30 lipca 2009

Radio Bagdad: Kupując czerń (Lou&Rocked Boys, 2009)

Zespół z Gdańska nieźle namieszał swoją debiutancką płytą Słodkie koktajle Mołotowa, oferując słuchaczowi zgrabnie przyrządzone danie ze składników całkiem świeżych (moda na taneczne granie muzyki rockowej) i tych nieco już nadpleśniałych, wyciągniętych z wilgotnej piwniczki (naiwno-punkowe teksty). Efektem był szybki awans do grona ulubieńców mediów i fanów, a także spore oczekiwania wobec kolejnego dzieła tej ekipy. Dzieło już jest w sklepach i można o nim powiedzieć wiele, tylko nie to, że bije na głowę Koktajle. Kupując czerń cierpi na klasyczny „syndrom drugiej płyty”.

Płyta zaczyna się naprawdę obiecująco, atakując uszy przebojowym Tak bardzo przypominasz mi, który pulsującym rytmem ładnie nawiązuje do debiutu, potem następuje tytułowy Kupując czerń, niesiony intensywnym pochodem basu i offspringowym refrenem. Również dynamiczny utwór Nieudaczni eksponuje wszystko to, co w muzyce Radia najlepsze – brawurowo łącząc kowbojski riff gitary akustycznej w zwrotkach z hałasującymi refrenami. Przyjemnie łechce trąbkę Eustachiusza Krótka z głupotą rozprawa, brudna, punkowa, zgrzytliwa. Później para wyraźnie ucieka z zespołu, pomysły się kończą, mnożą się piosenki bezbarwne i słabo zapamiętywalne. Grupa robi krok wstecz, cofając się do epoki archaicznego punk rocka. Może to wpływ legendarnego studia Rogalów Analogowy, znanego z produkcji dla wytwórni Obuh? Trzeba przyznać, że brzmienie wszystkich instrumentów jest świetne, takie „lampowe”, jednak wydaje mi się, że chłopaki nie wykorzystali szansy, jaką dawało zderzenie archaicznych analogowych technologii z nowoczesnym, tanecznym podejściem do kompozycji. Zamiast eksperymentować, nagrali quasi-hołd dla znienawidzonej przeze mnie ery polskiego punk rocka.

Nie to żeby wszystkie piosenki były nieudane. Kilka nawet udaje mi się zanucić z pamięci. Chcę się narodzić na nowo, Giną jak we mgle, nieco inaczej pod względem harmonii wokalnych i gitar pomyślany Czar się skończył – to wszystko całkiem przyjemne melodie. Ale tak naprawdę słuchając płyty mam poczucie niespełnienia. Potęgują je irytujące wpadki, jak choćby ten koszmarny cytat z Give Peace A Chance Lennona w Naiwnej piosence pacyfistycznej. W ogóle cała Naiwna piosenka pacyfistyczna jest jedną wielką irytującą wpadką. I tu docieramy do tekstów. Denerwuje mnie, że są takie słabe. Znacznie gorsze od Słodkich koktajli Mołotowa. Sprawiają wrażenie wymęczonych, napisanych na siłę. Pomijam już ich ostentacyjnie naiwny wydźwięk – jakby Sielak postanowił uświadomić młodzież, jaki ten świat jest zły i cyniczny – gorzej, że po prostu słowa się w nich nie kleją. Brakuje im lekkości i swady znanej z debiutanckiej płyty. Możliwe, że w tamtym przypadku atrakcyjna forma muzyczna przykryła część ich niedostatków. Te na Kupując czerń w połączeniu z oldskulowym brzmieniem zalatują naftaliną. Przykład: Elitarny TV show/ Prezenter pięknie się zgiął/ Każdy patrzy w stronę Twą/ To jest ten stan!/ Poza wizją drugi show/ Gdzie knajpiany blichtr i swąd/ Każdy patrzy w stronę Twą/ To jest ten stan! Jakieś takie słabe, aż mi się włącza automatyczny odruch obronny.

Album zamyka adaptacja wiersza Edwarda Stachury Noc albo oczekiwanie na śniadanie, która dobitnie ukazuje pewną prawdę: a) do śpiewania poezji trzeba mieć bardzo dobrą dykcję, a tej Sielak nie posiada i b) nie każdy wiersz nadaje się na materiał na piosenkę rockową.

W sumie więc rozczarowanie. Płyta nie jest zła, mogę wręcz przyznać, że jest przyzwoita, ale brakuje tego błysku, tego „ach!”, które towarzyszyło Koktajlom. Radio Bagdad zjechało z górnej półki „odnowiciela polskiego rocka” na ciasno zasiedloną półkę „typowy polski zespół”. Na szczęście z „syndromu drugiej płyty” można się wyleczyć i w tym upatruję nadzieję, że Radio Bagdad nie dołączy do silnej grupy pod wezwaniem Happysad-Coma-Strachy na Lachy, tylko swoją trzecią płytą sprzeda jej solidnego kopa, a ja znowu rozdziawię buzię i zawołam: no żesz kurwa, pięknie! [m]

Chcę się narodzić na nowo:




Strona zespołu:
http://www.radiobagdad.art.pl/start.html

28 lipca 2009

Flashback: post-Jarocin-chill

Tydzień temu zakończył się Jarocin Festiwal 2009. Jak pisał [m] w innym wpisie, największą wadą festiwalu jest brak określonej drogi, którą chce podążać. Czy warto próbować wskrzeszać legendę, jaką był w latach 80.? Z drugiej strony - czy jest sens pod szyldem Jarocin próbować wypromować nową jakość, opartą na nowej, młodej muzyce pierwszego dziesięciolecia XXI wieku? Odpowiedź każdy musi znaleźć sam. Cieszy mnie, że odkąd opiekę artystyczną przejął Michał Wiraszko z Much - festiwal zwrócił na siebie uwagę zespołów z gatunku indie/alternative.

O tym jak wyglądała tegoroczna edycja festiwalu można poczytać na zaprzyjaźnionych serwisach. My na chwilę cofniemy się w czasie o kilka miesięcy, aby przyjrzeć się konkursowi dla młodych kapel. Napłynęło ponad 400 zgłoszeń, z czego 50 zakwalifikowało się do tzw. eliminacji. Od 15 maja do 15 czerwca konkursowe propozycje można było (i dalej jest taka możliwość) posłuchać na onecie. Dwa pierwsze miejsca miały zapewniony start. Pozostałych ośmiu wykonawców wybrało jury.

Do konkursu przystąpiło wiele kapel, o których twórczości czytelnicy mogli poczytać na naszym blogu. Nie wszystkie były „młode”, kilka bandów ma na koncie wydane płyty długogrające. Niektórzy zaproponowali dobrze znane kawałki; pojawiło się także kilka premier. I oczywiście debiuty - młode zespoły dopiero stawiające pierwsze kroki.

Niniejszy flashback jest wybiórczym (i niepełnym!) zestawem piosenek mniej znanych, a wartych zauważenia, które wyłuskaliśmy przesłuchując listę kandydatów. Swoją drogą - czy by nie było pięknie gdyby cała 50-tka wystąpiła na festiwalu?

Applessed: Playground
Debiutankca EP-ka Broken Lifeforms ukazywała zespół nieśmiało (aczkolwiek z pomysłem) wychylający się poza tradycyjny rock progresywny. Obecnie grupa rośnie w siłę, a zwiastun długogrającej płyty pokazuje, że trzeba będzie się sporo namęczyć, by zaszufladkować generowane przez nią dźwięki. Podobno wokalista na scenie to wypisz-wymaluj Ian Curtis. Mniam, mniam...




Atoms For Peace: On The Road
Z notki biograficznej: Celem, dla którego tworzymy muzykę, jest to, że usłyszy nas kiedyś Frank Black i dostaniemy od niego autograf. Tylko kibicować! (A ja marzę o tym, żeby FB wreszcie przyjechał do Polski na koncert – [m]).



Certain Sounds: Egoists
Jesteśmy na Wyspach. Szczególnie za sprawą wokalu. Nagranie brzmi jeszcze trochę nieporadnie, ale czuć potencjał do masowego tupania nóżką.



Coffee Radio: Wszystko o tobie
Coffee Radio już na Shivers EP dało się poznać jako kapela od fajnych melodyjno-gitarowych piosenek. Wygląda na to, że talent do pisania wpadających w ucho kawałków rozwija się bez większych przeszkód.



eM: Trudna świadomość
Hihihi, młody zespół:) Na poważnie - eM wraca. Trzecia płyta gotowa, choć są jakieś problemy z jej wydaniem. Obecnie zespół działa jako trio. Zobaczymy jak poradzi sobie Trudna świadomość. Czy stanie się pokoleniowym hymnem? Zobaczymy. Brawa za najdłuższą solówkę ostatnich lat w indie rocku!



Insekt: Kosmici
Chłopaki działają od 2001 roku, a wciąż są nieznani. Trochę to dziwi, gdyż grają głośno. I o miłości. A Kosmici to kawałek w sam raz do ukochania przez dziewczyny!




Londyn: Time Is Like The Ocean
No tak, ktoś musiał się w końcu tak nazwać :) Przynamniej wiadomo o co kaman. Time Is Like The Ocean równie dobrze mogłaby powstać na Wyspach i tam zdobywać popularność. Niestety w Polsce jest na drodze do zapomnienia. Słuchać i wypatrywać na koncertach!




Nell: Panie Wright
Gdzieś wyczytałem, że chodzi o tego Wrighta co wynalazł antidotum na morfinę [sic!]. Choć przyznam, że nie bardzo wiem, o co chodzi w tekście, to jest jest on napisany i zaśpiewany bardzo ładną polszczyzną. Co cieszy. I powoli czuję napięcie z okazji wydania kolejnych nagrań. Podobno płyta jest już gotowa...



Plebania: Na wojennej ścieżce
To nie jest zespół indie. To „punk reggae indian music band” z trzema płytami w dorobku. I co z tego, skoro Na wojennej ścieżce to szalenie energetyczny kawałek z ogromnym zadziornym pazurem? Aż mi się chce doszperać się regularnych wydawnictw aby przekonać się czy to jednorazowy wybryk...



Purpure Drape: What Do I Need
Nie mam za wiele informacji o tej kapeli. Może na myspace jest coś więcej, ale jeszcze nie chce mi się wchodzić. Na razie wystarczy mi ten kawałek. Gęsty i gorzki.




Silly Boyz In The Streetz: Woah
Do tej pory nie wiem czy to jest zespół na poważnie, czy tylko dla zgrywy. Woah wywołuje u mnie odczucia ambiwalentne. Ale mają u mnie spory kredyt zaufania za Banał. Może się wyrobią?



The Few: Living In Silence
Polsko-angielska ekipa. Co słychać. Oby tak dalej. I więcej takich refrenów jak w Living In Silence.



Wilson Square: People In Love
Zespół w Warszawie ma ugruntowaną pozycję. Ale przy odrobinie szczęścia twórczość zespołu mocno osadzona w latach 60. i 70. nie powinna napotkać trudności z odbiorem w pozostałych częściach kraju. Wystarczy dać się oczarować People In Love.



Przesłuchiwał i opisywał [avatar]

25 lipca 2009

Tylko Video – twoja prywatna muzyczna telewizja

Zapraszamy wszystkich fanów dobrej polskiej muzyki na naszą nową podstronę, na której będziemy zamieszczać wybrane wideoklipy i fragmenty koncertów polskich wykonawców alternatywnych. Bez zbędnego gadania, tylko muzyka i obraz. Klipy nie tylko nowe i najnowsze, także klasyka, rzeczy trudno dostępne i dawno nie widziane, wygrzebane w sieci fragmenty występów na żywo.

Wszystko to na kanale Tylko Video, dostępnym pod adresem:
http://wearefrompolandvideo.blogspot.com

W celu usprawnienia nawigacji na stronie, dodajemy szybkie menu na górnej belce – wystarczy kliknąć, by błyskawicznie dostać się na forum, do spisu kompilacji We Are From Poland czy na nasze profile na Myspace i Last FM. Miłego korzystania. [m]

22 lipca 2009

Trzej debiutanci na Offa wybrani

Znamy już wyniki głosowania na 3 ostatnich wykonawców, którzy zagrają na tegorocznym Off Festivalu. Najwięcej głosów zdobyli:

1. Janek Samołyk


2. Maria Celeste


3. White Rabbit's Trip


Czy to dobry wybór? Jeśli pan Janek wystąpi solo, zaśniemy na stojąco, jeśli z zespołem - może być fajnie. Maria Celeste - niewiele mi mówi ta nazwa. Może będzie przyjemna niespodzianka? White Rabbit's Trip - no wreszcie jacyś moi faworyci! Szykuję się na pół godziny porządnej, zakręconej rockowej jazdy.

Szkoda, że znowu nie udało się Organizmowi. BTW nie rozumiem, co robi zespół, który nagrał zajebistą, jedną z najlepszych płyt ub.r., w gronie totalnych debiutantów (z wyjątkiem Pornohagen i Dr Zoydbergha - ale te są o klasę słabsze)? Ta kapela powinna zostać zaproszona na festiwal na takich samych zasadach, jak chociażby Renton rok temu, czy Sensorry w tej edycji. No cóż, może następnym razem.[m]

21 lipca 2009

Obserwator: The Body Soundtrack

To nie zespół, a jeden człowiek: chłopak z gitarą. Znany dobrze fanom obiecującej formacji Max Weber – jej lider Tomek Jacak. The Body Soundtrack to jego akustyczna odskocznia od hałaśliwej działalności w zespole. Proste piosenki na głos i gitarę. Melodyjne, nieźle zaśpiewane. Cztery z nich Tomek zarejestrował z pomocą Marcina Awierianowa, znanego też jako Marcinera Awaria. Dwie po polsku, dwie po angielsku.

Sposób śpiewania Tomka w piosenkach z tekstami angielskimi przypomina to, co robi w Maksie Weberze. Piggy In The Middle, a zwłaszcza You Know That Place, sprawiają wrażenie roboczych szkiców do kompozycji tego zespołu. Wystarczy tylko dodać partie basu i perkusji, i mamy gotowe przeboje. Te z polskimi słowami brzmią już nieco inaczej, bardziej szorstko, ale taki już chyba urok naszego języka. Można się za to skoncentrować na przekazie – a teksty są napisane dobrze, intrygują, opowiadają historie, operują bardzo przyziemnymi, ale przez to wiarygodnymi porównaniami. Jak choćby w 20 netto: Mam 20 lat netto / I chciałbym żyć tak długo jak ten dżem z Tesco / Daj się dziś porwać / Podaj swoją dłoń by pobiec/ Pamiętaj nigdy nie jedz na zapas / Nie da się tak żyć / Trzeba trzymać się fasad / Nie żyjemy w Chinach / To nie Tajwan ani Chile. Jest tu i konkret, i odrobina liryzmu. Przyjemnie słucha się też Na bank, który z czarnym humorem opowiada o... pożyczce z banku: A jak umrę/ Na bank/ Całość spłaci/ Mój brat. Fajne.

Dobrze, że pojawiają się artyści, którzy próbują swoich sił w tzw. singer/songwiritingu. Dość mam podstarzałych bardów i rozmarzonych kosmitów z krainy łagodności. Czekam na głos młodego pokolenia, na werbalizację jego wrażliwości i własnego spojrzenia na współczesny świat. Na proste piosenki z dobrym tekstem. Najlepiej po polsku. Co nie znaczy, że nie czekam na płytę Maksa Webera. Oj, czekam i wierzę, że rozwali co najmniej tak jak debiut Setting The Woods On Fire. Ale póki co proponuję The Body Soundtrack. Warto poświęcić artyście te skromne dziesięć minut. [m]

PS. Szykujcie się na kolejnego chłopaka z gitarą – w kolejce czeka już Skodo!


Strona artysty: http://www.myspace.com/thebodysoundtrack

[deleted]: Promo-album (wyd. własne, 2009)

[deleted] to młody zespół z Poznania. Istnieją od 2007 roku. Mają za sobą już pierwsze demo, teraz można zaopatrzyć się w tzw. promo-album. Skąd taka nazwa, jakby nie było, oficjalnego wydawnictwa? Na płycie znajduje się 8 utworów, w tym trzy w wersji studyjnej, dwa kawałki live zarejestrowane podczas Poznańskiej Rzeźni Rockowej w październiku 2008 roku oraz 3 kompozycje unplugged. Tak więc rzeczywiście jest to wizytówka zespołu - możemy przyjrzeć się kapeli w trzech różnych wydaniach.

Szybka szufladka. Grają melodyjny, alternatywny ciężki rock. Lubią odpowiednio skorelowaną mroczną elektronikę. Kojarzycie Staind, Creed, Nine Inch Nails? Mniej więcej wiadomo, w którym kościele bije dzwon. W necie można napotkać porównania do Toola. Hm... chyba jednak nie tędy droga. Dużym, jeśli nie największym atutem zespołu, jest niepozorna wokalistka o ksywce Third Eye. Nie ma gotyckiego image’u, za to grzywkę rodem z festiwalu Bazuna, jednak swoim głosem przekonuje już po pierwszych wersach.

Pierwszą cechą, na którą zwróciłem uwagę przy odsłuchu, jest prostota riffu, na którym muzycy opierają cały utwór. Posłuchajcie „singlowego” Comatose. To zaledwie kilka prostych akordów. Prawie genialnych w swej prostocie. Zastanawiające, jaki efekt potrafi wywołać kilka uderzeń w nisko nastrojone struny. Na podobnej zasadzie grzeje Warning. Bas od pierwszych taktów wprowadza odpowiedni nastrój, by charcząc i zgrzytając pociągnąć do końca kawałek. Oczywiście nie ma tu mowy o minimalizmie. W kompozycjach wiele się dzieje. Szczególnie w Warning. Gitara prowadzi swoistą rywalizację z posępnymi elektronicznymi przeszkadzajkami. Dźwięki starają się za wszelką ceną wyrwać przed peleton, zadeptać i stłamsić rywala. Efekt co najmniej intrygujący. Parę minut przyjemnej nerwowej muzyki o schizofrenicznym zabarwieniu.

Koncertowe wersje niektórych utworów nie robią takiego wrażenia co ich studyjne odpowiedniki. To chyba kwestia małego doświadczenia muzyków. Gdzieś ginie charakterystyczny mrok i zaduch, pozostaje tylko mięsisty rockowy ciężar. W dusznej, zadymionej sali klubowej może i zdają egzamin; odtwarzanie z CD nie dostarcza większych wrażeń. Może dlatego najlepiej mi się słucha kawałka Passion (nie mającego studyjnego pierwowzoru) znalezionego w wersji live ma myspace z zagrywką rodem z Circus Lenny'ego Kravitza?

Części unplugged nie można nic zarzucić. Chwalić również nie ma co. Kapela dobrze się czuje w takim akustycznym wydaniu. Nawet „prądowe” wstawki mają swoje uzasadnienie. I znów - najjaśniejszym punktem jest Wasteland (We Call Home) z racji tego, że nie możemy porównać utworu z efektem pracy w studiu nagraniowym. To bardzo fajny, klimatyczny utwór. W refrenie dopatruję się atmosfery, która towarzyszyła podczas słynnego koncertu Alice In Chains.

Na koniec zostawiam sprawę wokalu. Niedawno chwaliłem dziewczynę z Hetane, muszę także pochwalić Third Eye. Mocny, jasny głos doskonale uzupełnia niewesołe dźwięki. Orgazmoidalne wokalizy (proszę bez uśmieszków - tak piszą o stylu Dolores O'Riordan z The Cranberries). Rozpiętość - pewnie będzie z kilka oktaw. I co mnie ujęło, nawet w bardziej siłowych pochodach wokalistka nie ucieka się do krzyku; cały czas słyszymy czysty śpiew. Inna rzecz, że w dynamiczniejszym On The Road, gdzie trzeba wydobyć w krótszym czasie większą ilość tekstu, dziewczynie zaczyna brakować tchu i głos staje się bardziej skrzekliwy. Co nie jest fajne. Zapewne to kwestia treningu. Więcej ćwiczeń, świeżego jogurtu, unikanie gorącej kawy i będzie znacznie lepiej :)

Promo-album zaciekawia, jednak trzy studyjne kawałki to zdecydowanie za mało. Trzeba czekać do kolejnej odsłony. I na zmianę layotu na myspace. Obecny jest okropny. [avatar]




Strona zespołu: http://myspace.com/deletedbandcom

20 lipca 2009

Camero Cat: Cats And Clocks (Mystic, 2009)

Czy mieliście okazję zobaczyć animację Tima Burtona Vincent? Jeżeli tak, to wiecie, z jakim klimatem będziecie mieli do czynienia podczas słuchania płyty Cats And Clocks zespołu Camero Cat.

Określenie „Dzieci Czesława” przylgnęło do tego zespołu na dobre. Oczywiście trio może się z tego powodu ciągle oburzać, jednak to zupełnie nie będzie miało sensu. Nawet jeśli nie mieliby powiązania z projektem Czesław Śpiewa, to podobieństwo muzyczne i tak sytuuje ich na tej samej półce. To dobrze wróży grupie, bo patrząc na sporą liczbę fanów twórczości Mozila, istnieje ciągłe zapotrzebowanie na taką muzykę. Zresztą, wygląda na to, że Camero Cat sami chcą nawiązywać do tego nurtu – wystarczy rzucić okiem na (bardzo ładną zresztą) okładkę płyty, która także utrzymana jest w podobnej stylistyce jak Debiut. Czesławomania jak się patrzy.

Cats And Clocks to zbiór 14 utworów utrzymanych w tonacji bajkowo-knajpianej. Niestety wszystkie teksty na płycie są w języku angielskim, co według mnie jest jej największym minusem. Historie tracą na tym trochę swojego uroku, jednak melodie bronią się same. To właśnie spokojne, bez większych ekstrawagancji kompozycje, które przyjemnie wpadają w ucho. Nie wiem, czy to celowy zabieg, ale utwory zlewają się w jedną całość, trudno wskazać na jeden, który odbiegałby od reszty, czy też wyróżniał się na tle innych. Tym samym brakuje tu wyraźnego singla, który pozwoliłby wypłynąć zespołowi na szersze wody. Album otwiera Shadows, Whispers..., od którego wieje tą przytaczaną już burtonowską grozą z przymrużeniem oka. Jednak nastrój zmienia się już przy następnej piosence, Follow Me, przenoszącej w klimaty zadymionych knajpek z muzyką na żywo. Po kilku piosenkach tempo trochę spada, zaczynamy więc wsłuchiwać się w warstwę tekstową. Słowa są ironiczne, groteskowe, ze sporym dystansem. Na płycie znalazło się miejsce także na jeden kawałek instrumentalny, po którym następuje zamknięcie utworem Rainy. Przywodzi mi on trochę na myśl stylistykę Architecture In Helsinki. Całość zaś mogę przyrównać do Lonely Drifter Karen, chyba za tę cyrkowość, przewrotność i zabawę.

When The Moon Is Coming Up:




Na pewno znajdą się zwolennicy Cats And Clocks, jednak dla mnie jest to płyta zbyt monotonna. Wiem, że taka stylistyka to świadomy wybór zespołu, jednak to nie zmienia faktu, że potencjalnego słuchacza nie należy zanudzać. Jedno trzeba przyznać – jest to całkiem zabawny album. Warto dodać także, że ponoć Camero Cat wypadają rewelacyjnie na koncertach. [spacecowboy]

Vincent Tima Burtona:



Strona zespołu:
www.myspace.com/camerocat

Zagraj na GO Rock Festiwal!


Już po raz piąty w Stalowej Woli odbędzie się GO Rock Festiwal. Do 30 września przyjmowane będą zgłoszenia zespołów chętnych do wzięcia udziału w części konkursowej festiwalu.

Organizatorzy mają nadzieję, że festiwal stanie się miejscem spotkań muzyków, dla których rock jest punktem wyjścia do twórczych poszukiwań w muzycznym gąszczu. Soczyste, rześkie kolory logo GO Rocka chętnie zmiksują się z innymi muzycznymi smakami.

Głównym elementem festiwalu jest konkurs. Zespół najlepiej oceniony przez jury otrzyma 3000 zł ufundowane przez Prezydenta Stalowej Woli. Swojego faworyta wybiera także festiwalowa publiczność.

Jury po przesłuchaniu demówek, zaprosi wybrane zespoły do występu na żywo w konkursie. Festiwal odbędzie się w cztery kolejne soboty począwszy od 14 listopada i potrwa do 5 grudnia. Każdy dzień zakończy koncert specjalnie zaproszonych gości.

Aby zagrać w części konkursowej festiwalu, należy do 30 września 2009 wypełnić formularz zgłoszeniowy dostępny na stronie
www.gorock.pl
Info organizatora

Łódź Alternatywna - wszystkie koncerty za darmo!

Festiwal Łódź Alternatywa wyrasta z chęci odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie na wydarzenia prezentujące wykonawców szeroko rozumianej muzyki alternatywnej. Muzyczny eklektyzm, innowacja, kontra wobec proponowanego przez mass media mainstreamu – to wartości wyznaczające ramy programowe festiwalu. Wiedzeni tymi zasadami organizatorzy pragną, tak jak poprzednio, w ciągu dwóch dni przedstawić to, co ich zdaniem najciekawsze w polskiej muzyce – od niebanalnego popu, poprzez dance-punk, klasyczny alt-rock i yass aż do jazzowo-elektronicznych poszukiwań.

Dzięki festiwalowi Łódź Alternatywa, w dniach 24-25 lipca 2009 roku, podobnie jak rok wcześniej, do naszego miasta zawita czołówka krajowej muzycznej sceny niezależnej. Koncerty odbędą się na dwóch scenach zlokalizowanych na terenie unikatowego XIX-wiecznego kompleksu fabrycznego Księży Młyn, przy ulicy Tymienieckiego, obecnie siedziby Fabryki Sztuki. Dzień pierwszy upłynie pod znakiem artystów eksplorujących nowe muzyczne przestrzenie i swobodnie łączących odległe nieraz gatunki. Drugiego dnia ze sceny popłyną dźwięki zdecydowanie bliższe estetyce rockowej. Nowość w porównaniu z poprzednią edycją stanowi współpraca z portalem MegaTotal.pl, której rezultatem będzie prezentacja najbardziej obiecujących zespołów dopiero szukających swojego miejsca na muzycznej mapie naszego kraju.

Wstęp na wszystkie koncerty jest wolny.

Wystąpią:
-24.07.: Plazmatikon, The Complainer & The Complainers, Bajzel, Tymański Yazz Ensemble
- 25.07.: Wolfgang In The Truck, Bruno Schulz, The Car Is On Fire, Cool Kids Of Death

Info organizatora

10 lipca 2009

Czosnek w dłoń i jazda!

Przez najbliższe 10 dni nic się nie będzie na blogu działo, bo wyruszam na łowy. Celem jest:


Gdybym jednak nie wrócił - co może być spowodowane: 1) ukąszeniem i przemianą w romantycznego krwiopijcę, 2) zakochaniem się w miejscowej książniczce, 3) podjęciem życiowej decyzji o zajęciu się hodowlą owiec i produkcją jogurtu - w tym przypadku schedę przejmie [avatar]. Poważnie :P [m]

9 lipca 2009

Bad Light District: Simplifications (Ampersand, 2009)

O tym, że chłopaki z New York Crasnals to niezwykle twórcze jednostki, przekonamy się pewnie jeszcze nie raz (w przygotowaniu inna płyta z ich udziałem – zespołu Plug Doctors). Póki co udowadnia to wydawałoby się najmniej eksponowany muzyk tej formacji – perkusista Michał Smolicki. Simplifications to jego autorskie dzieło - i jego odskocznia od pracy w zespole. Michał skomponował wszystkie utwory, zagrał na wszystkich instrumentach i zaśpiewał – w tym ostatnim zadaniu wsparli go koledzy z NYC, Jacek Smolicki i Marcin Białota. W rezultacie otrzymaliśmy muzykę, która nawiązuje trochę (a może nawet dość wyraźnie) do korzeni Krasnali, czyli fascynacji Joy Division, Bauhaus, Zimną Falą. Tu i ówdzie pobrzmiewają echa starego dobrego The Smashing Pumpkins. Warto na chwilę wrócić do ich EP-ki Crack Of City – ma podobny gęsty, mroczny klimat.

Simplifications ma nawet jeszcze cięższą atmosferę, głównie za sprawą mechanicznie brzmiącej perkusji i przytłaczającego basu. One to wywołują uczucie klaustrofobii, zamknięcia w małym, dobrze wytłumionym pomieszczeniu, z którego nie wydobywa się żaden dźwięk... Jednak, co może się wydawać dziwne w kontekście poprzednich zdań, płyty słucha się dość łatwo i przyjemnie. Wchodzi do głowy za sprawą chwytliwych melodii. Dostarczają ich oszczędne – czasem wybuchające zgiełkiem – partie gitary i efektowne linie wokalne. To muzyka na wieczór i lekką depresję. Może być lekiem, ale i jej powodem.

Już otwierający album Nothing Particular sygnalizuje konieczność przełączenia się na inny poziom wrażliwości. Głęboki, dudniący bas i rzężąca w tle gitara wyostrzają zmysły i wprawiają w stan pełnego
napięcia oczekiwania. Oczekiwania na co? Na niebezpieczną przygodę? Rozliczenie z traumatyczną przeszłością? Bolesne wyznania? We Make Love Everyday With A.C. wprowadza intymny, narkotyczny nastrój. Piękne dialogi gitar i spokojny, niski głos Jacka dodają kompozycji uroku. Ten nastrój na chwilę przełamuje singlowy Street Of Frozen Phantoms – utwór wyjątkowo w tym zestawie lekki i przestrzenny. Innym potencjalnym przebojem może być jeszcze tylko Simplify. Potem wracamy do pudełka. Jest depresyjnie, ale jak pięknie... Black Walls:




W kilku utworach Michał zdaje się być pod wpływem estetyki trip-hopowej, jest w nich też coś z ducha Depeche Mode. Wymienię Pocket Size World, Happy Ends Never Happen – w tym ostatnim transowy rytm dosłownie przygniata i odziera z nadziei. To Be The First za sprawą wyrazistego rockowego rytmu i podniosłego wokalu może się kojarzyć z dokonaniami Editors. Where Is Somewhere? rozpoczyna się jak grunge’owa ballada, ale rozwija w kierunku hipnotycznego rocka spod znaku cold wave. Album zamyka piękny, pełen rezygnacji numer Not There: All memories flushed down/ It doesn’t matter where we were/ We're not there. Światłem w tunelu okazuje się ostatnia piosenka – bez tytułu. Klasyczna ballada zagrana na gitarze akustycznej. So let's have another drink/ And just sit in the silence – to idealne podsumowanie tej smutnej, ale wcale nie dołującej płyty. Że zostanie z nami na długo – to pewne. [m]




Strona artysty: http://www.myspace.com/badlightdistrict

Elephant Stone: Nie mamy wyjścia EP (wyd. własne, 2009)

Częstochowianie z Elephant Stone wracają z nową EP-ką. Do tej pory na polskiej scenie zaznaczyli się przede wszystkim energetycznym kawałkiem Cztery. Toporny, ale i przesympatyczny riff połączonym z buńczucznym wrzaskiem mile łaskotał uszy. Pamiętam, że dość utyskiwałem na debiutanckie wydawnictwo - jego największym grzechem było niezdecydowanie muzyków. Poszczególne utwory zdawały się być konglomeratem dotychczasowej twórczości zespołu. Przedstawiały skład dopiero zgrywający się, szukający własnego pulsu i próbujący nieporadnie oderwać się od oczywistych inspiracji. Tylko wspomniane Cztery miało cechy songu wybijającego się.

Nie mamy wyjścia nie przynosi odpowiedzi na temat obecnej kondycji zespołu. EP-ka jest zwyczajnie za krótka. To tylko trzy utwory (Intra nie liczę). Najlepszy jest Własny odbiór. Lekko bezczelny, siłowy śpiew wokalista urozmaica skandowaniem. Czad w końcówce mimo braku jakiejkolwiek finezji spełnia swoją rolę. Dynamiczna piosenka powinna kończyć się przytupem. A ten jest zwyczajnie fajny.

Pozostałe dwa kawałki wyraźnie wskazują, że zespół ciągnie do mainstreamu. Chłopaki kończą z gniewną pozą, z buntowniczą miną i próbują konstruować bardziej melodyjne, przestrzenne utwory. Na razie wychodzą im zwrotki. W Meursault muzycy systematycznie się rozgrzewają, kończąc utwór porządną dawką brytyjskiej kanonady. Wszystko fajnie, ale klimat studzi zbyt harcerski refren. Podobną wadę wykazuje tytułowe Nie mamy wyjścia. W utworze jest powietrze, gitary tworzą udaną atmosferę. Niestety, refren po raz drugi przynosi rozczarowanie.

Dalej nie wiem, co z tymi Elephantami będzie. Muzycy wciąż wydają się niezdeklarowani; brakuje mi utworu, który bym kupił w całości. Mam wrażenie, że chłopaki w studiu są strasznie spięci. Boją się zalać kawą konsoletę i napaskudzić pizzą na stół. Kiedy się zapomną, to mile poharcują (Własny odbiór), ale to wciąż moim zdaniem wypadek przy pracy. Słonie! Nie wiem jak wypadacie na koncertach, ale słuchając nagrań jedno się ciśnie na usta - więcej luzu! [avatar]

PS. Okładka sympatyczna :)

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/elephantstonemusic

Oferta last minute: Monday Rebels + Excessive Machine dziś w Jadłodajni


A plakat warto zwinąć na pamiątkę :)

7 lipca 2009

Trzy miejsca na scenach Off Festivalu czekają na debiutantów!

Jak co roku na mysłowicki festiwal trafiają 4 zespoły wyłonione w konkursie: jeden wybierany jest podczas przeglądu w MDK w Mysłowicach, pozostali podczas otwartego głosowania w Internecie. Znamy już zestaw artystów, na których można oddawać głosy. Trójka z nich zagra na Offie, otwierając piątkowe i sobotnie koncerty.

W głosowaniu SMS-owym startują następujący wykonawcy:


-Janek Samołyk
-Marcinera Awaria
-Furia Futrzaków
-Dr Zoydbergh
-Anka Ujma
-Wolfgang In A Truck
-Pigalle Platz
-Pornohagen
-Organizm
-Dash
-We Call It A Sound
-Maria Celeste
-White Rabbit's Trip
-Excessive Machine

Jak widać, sporo znajomych twarzy. Na kogo wy zagłosowaliście lub zamierzacie zagłosować?

Szczegóły na stronie:
http://off-festival.muzzo.pl

Time To Express: Traffic Life (Big Blue Records, 2009)

Pochodzący z Kołobrzegu zespół powinien być czytelnikom dobrze znany. W sondzie na najlepszy kawałek WAFP Vol. 4 wygrał ich utwór Robot. W pełni zasłużenie. Piękne cure’owskie gitary w refrenie przypominające te z Bloodflowers, pełen pasji śpiew i stężenie emocji przekraczające dopuszczalne limity na kilobajt kwadratowy. Automatycznie chciało się więcej. Dziś na półkach sklepowych leży już debiutancka płyta, na niej dziesięć kompozycji. Warto było czekać? Cóż, najbardziej uradowani powinni być fani pierwszej płyty Coldplaya.

Robot to zmyłka. Ciężko w pozostałych piosenkach doszukać się podobnego klimatu. Dusznego, depresyjnego, naznaczonego odłamkami strachu. Czuć za to wyraźnie szkołę Chrisa Martina. Mają chłopaki talent do melodii. Nie robią przebojów, grają tak słodko-gorzko. Mimo ładnych refrenów, potrafią nasączyć kompozycje solidną dawką melancholii. Tak jest w Ucieczce, gdzie króluje pompatyczny refren (Może jeszcze jeden raz/ Zatrzymacie w miejscu czas/ Może jeszcze jedno z was poszybuje aż do gwiazd). The Last One charakteryzuje się przyjemną przestrzenią. Panowie często dają upust tłumionym emocjom. Robot - wiadomo. Uwagę zwraca także Enter Light. Hałaśliwy początek gładko przechodzi w sympatyczną zwrotkę. A refren działa niczym wentyl; doskonale daje upust nagromadzonej gitarowej furii. Dzięki temu koniec utworu jest zadziwiająco grzeczny i śpiewny. Ciekawy pomysł.

Ładnie grają, tak po babsku. Nie, to nie obelga. Tomasz Skierczyński, podobnie jak wokalista wspomnianego Coldplaya, dysponuje bardzo ciepłą barwą głosu. Kiedy wchodzi w wysokie rejestry, z pewnością wywołuje efekt mięknięcia dziewczęcych kolan. Czy refren Traffic Life nie jest słodki? Czy to nie jest jeden z tych kawałków, który by się chciało zaśpiewać swojej dziewczynie bądź żonie podczas zachodu słońca na wyludnionej plaży? Jak można nie lubić gościa, który uwodzi z iście wampirzą charyzmą (Wampir)?

Pozostali członkowie zespołu nie stoją w cieniu lidera. Mimo że w większej części plumkają sobie na gitarkach, starają się, by było ciekawie. Tu załka gitara akustyczna, tam przyłożą z większą mocą. Często wykręcą riff, by zakłuł w ucho, wyjadą z durrowymi akordami, a nałożone ścieżki w ciekawy sposób się zazębią. Nic nowego, odkrywczego, jednak lekcja muzyki odrobiona na piątkę. Zgodzę się z materiałami promocyjnymi - słychać Radiohead z czasów The Bends, nie wykręcą się od porównań z Myslovitz. Ja dalej będę się upierał, że mimo wszystko jest to inteligentne nawiązanie do Parachutes.

Powyższe akapity to próba w miarę obiektywnej oceny debiutanckiej płyty zespołu. Gdyż subiektywnie muszę z bólem serca stwierdzić, że ciężko, naprawdę ciężko mi przesłuchać album od początku do końca. Kiedy teraz sobie siedzę przed monitorem, a dźwięki cicho płyną z małych kwadrofonicznych głośników, jest OK. Gorzej jest z odsłuchem w słuchawkach. Wiem, że wydawnictwo zostało zremasterowane w domu, ale... dlaczego gitara prowadząca w większości kawałków jest tak samo nastrojona? W Tysiącach nowych dni i Robocie się sprawdza, ale identyczny sound słychać w następnym The Last One oraz This Is The End! Wydaje się, że Song będzie on niej wolny. Tak jest... do czasu refrenu. Dlaczego w Wampirze znów jest na pierwszym planie, zamiast schować się do tyłu i ustąpić miejsca innym barwom, jak w końcówce? Ten nieszczęsny zabieg zabija ducha całości. Już po pierwszej połowie ma się serdecznie dość tego brzmienia.

Na przyszły rok muzycy planują nowe wydawnictwo. Moja skromna sugestia: może tym razem z dobrym producentem? Gdyż za Robota mają u mnie spory kredyt zaufania! [avatar]




Strona zespołu: www.myspace.com/timetoexpress

5 lipca 2009

Kamp!: Breaking A Ghost's Heart SP (Brennnessel, 2009)

Łódzko-wrocławski Kamp! pomału wyrasta nam na etatowego dostarczyciela parkietowych killerów. Po debiutanckiej EP-ce, przed którą słusznie klęknęła większość internetowej braci recenzenckiej, przychodzi czas na ultrataneczny, dyskotekowy singiel, na którym trio jeszcze odważniej atakuje umysły indiemłodzieży hedonistyczną, romantyczną odmianą electropopu.

Utwór tytułowy w wersji podstawowej to potężny kawał dyskotekowego wyziewu. Trwa ponad dziewięć i pół minuty, ale ani przez chwilę nie ma się wrażenia nudy i monotonii. Począwszy od wstępu a la LCD Soundsystem w wydaniu dla joggerów, przez słodki etap new romantic, rozbuchaną do granic możliwości część „solówkową” (ach te cudowne plastikowe lata 80!), aż po dynamiczne, transowe zakończenie z hałasującym cowbellem – to wszystko robi naprawdę spore wrażenie. Panowie przygotowali też mocno poobcinaną wersję radiową – całkiem przyjemną, choć zdecydowanie rządzi wersja długa. Z kolei w roli bisajda wyśmienicie spisuje się Le Jaguar. Otwiera go fajna kanonada elektronicznych bębnów i zapętlony w stylu Moby’ego wokal, do tego wręcz absurdalny funkowy bas (kiedyś grano tak na poważnie; wiem, że trudno w to uwierzyć). Porządny kawał ruszającego disco – nie ma to tamto!

Myślę, że to już ostatni balon sondujący opinię publiczną przed nagraniem dużej płyty. My już wiemy, czego możemy się po Kampie spodziewać. A chłopaki wiedzą, że my wiemy. Teraz powinni też wiedzieć, że bardzo niecierpliwie czekamy na płytę i trzymamy kciuki, aby okazała się tak dobra, jak to, co wydali na małych krążkach. [m]


3 lipca 2009

Dużo młodych kapel w Katowicach na Mariackiej

Ulica Mariacka w Katowicach to miejsce obrosłe wieloma miejskimi legendami. Najbardziej jest znana z tanich (i mocno przechodzonych) pań lekkich obyczajów (po młodsze udajcie się w kierunku Uniwersytetu, na Bankową). Niedawno ulica przeszła lifting i miała się zmienić w reprezentacyjny deptak. Ale ludziska, na przekór urzędasom chyba, jakoś nie chcą tam przychodzić i się bawić. Teraz miasto atakuje młode pokolenie organizując przegląd debiutujących kapel. Darmowe koncerty będą się odbywać przez cały lipiec w soboty i niedziele. Jak zobaczycie na plakacie, kilka zespołów może nas zainteresować.

Więc przybywajcie, nie bójcie się Katowic!

Wnętrza + Transfuzjon w Zakopanem (Turyści z Wawki będą zachwyceni)


2 lipca 2009

The Jet-Sons: Rockabilly Garage (Burning Chords Records, 2009)

Jest ciepły letni wieczór. Macie wynajęty domek nad morzem, tuż przy plaży. Zapraszacie przyjaciół, znajomych i nieznajomych (nieznajome zwłaszcza). Już gra muzyka, już rozbijają się pierwsze kieliszki. Bez obaw, drinków starczy na całą noc! Dziewczyny w sukienkach do kolan, chłopaki w płóciennych spodniach i białych koszulach. Na werandzie gra zespół: trzech gości w podkoszulkach. Perkusista, kontrabasista i śpiewający gitarzysta. Grają rockabilly. Dziewczyny i chłopaki tańczą. Dziewczynom kręci się w głowach od alkoholu i muzyki, wbrew swoim zasadom stają się łatwe...

The Jet-Sons grają rockabilly w klasycznej postaci. Trzy instrumenty, surowe brzmienie, czysta energia płynąca z dzikiego rytmu i elektryzujących solówek gitary. Dodajmy do tego niski głos wokalisty, a otrzymamy muzykę idealną na wakacyjną prywatkę, ale też świetną do jazdy samochodem. Rockabilly to styl wywodzący się z lat 50. – a więc z dość zamierzchłych czasów. Trio z Rzeszowa znakomicie uchwyciło atmosferę tej epoki i autentyczność rodzącej się muzyki popularnej, znanej później jako rock’n’roll. Płyta została nagrana na setkę i brzmi bardzo szorstko – zupełnie inaczej od ugładzonej odmiany rockabilly wykonywanej przez Pavulon Twist. Słowo „garage” w tytule płyty mówi o niej wiele. Ta garażowość brzmienia to właściwie jedyny element łączący w ich muzyce przeszłość z teraźniejszością. Przesterowany wokal i często grająca bardzo brudno gitara nie pozwalają zapomnieć, że mamy do czynienia z zespołem jak najbardziej współczesnym. To estetyka przypominająca dokonania młodych bluesmanów, którzy czerpiąc pełnymi garściami z tradycji, celowo nasycają ją brudem i rockową mocą przesterów.

Jak to wypada w wykonaniu The Jet-Sons? Na dobry początek posłuchajcie Rockabilly Stud:




Nieźle łoją. A to nie jedyny taki mocny akcent. W Evil Rythm In A Voodoo Style pojawia się ciężki hipnotyczny rytm, a lider - Dominik - potrafi demonicznie krzyknąć. Tak jak w You Are Hot Because (Uh Uh Uh), napędzanym przez prymitywne, potężne uderzenia perkusji. Przy Hot Rod Gal Of Mine na naszej plażowej imprezie nie będzie już nikogo, kto by nie tańczył. Niektórzy mogą się nawet puścić w pogo! Jet-Sons grają czasem tak klasycznie, że trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z oryginalnymi, ale fantastycznie zremasterowanymi nagraniami sprzed pół wieku. W Washboard Boogie, które brzmi jak standard, kluczową rolę odgrywa tytułowa tara, używana w dawnych czasach jako instrument. Slap The Bass automatycznie nasuwa skojarzenie z jazzowym klubem dla murzyńskiej młodzieży. Z ciekawostek, najdłuższy na płycie numer Deep Blue Sin przypomina trochę kompozycje Lesława. Ale nic w tym dziwnego, Jet-Sonsi nagrali już wcześniej cover Partii. A solówka w tym nieco ociężałym kawałku – po prostu pycha!

Zawsze przy takich okazjach pojawia się pytanie: po co odtwarzać tak dokładnie muzykę, która wybrzmiała już kilka dekad wcześniej? Nie lepiej sięgnąć po klasyków? Jasne, historyczne nagrania warto poznać, ale kiedy słucham eksplodujących mocą piosenek The Jet-Sons, nie mam wątpliwości – warto czasem wykopać taką skamielinę i odtworzyć ją z zachowanego cudem DNA. Rockabilly ma się dobrze w naszej nowoczesnej erze. Świadczy o tym fakt, że płyta kapeli z Rzeszowa ukazuje się nie tylko w Polsce, ale też w Niemczech i dalekiej Japonii.

A co z naszą imprezą? Powoli dogasa wraz z nadchodzącym świtem, ale... Przecież jutro też jest noc. [m]

Strona zespołu:
http://jet-sons.com/

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni