wchodziła w rachubę na tamtym etapie - trzeba było najpierw mieć się z czym pokazać.

Po nagraniu płyty zapadła decyzja związana z dystrybucją muzyki przez Internet. Julia założyła konto w serwisie Sellaband.com, gdzie artyści bezpośrednio sprzedają swoją muzykę, a tym samym mają szansę odzyskać pieniądze wyłożone na nagrania bądź uzbierać fundusze na kolejne. Podobny serwis działa już w polskim Internecie (http://www.megatotal.pl/).

-Internetowi właściwie zawdzięczam wszystko, co udało mi się osiągnąć na tym polu do tej pory - koncerty, radio, film, fanów - dodaje Julia. - Na Sellabandzie zaś znalazłam się, ponieważ pomysł tej strony bardzo mi się podoba i stwierdziłam, że mogłaby to być okazja do nagrania całego albumu. Czy się uda, czas pokaże. Co do wytwórni, nie starałam ani nie staram się zwrócić ich uwagi, uważam, że to strata czasu. Jeżeli będę kiedyś na etapie, że będą mieli mi coś do zaoferowania, to myślę, że sami mnie znajdą ;) Poza tym jestem dość sceptycznie nastawiona do obecnych sposobów działania wytwórni (zwłaszcza dużych), rynek strasznie się zmienił i będzie się dalej zmieniał i myślę, że należy szukać jakichś alternatyw.

Ta wypowiedź potwierdza, że artyści stają się coraz bardziej samodzielni i biorą sprawy finansowe we własne ręce. Podobne działania podejmuje wiele zachodnich zespołów. Często sposobem na zdobycie pieniędzy jest założenie strony internetowej, z której można ściągnąć album za darmo, a potem – i to już zależy od odbiorców – zamówić go w tradycyjnej formie CD w pudełku za określoną cenę lub wpłacić datek dowolnej wysokości na rzecz artysty (donation). Lub poprzestać na darmowym ściągnięciu. To ty decydujesz, czy chcesz wesprzeć artystę i dać mu szansę dalszego rozwoju.

Czy ten sposób dystrybucji muzyki doprowadzi do likwidacji wytwórni fonograficznych? Na pewno zatrzęsie ich podstawami. Rynek będzie się zmieniał coraz szybciej, a wytwórnie zaczną odgrywać w dystrybucji muzyki coraz mniejszą rolę.

cdn

Jak wydać pierwszą płytę. Intro.

Wielu młodych artystów zaczyna grać muzykę dla samej przyjemności gry, radości z tworzenia. Jeśli są dobrzy, krąg odbiorców ich muzyki powiększa się. Najpierw są to oni sami, potem koledzy, znajomi, wreszcie większa publiczność np. festiwalu studenckiego. Przychodzi czas, kiedy zaczyna się snuć plany o znacznie większym zasięgu. Jednym z najważniejszych (obok ogólnoplanetarnej sławy i klipach w amerykańskiej MTV) zostaje nagranie płyty. Nie jest to prosta spawa, o czym przekonało się wiele młodych (pojęcie dość względne) kapel. Psychocukier doczekał się debiutanckiej płyty dopiero po kilku latach grania na dużych imprezach, Muchy – nazywane wielką nadzieją polskiego niezależu – mimo gotowego już materiału na dwa LP, wciąż poszukują wydawcy pełnowymiarowego debiutu fonograficznego.

A jednak niektórym się udaje. Jak? Co musieli zrobić, by któregoś dnia móc rozpakować świeży celofan z pudełka kryjącego ich własną płytę CD? Oto kilka podpowiedzi.

22 sierpnia 2007

Pogodno: Opherafolia (Mystic, 2007)

Oprawa dźwiękowa do spektaklu o tym samym tytule bazującego na blogu niejakiej Alinki z Gryfina. Ale bez obaw, nie jest to nudna (to słowo w odniesieniu do twórczości Pogodna raczej nie ma szans wystąpienia) muzyka ilustracyjna, to raczej coś w rodzaju... rock opery!

Wiadomo, czym są blogi – to kreacja, prowokacja, to ekshibicjonizm odgrywany na oczach tysięcy internautów. Blogi to również specyficzny język, słowotwórstwo na miarę XXI wieku, nowomowa naszych czasów. I takie są właśnie teksty z Opherafolii: agresywne, drażniące, prowokujące, ale i zabawne, rozśmieszające do łez, budzące zachwyt plastycznością i giętkością pióra. Sami skurwiali zdobywcy Złotego Lwa/ Uśmiechnięci dupy wypinają jak sfinksy – to tylko przykład ostrej ironii, którą autorka bloga (i jej późniejszy modyfikator-tekściarz Jacek Szymkiewicz) tnie obserwowaną szeroko otwartymi oczami rzeczywistość. Na płycie jest sporo bluzgów, lecz jakże uroczo podanych! Przecież to jest fenomenalnie popierdolone! – że pozwolę sobie zacytować idealny komentarz do tego, co dzieje się w naszym pięknym kraju.

Muzycznie nie ma wielkiego zdziwienia. Pogodno przyzwyczaili nas do tego, że potrafią zagrać wszystko, co im do łba strzeli, i także na Opherafolii beztrosko skaczą z kwiatka na muzyczny kwiatek. Mamy tu i solidne hardrockowe riffy (Fenomeno, Sfinks, Wezio Song), i przebojowe nutki rockandrolla (Alinka, Pijak Śmierdziuch), wycieczki w balladę o rozwichrzonym jazzującym klimacie oraz latino (Basia, Ekwador), po eksperymenty godne Ścianki czy Kur z wczesnych lat działalności (Rym cym cym, czyli lot). Niby więc zaskoczenia nie ma, ale i tak od czasu do czasu muzykom udaje się wywołać banana na twarzy jakimś absurdalnym skojarzeniem, przejściem, zmianą nastroju. Mnie najwięcej radochy – co mnie samego zaskoczyło – sprawiły spokojniejsze momenty płyty: początek Studia Ziew, Ekwador Lou/ Ekwador Bosyhaj – pięknie zaśpiewany, kojarzący się ze Stanisławem Sojką (!), i wyciszone Knieje.

Świetna, zwariowana i kolorowa muzyka. A teksty powinny dostarczyć językoznawcom materiału do badań na całe lata.

Band site: http://pogodno.pl/
ver.: polish
media: myspace player, video

21 sierpnia 2007

Obserwator: Plug & Play

Zespół z Lublina, lubujący się, podobnie jak krakowscy The New York Crasnals w mrocznym, taneczno-dramatycznym rocku spod znaku Interpol. O ile jednak Krasnale stawiają na dramatyzm i mrok, lublinianie bardziej podkreślają taneczny charakter swoich piosenek.

Na demie, które zespół wystawia do ściągnięcia w serwisie Jamendo (wymagany klient eDonkey lub Bit Torrent), znajdują się trzy utwory, z czego przynajmniej dwa zasługują na większą uwagę. Pierwszy to Loveless, najbardziej akcentujący związki ze sceną dancerockową. Niesiony charakterystycznym bujającym basem (The Killers się kłania), aktywną grą perkusisty na blachach i mrocznym wokalem, potrafi porwać. Dobre wrażenie robi jazgocząca gitara. Ta, w zwielokrotnionej emocjonalnie dawce pojawia się w Hide Me, który brzmi jak Interpol zderzony z zespołem emo (zdzierający głos wokalista). Duszny, gęsty od gitarowo-basowego łojenia finał bardzo przypadł mi do gustu. Trochę mniej podoba mi się Orange Sky – nie ma tu wyrazistego pomysłu na kompozycję, chociaż oldskulowo brzmiąca sekcja daje radę.

Bardzo surowe brzmienie tego demo może odstraszać, ale mimo technicznych niedoskonałości warto nadstawić uszu, bo Plug&Play to kolejny zespół, który urozmaica naszą scenę alternatywną – tym razem o akcenty nowojorskie.

Band site: http://www.myspace.com/plugandplayband
ver.: polish / english
media: free mp3 (http://www.jamendo.com/pl/artist/plugandplay/)

Vixo: Fireworks EP (wyd. własne, 2006)

Vixo ze Zduńskiej Woli knują niecny plan roztańczenia narodu, a jego elementem ma być EP-ka Fireworks, zawierająca cztery rytmiczne, melodyjne kawałki. Czy im się uda? Posłuchajmy.

Lufu – oprócz oryginalnego tytułu nie przynosi żadnej rewolucji ani tym bardziej rewelacji. Ot, prosty, nieco monotonny kawałek, któremu sporo brakuje do miana przeboju. Zespół pozostawił w nim za dużo niezagospodarowanej przestrzeni, przez co wydaje się być niedokończony. Jednak przejście na wysokości 1.50 bardzo zacne. Do You Remember Love – już bardziej wyrazista, urozmaicona kompozycja. Trochę zbyt długo czeka się na refren, w ogóle piosenka wydaje się zbyt rozwlekła. Mam wrażenie, że Vixo ściga się tu z kolegami z The Car Is On Fire. Farewell In Oblivion – najlepszy moment na płytce, taneczny rytm wspiera zdecydowanie brzmiąca gitara. Szkoda, że wokaliście Sebastianowi Stasiakowi brakuje pary w płucach i śpiewa (jak i w innych utworach) zbyt anemicznie. Nothing Can Be Born From Stillness – rozpoczyna się jak irlandzki folk (The Waterboys?), by przerodzić się w delikatne transowe disco. Po raz kolejny Vixo nie potrafi się wyrobić w czasie i przekracza limit pięciu minut, choć w tym przypadku akurat ta długość nie doskwiera. Wszystkie piosenki brzmią bardzo gładko i czysto, trochę zbyt popowo jak na mój gust. Jeśli już taką tendencję muzycy chcieliby utrzymać, powinni zadbać o drugi plan, w którym obecnie nic się nie dzieje, przez co utwory wydają się puste. Ale to pewnie kwestia studyjnego obycia, które przyjdzie z czasem.

Jak donoszą pewne źródła, Vixo pracują obecnie nad debiutanckim albumem, który podobno ma być mocnym wejściem, co najmniej na miarę Lake And Flames wspomnianego TCIOF.

Band site:
http://www.vixo.prv.pl/
ver.: polish / english
media: free mp3 (full EP)

Apteka: Apteka (Universal, 2007)

Po 11 latach Apteka powraca z nowym materiałem. Starzy fani nie zawiodą się – Apteka brzmi niemal dokładnie tak samo jak Menda, jakby nic od tamtego czasu się w muzyce nie zmieniło. Może tylko ludzie stali się bardziej nerwowi, bardziej gwałtowni i nieprzebierający w słowach. Ale nie ma się co dziwić Kodymowskiemu, kiedy wykrzykuje Powietrze zasmradza policja i władza/ Jest na to sposób stuprocentowy/ Zorganizować zamach bombowy! W sumie jest na co się wkurzać, prawda?

Na szczęście Kodym jest Kodymem, a nie Kazikiem, więc dopust codzienności został w tekstach ograniczony do ustawionego na właściwym poziomie minimum. Okej, daliśmy do zrozumienia, że się nam nie podoba, co robi władza i możemy grać swoje. A to oznacza kowbojsko-psychodeliczne upalone historie, jak ta o rycerzu (i jeżu, jeżyku) czy ostrym imprezowaniu (Wszystko w porządku). Kodymowski w świetnej formie tekściarskiej, zwłaszcza kiedy snuje te swoje absurdalno-surrealistyczne monologi (O rycerzu, Mieszadło chaosu), jednak nie jest to liryka dla wszystkich. Trochę osłabłem, gdy usłyszałem tekst: Patrzysz, a to hermafrodyta/ Przyśpieszył swój sprint wokół słupa/ Tak, że z przodu była dupa/ Wcześniej już wypadła kupa/ Tak, że bez zastanowienia/ Wbił się klinem wśród pierdzenia. Taaaa... Nie jest to poezja wysokich lotów:) Jednak gdzie indziej z charakterystyczną dla siebie wnikliwością i wrażliwością Kodym dotyka trudnych tematów śmierci i przemijania. Są jeszcze rzeczy nieznane/ Z natury tajne lub ukrywane/ Ten wymiar nie przewiduje powrotu/ Czegoś nie zrobił – przepadło/ To tu... Lepiej, prawda?

Muzycznie płyta dzieli się na kawałki czadowe – takie sobie, mówiąc szczerze – jak Wiochaowska, Terroryści górą czy Apteka, i powolne snuje, śpiewane przez Kodyma niskim głosem, z towarzyszeniem kowbojskich, barowych riffów – i te numery zdecydowanie rządzą (Mieszadło chaosu, Każda minuta, O rycerzu, Wszystko w porządku). Choć tu i ówdzie wkrada się nuta nostalgii, tzw. smuga cienia, to jednak Kodymowski pozostaje sobą i w oparach trawy przekazuje nam swoją pozytywną, acz mocno przesiąkniętą cynizmem, energię. Zagrane jest to wszystko odpowiednio, mimo że brzmienie, jak wspomniałem, bardzo niewspółczesne.

Jeśli przymknąć oko na kilka drobnych estetycznych wpadek, Apteka to bardzo dobra płyta i świetny powrót do czynnego uprawiania szoł biznesu przez jednego z najbardziej charyzmatycznych jego przedstawicieli w naszym kraju.

20 sierpnia 2007

Głosujemy na okładkę!

Jak pewnie zauważyliście, uruchomiłem nową ankietę. Tym razem głosujemy na jedną z trzech okładek... kompilacji, która już niedługo będzie miała swoją światową premierę!

Jej zawartość na razie niech pozostanie tajemnicą, zdradzę tylko, że znajdziecie tam artystów znanych już z Don't Panic We Are From Poland. Składanka będzie do ściągnięcia za darmo!

Zatem głosujcie na okładkę i zaglądajcie systematycznie - więcej informacji wkrótce!

A oto wyniki poprzedniej ankiety:

Na pytanie: Skąd czerpiesz informacje o ulubionej muzyce? odpowiedziało 29 osób. Wynika z niej, że większość z Was, bo 25% korzysta w tym celu z serwisów internetowych, a 20% z forów fanowskich. Na trzecim miejscu (13%) mamy tradycyjną, drukowaną prasę muzyczną, a na ostatnim (8%) prasę codzienną i opiniotwórczą.

Wniosek jest prosty - Internet przejmuje ciężar informowania o muzyce, a stare autorytety prasowe szybko tracą na wartości. Czy to dobrze, czy źle? Oceńcie sami!

Off Festival, Mysłowice 17-18.08.2007

Drugi Off stał się już historią. Jak było? Nieźle. Artur Rojek obiecał trzecią edycję w przyszłym roku. Czyli formuła i miejsce chwyciły. Fajnie, że wreszcie nasz (mój) Śląsk przestanie się kojarzyć tylko z Metalmanią i festiwalem imienia Ryśka Riedla. Szacunek dla nich trzeba mieć, ale już bywać na tych imprezach – niekoniecznie. A na Offie być się musi!

Kilka ogólnych uwag na początek. Według znajomych, którzy zaliczyli pierwszą edycję, w tym roku przyszło znacznie więcej ludzi. Zwłaszcza w sobotę wieczorem tłum kłębił się już w każdym zakamarku parku Słupna. Organizacja – bez większych zastrzeżeń, bardzo sprawna. Samo zagospodarowanie terenu, rozmieszczenie punktów informacyjnych, sklepików czy gastronomii było wzorcowe. Nie brakowało nawet toalet, co zazwyczaj na imprezach masowych stanowi największy problem. Trochę irytował mnie nakaz picia piwa w otoczonym płotem obozie koncentracyjnym, zwanym ogródkiem piwnym, pilnowanym przez grubokarczych panów z agencji Fosa, no ale co zrobić, taki „trynd”, panie. Atmosfera wśród publiczności była bardzo sympatyczna, zero agresji, czysta uprzejmość i życzliwość. Wózki z niemowlakami, rodzice tańczący z dzieciakami na barana, a nawet co odporniejsze na hałas psy – to normalny obrazek festiwalowy. Żadnych burd czy chamstwa nie zauważyłem.

I jeszcze pogoda. W piątek chmury wstrzymywały się do 20, potem zaczął siąpić deszcz. Na szczęście ulewy nie było i ludzie nie przemokli, co pozwoliło we w miarę dobrym humorze oglądać kolejne koncerty. W sobotę pogoda poprawiła się, było słonecznie i bardzo ciepło, nie było więc przeszkód do rozkładania się na trawie i słuchania muzyki w pozycji horyzontalnej.

Rozpiska koncertów została tak ułożona, żeby można było obejrzeć wszystkie koncerty. A więc kiedy na dużej scenie trwał koncert, na scenie leśnej rozgrzewał się już inny wykonawca, a po zakończeniu jednego koncertu zaczynał się następny. To plus, ale i poważny minus: aby upchnąć tak wielu wykonawców, wczesnogodzinne koncerty zostały drastycznie skrócone. Pól godziny dla takich gigantów jak Komety? Nieporozumienie!

Dzień pierwszy: piątek

Rozpocząłem go od występu Lao Che. To był bardzo żywiołowy, punkowy koncert. Najbardziej entuzjastycznie były przyjmowane kawałki z concept-albumu Powstanie Warszawskie, choć pojawiły się też numery z Guseł. Patriotycznie i patetycznie było momentami, ale też ze wspaniałym wykopem.

Legendarna mysłowicka formacja Generał Stillwell stała się podkładem pod pierwsze piwo i dobrze się stało, gdyż dźwięki dobiegające ze sceny leśnej nie odbiegały zbytnio od standardu mysłowickiej sceny britpopowej, reprezentowanej przez Negatyw i Penny Lane. Raczej nudnawo.

Dezerter miał dla siebie 45 minut i wykorzystał je na profesjonalnie odegrany, lecz pozbawiony większego kontaktu z publicznością występ. Zagrali przekrojowo, zgodnie z oczekiwaniami, sięgając też po najstarsze nagrania, jak Panie Komendancie czy Złota polska młodzież. Rzetelna robota solidnych rzemieślników, jednak bez iskry szaleństwa.

Za to tuż po Dezerterze miał miejsce mój koncert dnia, czyli godzinny set Starych Singers. Oprócz słuchania muzyki, świetną zabawą było obserwowanie publiczności nieznającej repertuaru Starych. Po pierwszych trzech kawałkach z Takie jest c’est la vie, czyli ostatniej płyty zespołu z warszawskiej „Prażki”, część ludzi wycofywała się spod sceny z takim wyrazem oczu, jakby przeszli pranie mózgu. Jednak sporo osób reagowało prawidłowo – wybuchami śmiechu - na surrealistyczne teksty Starych i atmosfera była bardzo fajna. Na początku trochę nieprzystępnie, potem Starzy zaczęli grać hity z Rock’a’bubu i Ombreoli i koncert zamienił się w roztańczoną imprezę. Były Jemadzidzi, Karlove Vary, Expander, El Sistema, Seks & Draks & Telefaks, a na koniec hipnotyczna Hola Hombre. Duet Seszka-Macio Moretti potwierdził, że stanowi najlepszą w Polsce sekcję rytmiczną. Robili co chcieli: zwalniali tempo jak na starej płycie, by potem gwałtownie przyśpieszyć, beztrosko rozpirzali w drobny pył kompozycje, łamali rytm – szaleństwo.

Po takiej dawce czystej energii liczyłem na kolejną za sprawą występu Ścianki. Niestety, zespół zagrał hermetyczny, nieprzyjazny i kakofoniczny koncert dla garstki fanów, która była w stanie znieść kilkunastominutowe transy i wibrujące ściany dźwięku. Za mało było piosenek, za dużo intelektualizmu. To był koncert do klubu, a nie na festiwal.

I kolejne wydarzenie dnia. Dla niektórych pewnie dość nieoczekiwanie najlepsze show festiwalu dali Dick4Dick. To była prawdziwa taneczno-punkowo-pornograficzna petarda. Panowie odstawili świetny spektakl, którego kulminacją był taniec na rurze tuż pod dachem sceny (klawiszowiec wlazł tam po konstrukcji zadaszenia) oraz zbiorowy striptiz członków zespołu. Wyglądali jak skrzyżowanie Kraftwerk z Kiss i Chippendalesami. Muzycznie było sporo przebojów z Silver Ballads, zagranych zarówno z komputera, jak i na żywo, z punkowym wykopem, a także kilka starszych utworów i - prawdopodobnie – utwory premierowe, ale trudno to stwierdzić, gdyż na temat piosenek nie było od zespołu żadnych komunikatów. Najlepsze momenty: Pornographic, bardzo żywiołowy i hałaśliwy, Technology – bardzo technologiczny i agresywnie syntetyczny.

Wieczorem występowały gwiazdy zagraniczne. Bardzo dobry występ miał zespół z Norwegii The Low Frequency in Stereo, na który warto zwrócić uwagę, nudny był koncert rzekomej rewelacji z UK Piano Magic, nieco rozczarowali Architecture In Helsinki – ze sceny zalatywało wioską, ale być może taka opinia to wina mojego zmęczenia i późnej pory (grali już po północy).

Dzień drugi: sobota

Na miejscu zameldowałem się tym razem już po dwunastej, by zobaczyć koncert debiutantów Searching For Calm z Sosnowca. To był dobry, szalony występ dobrze zgranego zespołu grającego emo core. Dobre wrażenie robił wokalista posiadający mocny głos o niebanalnej barwie i skaczący po scenie basista. Czadowe kawałki o wpadających w ucho refrenach.

Kolejny zespół wybrany z konkursu (w piątek przegapiłem dwa inne: L.Stadt i George Dorn Screams) to kreowany przez Piotra Stelmacha z Trójki (promował składankę Offensywa 2) na nową gwiazdę polskiego niezależu Hatifnats. Cóż, oprócz charakterystycznego wokalisty, śpiewającego wysokim, niemal kobiecym głosem, nie zachwycili mnie. Muzyka monotonna, raczej do jakichś ponurych tripów niż do skakania w słoneczny, gorący dzień. Niemniej jednak – warto na nich zwrócić uwagę.

Kometom nie dane było nawet dobrze się rozgrzać, a już był koniec koncertu. Jednak ich bezpretensjonalne rockandrollowe przeboje rozruszały publikę, a Lesław starał się zagajać i dowcipkować. Było też „mysłowickie powietrze”, zamiast warszawskiego i garść piosenek z ostatniej przekrojowej płyty Komety 2004-2006, jak Anna jest szpiegiem czy Krzywe nogi. Koncert zamknęła piosenka jeszcze z repertuaru Partii: Światła miasta. Szkoda, że tak krótko!

Potem był radykalnie punkowy koncert 19 Wiosen, które niedawno wydały płytę Pedofil. Można było poczuć się jak na starym Jarocinie, zespół grał melodyjnie, a Marcin Pryt, hołdując punkowym zasadom, nie śpiewał, tylko deklamował i zdzierał gardło głosząc poetycko-polityczne manifesty.

The Complainer dał zabawne, taneczne show, niestety większość dźwięków płynęła z komputera. Nie było żywego zespołu (Wojtek Kucharczyk odgrażał się, że na koncercie zabrzmi zupełnie inaczej), ale pojawili się goście za mikrofonami: mężczyzna, którego nazwiska nie zapamiętałem i urocza Asi Mina, która oprócz wymachiwania grzechotką zagrała też w jednym numerze na gitarze – prawie jak PJ Harvey. Co prawda „prawie” robi różnicę:) Było dużo skakania w rytm tanecznych bitów, rzucanie płytami w publiczność, a Wojtek Kucharczyk wykonał swój popisowy numer, czyli zamianę tiszerta na firmową różową koszulkę z długimi rękawami – w trakcie śpiewania oczywiście!

O.S.T.R.-a z premedytacją opuściłem, a potem były Kobiety z kameralnym, ciepłym i roztańczonym spektaklem. Zagrali sporo nowej płyty Amnestia (był np. świetny Bi Automat i ballada Amor; zabrakło Amnestii i Pink pigułki!), ale też Kaszubskiego szamana i – oczywiście – swój największy przebój Marcello.

Tymon & The Transistors zagrali dobry koncert, chociaż odzywki Tymona wydały mi się nieco zjełczałe. Być może bigos był zepsuty, a może humor popsuło mu agitacyjne wystąpienie europosła Buzka Jerzego i jeszcze jednej pani euro, którzy prawili swe gładkie kazania bezpośrednio przed występem Tranzystorów. Na początku było na serio z nowej płyty Don’t Panic! We’re From Poland (super zabrzmiał utwór tytułowy), potem mniej poważnie za sprawą numerów z Wesela, a na końcu zawędrowaliśmy na chwilę na P.O.L.O.V.I.R.U.S-a, by zaśpiewać z Tymonem Jesienną deprechę i Szatana.

Tymon kończył koncert, a tymczasem pod sceną leśną tłumek skandował już: Cool Kids Of Death. Chłopaki zagrali naprawdę głośno i agresywnie, z mocnym akcentem na elektronikę. Po nowych piosenkach (zagrali trzy premiery) słychać, że właśnie kierunek dancepunkowy będzie tym, w którym pójdą na płycie planowanej na przyszły rok. Zagrali Spaliny, Jedz sól, Hej chłopcze, a na zakończenie – już myślałem, że nie będzie, ale jednak – Butelki z benzyną i kamienie. Dobry, emocjonalny koncert.

Bassistars Orchestra odpuściłem z tych samych względów co O.S.T.R., zajrzałem na Kapelę ze Wsi Warszawa – ciekawa muzyka.

Pogodno sprawiło, że Słupna Park odleciał w kosmos. Dali występ w swoim stylu: wielki zappowsko-szczecińsko-śląski show pełen wygłupów, dyskusji z publicznością, zwariowanych cytatów (był nawet cover Wham!), pozmienianych wersji swoich przebojów. Nie było nic z Opherafolii, za to przekrojowo z wcześniejszych płyt. Zespół udowodnił po raz kolejny, że słowo „piosenka” to dla nich tylko elastyczna ramka, którą można rozciągać w różne strony i wypełniać dowolną treścią w zależności od nastroju. Było czadowo!

Ostatni koncert, jaki zobaczyłem (ale tylko fragment), to występ Nosowskiej, która zagrała na początku głównie piosenki z najnowszej płyty UniSexBlues. Brzmiało to naprawdę świetnie i bardzo energetycznie. Poli D.N.O. rozwaliło punkowym czadem, a dostojny hit electro My Faith Is Stronger Than The Hills dosłownie miażdżył basową ścianą dźwięku. Niestety, w trakcie koncertu musiałem się urwać, nie zobaczyłem więc już ani iLIKETRAiNS (to mnie akurat nie smuci), ani Electrelane (a szkoda) – było już późno, a po dwóch dniach pełnych muzyki trzeba było wreszcie wrócić do domu.

Podsumowując: bardzo udany festiwal. Organizatorzy do perfekcji opanowali sprawy techniczne, dobór wykonawców także był trafiony. Jedyny zgrzyt to zbyt mało czasu na koncerty niektórych naprawdę zasłużonych kapel.

11 sierpnia 2007

Obserwator: C4

Warszawski zespół działający od 2003 roku. Nagrali dwa profesjonalne dema, trzy najświeższe piosenki udostępniają na swojej stronie. Warto ich posłuchać.

Co było, co będzie – niby najsłabszy w zestawie, ale i tak ma swój klimat, zwłaszcza dzięki rozwinięciu gitarowego motywu pod koniec. Jazgotliwe dźwięki potwierdzają tezę, że muzycy C4 kochają kombinowanie z różnymi odcieniami hałasu. Udowadnia to najlepszy spośród tej trójki Dystans. Przyznaję, że ta kompozycja mnie zauroczyła i nie mogę się od niej uwolnić. Nawet fakt, że wokalista Tomek Pamrów w refrenie nie wyrabia z oddechem, nie psuje efektu. Ja już ten moment załamania głosu nawet polubiłem, mimo że w przyszłości, w studyjnej obróbce pewnie zostanie to poprawiane. Utwór ma świetną dramaturgię i napięcie, które rozładowuje finałowa palba gitar po drugim refrenie. Nawiasem mówiąc to jeden z najfajniejszych zaśpiewanych po polsku refrenów, jakie usłyszałem w tym roku. Fotografie to już nieco inna bajka, łagodniejsze brzmienie podbite klawiszowym tłem, nieco interpolowe w swym melancholijnym nastroju. Trzeba jednak przyznać, że chwyta w dobrym miejscu, nie rozczula, ale pozytywnie wzrusza. A partia gitary zaczynająca się w 1:52 – o tak, to jest to.

Duży potencjał ma ta grupa. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że kiedyś, jeśli wszystko pójdzie dobrze, mogą być tak dobrym altrockowym zespołem, jak Myslovitz.

Band site:
http://www.c4.art.pl
ver.: polish
media: free mp3

Obserwator: Pambuk

Krakowski zespół założony w 2001 roku przez kolegów z I LO. Ciągle bez płyty długogrającej, ale to się ma niedługo zmienić, gdyż w drugiej połowie lipca kwartet zaszył się w studiu, by nagrać materiał na debiutancki album. Miejmy nadzieję, że ukaże się on jeszcze w tym roku – jest na co czekać.

Trzy tegoroczne piosenki potwierdzają, że Pambuk (a właściwie pAMBUK), to formacja o ogromnym potencjale. Jestem pod dużym wrażeniem. Ghost oferuje melodyjny motyw przewodni ubrany w brudne nowojorskie brzmienie basu i klawisza. Mateusz Bobek, zniekształconym na modłę The Strokes głosem śpiewa intrygujący tekst Oto dzień nadchodzi/ W korzystnych warunkach świetlnych i dalej: Lecz kiedy noc zapada/ I już nie jest bezpiecznie/ Wtedy nie ma wyboru/ Wtedy płacze się cicho/ I wraca przedwcześnie/ I chowa przed światem. Teksty w ogóle są mocną stroną Pambuka. Posłuchajcie choćby następnego numeru 1982, w którym Bobek objawia się jako godny następca Marcina Świetlickiego (Pambuk już wcześniej dał wyraz swojemu uwielbieniu wobec Świetlików, kowerując ich utwór Chmurka):

Przed nocą
Kupić ładne ubranie
Na twarz posypać brokat
Za własne pieniądze.
I kochać zawsze tak samo
I kochać zawsze pięknie
Kochać się i zestarzeć.
I nigdzie nie uciekać
Nigdzie się nie spieszyć
Wrócić skąd się wyszło.
Wyglądać wiele ładniej
Hamować delikatniej.


Pozwoliłem sobie na tak długi cytat, bo ten utwór zauroczył mnie już od pierwszej chwili, także w warstwie muzycznej, gdzie łagodne zwrotki, w których Mateusz deklamuje wiersz, przecinają eksplozje gitarowego zgiełku wytwarzanego przez Dominika Fijasia i Michała Góreckiego. Ale to jeszcze nie wszystko. Mniej więcej pośrodku nagrania następuje wyciszenie, podczas którego prawdziwy popis gry na blachach daje perkusista Mateusz Siwek. Magia się dzieje. Ostatnia z tej grupy piosenka Scarlett ma duszny Lynchowski nastrój potęgowany przez niepokojące brzmienie klawiszy Tomka Moszczyńskiego i tekst, prosty, ale zapadający w pamięć: Do mnie mów/ Kiedy prowadzę nie przestawaj/ Nie chcę usnąć/ Nie chcę nas zabić. Ze starszych nagrań polecam szczególnie kawałek Werner Herzog. Wyrazisty rytmicznie, z ciekawym bluesowym tematem przewodnim gitary.

Co tu dużo gadać, Pambuk jest obecnie chyba jedyną nadzieją krakowskiej alternatywy. Czekam z wielką niecierpliwością na dużą płytę. Może być ciekawie.

Band site:
http://www.pambuk.webd.pl
ver.: polish
media: free mp3

Kevin Arnold: Masto Don’t Drivers (VM, 2006)

Kiedyś mówiono o nich jako o nadziei polskiego niezależu. Z nadzieją często bywa tak, że pozostaje po niej tylko złe wspomnienie. Ostatnia płyta Kevina pokazuje, że z potencjału pozostała mu jedynie impotencja. Album brzmi jak zardzewiały rzęch, trzymający się kupy tylko na kiepskim lakierze – zupełnie nie jak ten piękny chevrolet z lat 50., pokazany na okładce. Piosenki powstawały na przestrzeni kilku lat i dość drastycznie różnią się brzmieniem (na zasadzie, że każda następna brzmi gorzej od poprzedniej). W ogóle całość prezentuje się jak jakieś totalne sprzętowe podziemie, co mnie dziwi, bo w dzisiejszych czasach wiele młodych kapel w domowych warunkach potrafi osiągnąć dużo lepsze brzmienie niż doświadczony przecież zespół Kevin Arnold, który podobno nagrywał swoje piosenki w jakichś studiach. Nie czepiałbym się, gdyby Masto Don’t Drivers było zbiorem bisajdów czy odrzutów z sesji tudzież innych pozbieranych z różnych wydawnictw kompilacyjnych nagrań, a nie pełnoprawnym albumem.

To płyta mogła być całkiem udaną polską odpowiedzią na nurt zwany new garage revival i produkty typu Jet, gdyby została porządnie wyprodukowana i wydana co najmniej trzy lata temu. Taki numer – świetny zresztą i hiciorski jak rzadko – Czy to jest to? bije na głowę bliźniaczy przebój wspomnianego Jet. Szkoda, że podobnie nośnych killerów na płycie ze świecą szukać. Broni się jeszcze arogancko hałaśliwy Szatan, proletariackie Tromby (niestety brzmieniowo żenada), czy muzycznie kojarząca się z Myslovitz Camera obscura. Jest jeszcze sympatycznie ściankowa Jagoda, z wyjątkowo przyjaznym (wyjątkowo, otóż to) wokalem. Niestety, jak już napisałem, brzmienie wszystkich nagrań waha się pomiędzy „tragiczne” a „drastycznie do dupy”. I garażowość stylu nie ma tu nic do rzeczy. To po prostu amatorska produkcja, którą można od biedy nazwać wersją demo. A demo nie powinno być sprzedawane jako album. Kompletnie nie przekonują mnie psychodeliczne odjazdy (czy każda kapela z Trójmiasta musi grać psychodelicznie? To jakiś lokalny patriotyzm, czy co?) w Nagich kolanach czy wygłupy w stylu funk w Białej kaczce – gimnazjalne poczucie humoru jakoś mnie już nie bierze. Nudzą mnie pseudo-artystyczne gnioty, wolę grać głupoty – jakże akuratne przyznanie się do własnej niemocy twórczej!

Szkoda, szkoda, nie tego się spodziewałem po twórcach nieśmiertelnej Farelki. Daliście ciała, chłopaki. W sumie rozumiem, dlaczego nie podpisaliście się pod tym dziełem swoimi nazwiskami. Pozostaje czekać na kolejną płytę, być może już zrobioną jak należy.

Band site: http://www.kevinarnold.art.pl/
ver.: polish
media:
myspace

8 sierpnia 2007

Ask: Dokąd teraz? EP (wyd. własne, 2006)

Mało mamy punkrockowych zespołów z wokalistkami i to wokalistkami śpiewającymi po polsku. Ask ma szansę stanąć na czele nowej fali śpiewających/krzyczących kobiet, pod warunkiem jednak, że weźmie sobie do serca jedną radę. Stojąca za mikrofonem Ula nie ma jeszcze pomysłu na swój styl. To powoduje, że naprawdę całkiem niezłe kompozycje zespołu nie wyrażają w pełni potencjału, jaki drzemie w tym składzie.

Pierwsze nagranie, tytułowe, wskazuje dobry kierunek do dalszego rozwoju – to agresywna gitarowa jazda z wplecionymi w strukturę utworu klawiszami. Niestety, śpiew Uli jest tu raczej bezbarwny. Podobnie W moim mieście, tu również śpiewa zbyt zachowawczo, chociaż słychać zalążki przebojowości i melodii. Więcej dbałości o linie melodyczne i będzie naprawdę dobrze. Kolejne piosenki To tak długo trwa i Niszczę to co najważniejsze przemijają kompletnie bez echa. Za to w końcówce EP-ki coś zaczyna się dziać. Okna z taneczną rytmiką i tęsknym wokalem tworzą już formę niemal udaną, a Patrzę na dym to już przebój aż miło. Piosenka ma nerw i porusza motoryczną energią, a mniej więcej w środku łamie ją niesamowicie wkręcający rytm, niemal tak intensywny jak we wczesnych nagraniach Bloc Party.

Muszę tu koniecznie wspomnieć o znakomitym brzmieniu tej EP-ki. Naprawdę rzadko się zdarza słyszeć – i to na profesjonalnych – polskich płytach tak soczyście brzmiące bębny i tak smakowicie siekące gitary. Dobra robota!

Band site: http://www.askband.com/
ver.: polish
media: free mp3 (full EP)

6 sierpnia 2007

Iowa Super Soccer: Iowa Super Soccer EP + Teenage Dreams So Hard To Beat EP (wyd. własne, 2006)

Mysłowice już nie muszą kojarzyć się tylko z polską odmianą britpopu. Lokalna scena rozrasta się nie tylko ilościowo, ale też gatunkowo. Niedawno dołączył do niej zespół Iowa Super Soccer, grający półakustyczną odmianę indie, zahaczającą delikatnie o altcountry i lo-fi. ISS mają na koncie już dwie EP-ki – czas przyjrzeć im się z bliska.

Iowa Super Soccer EP

Bardzo łagodna, delikatnie i kojąco brzmiąca muzyka. Duety gitary akustycznej i elektrycznej przywodzą na myśl dokonania Coldplay, jednak wokalnie mamy do czynienia już z czymś innym. Ten leniwy styl śpiewania Michała Skrzydło i szepczącej tuż obok Moniki Mendak (na początku tego roku odeszła z zespołu, zastąpiła ją Natalia Baranowska). Letter To Nowhere i Strange Planet reprezentują ten łagodny, nieco senny nurt indie, w którym specjalizują się przede wszystkim Amerykanie – z mniej lub bardziej wyczuwalną inspiracją country i folku. ISS zanurzają się w onirycznych melodiach tak głęboko, że w połowie tej krótkiej płytki można nieco przysnąć, ale taka już specyfika tej muzyki. Na szczęście zamykający zestaw utwór Morning wnosi trochę odświeżającego dysonansu i bardziej zaangażowanego emocjonalnie grania, co pozostawia słuchacza przyjemnie pobudzonego.

Teenage Dreams So Hard To Beat EP
The River przynosi miłą odmianę w repertuarze ISS – przede wszystkim bardziej intensywną rytmikę, bardziej konkretny styl śpiewania Michała Skrzydło, taki lekko kowbojski klimat. Zwraca uwagę ładna solówka w technice slide Marcina Fludera. Mój ulubiony numer ISS. Znowu, jak w przypadku pierwszej EP-ki, najciekawsza wydaje mi się pierwsza połowa płytki. Live As If You’ll Die Tomorrow to piękny utwór z wywołującą gęsią skórkę dramaturgią i mocnym akcentem gitary elektrycznej w drugiej części nagrania. Również sekcja rytmiczna Plotek-Nowicki budzi się tu z letargu i gra całkiem motorycznie, rockowo wręcz. Piękna rzecz. Singlowy (powstał też teledysk) utwór 10 000 Miles to znowu klimaty senne i nasenne – najwyraźniej muzycy uznali, że będą promować właśnie to swoje charakterystyczne brzmienie. Ładnie, ale moim zdaniem to nie jest najlepsza piosenka ISS. Na koniec Straight Story, znowu bardziej elektryczny utwór, zamykający całość sensowną klamrą.

Do końca roku powinna być gotowa pierwsza płyta zespołu z Mysłowic, Iowa, Poland. Jestem jej bardzo ciekaw, i pewnie nie tylko ja.

Band site: http://www.iss.aplus.pl/
ver.: polish / english
media: free mp3, free video

Girlsband: Piżmaki EP (wyd. własne, 2007)

Za tą komercyjną i niezbyt trafioną nazwą kryje się warszawska formacja grająca intrygującą odmianę noise z postrockowymi naleciałościami. Zestaw otwiera Eliza, noise na wysokim poziomie, z charkoczącym basem i eksplozjami hałasu w końcówce. Potem następuje najciekawszy chyba numer tytułowy. Mamy tu wyciszone zwrotki z grającą bardzo cure’owsko gitarą, dziwny tekst jakby z psychodelicznej bajki (Piżmaki wpadły w trans/ Nie mamy żadnych szans/ Piżmaki wiedzą że/ Nie ukryjemy się) i świdrujący uszy bas, a w końcówce obowiązkową kakofonię dźwięków. W Dżezie zespół wpada w hipnotyczny trans, przez ponad sześć minut znęcając się nad klasycznym jazzowym motywem rytmicznym (ale jest to całkiem przyjemna tortura). W przekornym Szlagierze morduje melodię rozkręconymi gitarami i wyjącym jak wiertło dentystyczne basem. A w poetyckim utworze Miłosz w surową strukturę kompozycji muzycy umiejętnie wplatają delikatne dźwięki fortepianu.

Ciekawa muzyka, choć na pewno nie dla każdego. Zupełnie nieprzebojowa, ale z własnym, niepowtarzalnym klimatem. Dla poszukiwaczy.


Band site: http://www.girlsband.bzzz.net/
ver.: polish
media: free mp3 (full EP)

4 sierpnia 2007

Mikrowafle: Cziornaja pora EP (wyd. własne, 2007)

Prawdziwy rarytas dla fanów tej kosmiczno-relaksowej formacji czerpiącej energię z oldskulowego brzmienia disco i mody odzieżowej lat 80. ubiegłego wieku. Kto widział ich na żywo, ten nigdy już nie będzie tą samą osobą. Na darmowej i ściągalnej EP-ce Cziornaja pora ponownie eksplorują zagadkowe otchłanie wszechświata równoległego, gdzie ciągle rządzą syntezatory Korg i Casio, a klawiszowe pasaże uznawane są za najważniejszą umiejętność muzyka rozrywkowego.

Mikrowafle zabierają nas w podróż na wschodnie krańce Europy, gdzie śpiewna mowa rosyjska doskonale uzupełnia kiczowatą i dramatyczną elektronikę. Posnurmuju poru i Kukuczka jako żywo przypominają to, co kiedyś, w zamierzchłych czasach programu Sonda i hitów Marka Bilińskiego (taki polski odpowiednik Jeana Michella Jarre’a) uchodziło za największy szpan, czyli popiskujące syntezatory ozdobione bajeranckimi efektami perkusyjnymi. Piosenki Żyjemy w gazach i Cicha noc prezentują surrealistyczne poczucie humoru formacji (Żyjemy w oparach, żyjemy w gazach czy Ekskluzywna tajemnica – matka dziewica/ Luksusowa nowina – matka rodzi syna) – prowokują, ale i wywołują uśmiech absurdalnymi skojarzeniami.

Absolutnie obowiązkowa pozycja dla każdego fana krajowego electro i altdisco. Tym bardziej, że za zupełną darmochę – wystarczy wejść na stronę zespołu.

Band site: http://www.mikrowafle.com/
ver.: polish / english
media: free mp3 (full EP)

Bruno Schulz: Ekspresje, depresje, euforie (Luna Music, 2007)

Bruno Schulz – nazwa zuchwała i prowokująca. Od zespołu, który przybrał imię genialnego pisarza i grafika, można – trzeba – wymagać czegoś niezwykłego, magicznego. Tymczasem kielecki Bruno Schulz (ładnie, że chłopcy poprosili o zgodę na wykorzystanie nazwiska Brunona Schulza jego jedynego żyjącego potomka – i otrzymali ją) jest zespołem zwyczajnym, by nie powiedzieć banalnym. Muzycznie nie odkrywają żadnego nieznanego lądu, tekstowo – starają się powiedzieć coś od siebie, acz z różnym skutkiem.

Jako się rzekło, muzycznie Bruno Schulz niewiele ma do powiedzenia. To sprawnie podany rock gitarowy, wykonany z dużą sumiennością i dbałością o detale. Gitarzyści Marcin Regucki i Tomasz Wzorek odrabiają swoja pracę z brawurą i techniczną poprawnością, sekcja Kucharski-Zarębski nie ustępuje im ani kroku, krocząc rytmicznie i precyzyjnie. Ale czegoś tu brakuje. Spontaniczności? Ognia? Luzu? Wydaje mi się, że zespół obawiał się popuścić wodze fantazji, żeby nie przeszarżować i w efekcie powstała muzyka wymierzona co do milimetra, dokładnie taka, jaką zaplanowali. Trema debiutantów? Być może na drugiej płycie poczują się już na tyle swobodnie, by poluzować sobie cugli. Wokalista i tekściarz (a także plastyk, student łódzkiej ASP) Karol Stolarczyk, to bez wątpienia najciekawsza i najbardziej charakterystyczna postać zespołu. Mimo młodego wieku ma już bogaty arsenał wokalnych min i grymasów, bywa bardzo manieryczny i chimeryczny. Wokalnie umieściłbym go gdzieś pomiędzy Marcinem Rozynkiem a Marcinem Zagańskim z Kombajnu do Zbierania Kur Po Wioskach, z niepokojącymi odchyłami w stronę Roberta Gawlińskiego (na miłość boską!). Teksty bywają bardzo pretensjonalne, choć są napisane poprawnie i zawierają – ale nie wnikam w to – jakiś przekaz. Często grzeszą banałem: Tłumy tańczą bałwochwalczo/ Opuścił nas Bóg albo Ludzkość wydała na świat mnóstwo takich jak ja/ Pytając gdzie są tory miłości szukamy w burdelach. No cóż, taka poezja dojrzewającego człowieka. Pierwsze rozczarowania światem, przerażenia, pierwsze cynizmy. Kto z nas tego nie przechodził? A więc wybaczam, bo też czasem udaje się Stolarczykowi napisać dobre wersy: Ja ćwiczę w wannie swoją śmierć/ Więc weź kamerę i zacznij to kręcić.

Piosenki. Płytę otwiera dziwaczna Afera. Histeryczny wokal, ni to progresywne, ni to metalowe, ni psychodeliczne elementy nijak nie pasują mi do reszty płyty. Potem są całkiem chwytliwe Taniec bałwochwalczy i Gdy więdną kwiaty – chyba najlepsze momenty płyty. Również Elektrownie brzmią przebojowo, ale niebezpiecznie zbliżają się do krajowego mainstreamu w wydaniu Wilków. Jeśli Bruno celuje w szeroką publikę, to niewątpliwie powinien iść w tym kierunku, ale trudno tę muzykę nazwać alternatywą. Szczęściem już następujące potem Mandarynki mają znacznie bardziej awangardowy charakter. Wspomnę jeszcze o Dziewczynce z Bałut, ale nie dlatego, że podoba mi się podrabianie Thoma Yorke’a, ani dziwaczny refren Zobacz, jestem w twojej torebce (o co tu chodzi??!), ale ze względu na lokalność w tekście (Bałuty to dzielnica Łodzi, rodzinnego miasta Stolarczyka). Niestety nie obyło się bez wpadek-koszmarków. O Aferze była już mowa, niech jeszcze padnie tytuł Podmienić naboje. Nie dość, że tekst jest o aniele (czy my Polacy musimy ciągle śpiewać o aniołach? Anioł w Krakowie nie wystarczy?), to jeszcze wyśpiewany tragiczną stylizacją na Gawlińskiego. Takim numerom mówimy stanowcze nie! Za to jedno ciepłe zdanie za utwór Biegnę, biegnę, idę, idę (aha, była tu jakaś inspiracja) z uroczym chórkiem śpiewającym niecenzuralne Sąsiad wkurwi się. Sympatyczne.

Brzmieniowo Ekspresje nie dają rady. Trochę jakbym się cofnął w czasie do połowy lat 90. Brzmienie jest suche i ciasne, brak w nim przestrzeni i głębi. Jednak jeśli uwzględnić fakt, że zespół nagrywał tę płytę w domowych warunkach, nie powinienem się czepiać. Debiut Bruno Schulza na pewno pozostawia spory niedosyt, jednak warto dać tym chłopakom szansę, a płytę warto przynajmniej raz przesłuchać, choćby w sklepie, by wyrobić sobie o niej własne zdanie.


Band site: http://www.brunoschulz.of.pl/
ver.: polish

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni