31 grudnia 2008

Panikarze 2008 – zaczynamy głosowanie!

Zapraszamy do głosowania na płytę roku 2008! Zasady drugiej edycji zostały zmienione, aby umożliwić aktywność wyborczą również leniuchom, którym nie chce się wysyłać maila z własnymi propozycjami. Plebiscyt będzie miał dwa etapy. Pierwszy wyłoni 10 najlepszych płyt roku 2008 za pomocą powszechnego głosowania na 20 najlepiej ocenionych przez redaktorów bloga polskich wydawnictw. Drugi zaprezentuje nasze propozycje w kategoriach: Płyta Roku, EP-ka Roku i Nadzieja Roku.

Wybór dwudziestki, która zostanie poddana głosowaniu, nie był łatwy. Pozytywnie przez nas ocenionych longplejów było grubo ponad 30! Postanowiliśmy zrezygnować z głośnych premier, które jednak nie znalazły w naszych oczach (a raczej uszach) uznania. Stąd na liście brak takich zespołów jak Cool Kids Of Death, Renton czy Out Of Tune. Może w kolejnych plebiscytach?

Głosowanie potrwa do końca stycznia. To dość czasu, żeby zapoznać się z tytułami, które jeszcze nie zagościły w Waszych odtwarzaczach i wyrobić sobie o nich opinię. W pierwszych dniach lutego ogłosimy 10 najlepszych zdaniem czytelników bloga albumów roku 2008, a także przedstawimy zestawienie Don’t Panic.

Uwaga! Można głosować na więcej niż 1 album – ale tylko raz, dlatego sugerujemy chwilę zastanowienia, żeby potem nie było żal jakiejś niezaznaczonej pozycji.


----------------------------
Ponieważ jest to ostatni wpis w tym roku (co ja jeszcze robię przed komputerem??? – [m]) – cała dwuosobowa załoga Don’t Panic We Are From Poland życzy wszystkim czytelnikom – stałym i okazjonalnym, lubiącym nas i nie cierpiącym – fantastycznego Nowego Roku, pełnego świetnej muzyki i okazji do spotkań na równie znakomitych koncertach!

30 grudnia 2008

V/A: Wszystkie covery świata (Pomaton EMI, 2008)

Sylwester tuż-tuż, przydałoby się uzbroić w jakąś muzykę na prywatkę. Najlepiej dobrą składankę, która zaspokoi gusta wszystkich imprezowiczów, wpadając w ucho znajomą melodią w nowych aranżacjach. Wydawałoby się, że kompilacja – stworzona przez Ulę Kaczyńską z Polskiego Radia Euro (dawniej Bis) – składająca się z coverów znanych szlagierów będzie na to zapotrzebowanie idealną odpowiedzią. Niestety – tak się tylko wydaje.

Na początek uściślenie: wydawnictwo składa się z dwóch płyt – „polskiej” i „zagranicznej”. Na pierwszej młode polskie zespoły oddają hołd twórcom polskich przebojów głównie z lat 80. Druga nas nie interesuje:) Wybór piosenek do przerobienia jest nieco, hm, kontrowersyjny, ale zasadniczo zgodny z panującą obecnie modą na „ejtisowy” kicz i wiochę. Mamy tu zarówno świetne i wiecznie młode kawałki Maanamu, Johna Portera, Republiki czy Klausa Mitffocha, jak i ewidentne przykłady tandety, o której chciałoby się już zapomnieć (Papa Dance, Bolter, Anna Jurksztowicz). Wyzwania podjęła się cała plejada współczesnych gwiazd i gwiazdeczek naszej alternatywnej sceny. Z jakim skutkiem?

Otwierający zestaw Pawilon poradził sobie z piosenką Andrzeja Zauchy Byłaś serca biciem. Co prawda nigdy nie byłem (i raczej już nie będę) wielkim fanem tego festiwalowego gwiazdora, to jednak doceniam fakt, że piosenka nie zestarzała się i nosi znamiona klasyki polskiego popu. Out Of Tune rozprawili się ze Szklaną pogodą Lombardu. Był to jeden z największych hitów PRL-u, dziś całkowicie zdewaluowany, w wykonaniu OoT ani nie porywa, ani nie skłania do pląsów (o co chyba chłopakom chodziło, kiedy pakowali w swoją wersję tony tanecznych bitów i buczących efektów). Dick4Dick swoją wersję Wszystko czego dziś chcę nagrali z udziałem Anny Patrinni, z duetu Skinny Patrinni - nie wyszło to nawet źle, tym bardziej, że Diki zrobili ją w stylu elektronicznych Silver Ballads, a nie nadętorockowego Grey Albumu. Bezpretensjonalnie i nowocześnie – a jednak z retropatyną. CKOD wyłamało się z tego rozrywkowego trendu i przerobiło electropunkowo numer Siekiery Ja stoję, ja tańczę, ja walczę. Nie za bardzo pasuje to do taneczno-dyskotekowej całości.

Novika po swojemu potraktowała Szał niebieskich ciał Kory i wyszło z tego coś całkiem intrygującego i odprężającego. O dziwo, z drugą piosenką Maanamu (Lipstick On The Glass), również nieźle poradził sobie Hurt. Ich wersja nie odbiega szczególnie od oryginału i to chyba przyczyna całkiem pozytwnego efektu. Mocno ryzykowne było zestawienie elektroniczno-dętego (od instrumentów dętych, rzecz jasna) Oszibaracka z klasycznym numerem Klausa Mitffocha Śmielej. O ile do interpretacji wokalnej można mieć pretensje za manieryczność, to warstwa muzyczna ciekawa i w stylu Oszibaracka. Zupełnie mi nieznany kolektyw Cinq G zmierzył się ze Świętym szczytem Kryzysu. Podejrzewam, że funkowo-punkowy efekt można docenić dopiero po spożyciu. Po wielokrotnym spożyciu. Renton przeleciał się po Stanie pogody zmory mojego dzieciństwa, czyli Anny Jurksztowicz, jakby to była ich własna piosenka. Więc jeśli komuś spodobał się ich debiut, to i ten cover łyknie z ochotą.

L.Stadt nagrał najlepszą wersję w zestawieniu. Chyba nieprzypadkowo, bo łodzianom trafiła się najlepsza piosenka „podstawowa”, czyli Ain’t Go No Music Johna Portera. Jak świetne i uniwersalne numery tworzył Porter na przełomie lat 70. i 80. potwierdza moja niedawna wycieczka na Helicopters Porter Bandu. Płyta wymiata! A wersja L.Stadt naprawdę przyzwoita i równie porywająca co oryginał. Czego nie można już powiedzieć o Marice i jej wykonaniu bolterowskiego hitu-szitu Daj mi tę noc. Ok, wiem że wszyscy to śpiewają klaszcząc w dłonie na dansingach, wczasowych potańcówkach i imprezach integracyjnych. Ale na miłość boską, cóż to jest za kicz! A współczesna wersja – pseudosoulowy popik w polskim wydaniu. Nie kupuję tego. Tak samo jak fascynacji, która już dawno przekroczyła granice żartu, niektórych osób twórczością zespołu Papa Dance. Afro Kolektyw pobawił się Królową fal. Wyszło tak jak miało wyjść. Ja wiem, trzeba mieć poczucie humoru. Jakoś nie mam. Jak dla mnie pomyłka, ale jak chcecie, to tańczcie:) Miloopa podjęła się przerobienia na swoją modłę najbliższej naszym czasom (trochę to niekonsekwentne) piosenki Republiki Raz na milion lat. Wersja elektroniczna, w stylu UniCode, ciężkawa, ale dość udana – po prostu tekst idealnie pasuje do muzyki, jaką gra Miloopa. Pogodno na swój niepowtarzalny sposób zrobiło kuku fanom Kombi (nie KOMBII), przerabiając hiciorskie Nie ma zysku na dziewięcioipółminutową spaceoperę, z odjechanymi chórami, solówkami i patosem godnym zespołu Queen. Wypaśnie! Szkoda, że po kilku dobrych momentach płytę kończy absolutnie denna wersja Ladypankowego To jest tylko rock’n’roll. Lider Komet Lesław tak bardzo wczuł się w rolę, że na cztery i pół minuty staje się Panasewiczem i Borysewiczem w jednej osobie, grając ten kawałek z pozycji na klęczkach. Żal słuchać.

Specjalnie dla was przemęczyłem wszystkie piętnaście utworów. Wniosek jest prosty – kilka udanych przeróbek, reszta raczej poniżej krytyki. To na pewno nie wina zespołów, prędzej materiału, który wzięły na warsztat. No chyba, że ktoś tak uwielbia lata 80., że nie przepuści żadnej okazji do powrotu do tych „wspaniałych” czasów. Pozostałym na imprezę sylwestrową polecam raczej coś z serii WAFP. Bez obciachu! [m]

29 grudnia 2008

Snowman: Lazy (Indigo Tunes/Kartel Music, 2008)

Ta płyta to dla mnie twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony wprawia mnie (chwilami) w zachwyt, z drugiej mocno rozczarowuje. Która szala przeważy? O tym za chwilę. Na początek kilka niezbędnych faktów. Snowman to zespół ze sporym doświadczeniem (działa od 2002 r.), Lazy to ich zdecydowanie zbyt długo odkładany debiut płytowy. Jak to zwykle bywa w przypadku takich rozciągniętych w czasie debiutów, na album trafił materiał mocno przekrojowy. To mogło spowodować, że nie brzmi tak świeżo i elektryzująco, jak się zapowiadał po premierze singla Lazy.

No właśnie. Zaczęło się od Lazy, piosenki, która – ok., może nie rzuciła mnie na kolana, ale na pewno postawiła w stan wzmożonej czujności. Ekscytacja trwała przez kilka tygodni oczekiwania na płytę, kiedy to odsłuchiwałem to nagranie dziesiątki razy przy okazji dopasowywania do tracklisty czwartej edycji składanki We Are From Poland. Ta piosenka zwiastowała coś bardzo przeze mnie wyczekiwanego – ta melodia, ten wokal, te przesterowane gitary, ten sposób rozwijania kompozycji ku hałasującemu finałowi. Myślałem sobie nawet: Kurcze, polskie Stereophonic w wersji dla inteligentów. I wreszcie pojawił się album i pojawiła się krecha na moim czole. Bo jak to tak? Lazy wyrzucono na sam koniec i to jako bonus track? A płyta okazała się zbiorem – wyrafinowanych, a jakże – ale jednak tylko wyciszonych pościelówek. Na jakiś czas nawet obraziłem się na poznaniaków (możecie to uznać za zachowanie nieprofesjonalnie; ale przecież wziąłem się w garść!) za tę totalną zmyłkę.

Potem zaczęło się słuchanie na poważnie. Głównie wieczorową porą, bo to płyta na koniec dnia, kiedy nie myśli się już o niezałatwionych sprawach, problemach i tym całym egzystencyjnym bla bla bla. Wtedy ta muzyka zaczyna pulsować własnym życiem. Żarzyć się jak ten drucik w żarówce. Najpierw słabo, potem coraz mocniej. Obrażenie się odchodzi w zapomnienie. Ta płyta jest przecież tak cholernie piękna. (Chociaż może zbyt grzeczna, zbyt elegancka). Zaczyna się kompletnie nieprzebojowo, wydawałoby się samobójczym utworem, w którym słychać tylko trzeszczenie płyty, głos Michała Kowalonka i prosty motyw pianina. Ale jaka to jest melodia w tym Faint Story, jak pięknie zaśpiewana! Panowie rozkręcają się powoli. W In A Hurry mamy już pełną sekcję, nastrojowy saksofon, ale ciągle jest bardzo łagodnie i nasennie. Co z tego, skoro za sprawą śpiewu Michała człowiek unosi się gdzieś ponad dachy, ponad miasto i łunę świateł. Caratea, mimo zalatujących Santaną (grr!) zagrywek gitary, wnosi trochę nerwowego napięcia za sprawą lakonicznych partii elektrycznego pianina i głośniejszego rozwinięcia tego niemal ośmiominutowego nagrania. Ożywcze prądy płyną od progresywnych riffów i żywszej pracy perkusji w Combustion Lane, by znowu złagodnieć w snującym się leniwie, podszczypywanym delikatnymi wyładowaniami elektroniki Milky Way.


Ciekawiej pod względem formalnym robi się w drugiej części albumu, począwszy od Outside Rain, w którym słychać fascynację Pink Floyd (na szczęście tradycja została przefiltrowana przez sito późniejszych doświadczeń kolejnych pokoleń muzyków), przez jazzowo rozimprowizowany instrumental Advertising Agency, w którym muzycy wykazują się nie tylko wirtuozerską sprawnością, ale i sporą erudycją, mieszając style i epoki; aż po rewelacyjny Name-Day!, w którym słychać namiastkę tego, co mogłoby stać się podstawą stylu Snowmana – łączenia łagodnych melodii zwrotek z eskalacjami jazgotu w refrenach. Nie można zapomnieć o wyjątkowym w tym zestawie E-Level, gdzie zespół trochę eksperymentuje z fakturą dźwięku, wprowadzając odrobinę chaosu i brudu w salonowe brzmienie całości. I o długim, ponadsiedmiominutowym Complain, w którym z pozoru nic się nie dzieje, ale podskórnie wyczuwa się niepokój potęgowany przez rozbudowaną warstwę perkusyjną i świszczące syntezatory, jakby od niechcenia nawiązujące do innej klasyki, tym razem w wydaniu Pere Ubu.

Na sam koniec zostaje to, od czego wszystko się zaczęło, czyli Lazy. Być może – to tylko moje spekulacje i marzenia – utwór jako najnowszy w zestawieniu został od niego oddzielony, ponieważ zapowiada nowy rozdział w karierze zespołu. Może będzie bardziej rockowo, energetycznie? Może ta druga płyta powali nas na ziemię dawką matematycznego hałasu, jakiego nie doświadczaliśmy od Cigarette Smoke Phantom Something Like Elvis? Może moje modły zostaną wysłuchane? :) [m]


Strona zespołu: http://www.snowman.pl

28 grudnia 2008

Najlepsze kluby w PL

Chcemy wam zaproponować zabawę w tworzenie listy najlepszych klubów muzycznych w Polsce. Klubów przyjaznych młodym zespołom grającym szeroko pojętą muzykę alternatywną, aktywnych (dużo koncertów, dobra informacja o wydarzeniach), dobrze zorganizowanych. Wspólnie stworzymy listę miejsc gwarantujących koncerty na poziomie.

Fani

Możecie przesyłać krótkie charakterystyki ulubionych klubów. Zwracajcie uwagę na: 1) częstotliwość koncertów, 2) jakość imprez (nagłośnienie, wielkość sceny, pojemność lokalu itp.), 3) poziom zapraszanych wykonawców

Zespoły

Graliście w fajnym miejscu, chcecie zarekomendować je innym artystom – nie wahajcie się! Opiszcie warunki techniczne, atmosferę panującą w klubie i inne wrażenia z koncertu.

Właściciele klubów

Macie pomysł na minifestiwal, zapraszacie mniej lub bardziej znanych artystów, zapewniacie dobre warunki występującym zespołom i publiczności – piszcie, macie szansę zareklamować swój klub. Ale pamiętajcie, wasze słowa zweryfikują fani!

Propozycje można wysyłać mailem (
wearefrompoland@gmail.com) lub w komantarzach pod tym postem. Mile widziane przemyślane opinie i zdjęcia z imprez.

Do dzieła!

27 grudnia 2008

Obserwator: Clin’t Eastwood

Na Górnym Śląsku (muzycznie) zaczyna się dziać coraz lepiej, pojawiają się nowe zespoły, których nie klasyfikuje się już jako grup metalowych czy bluesowych. Niedawno opisywałem bardzo interesującą formację Don’t Be A Poor Person z Katowic, teraz pora na ich kolegów z Będzina. Kolegów, bo oba zespoły systematycznie wspólnie koncertują w ramach objazdowego minifestiwalu Alt Party Tour.

Dziwnie zapisana nazwa ma pewnie coś wspólnego z psychodelią i zażywaniem substancji psychoaktywnych, do czego chłopaki przyznają się w swojej pokrętnej notce biograficznej. Napisałem chłopaki? Sorry, oni mają przecież dziewczynę w składzie, do tego grającą na perkusji! (Dowód poniżej). Grają gitarowo, rozrywkowo, z funkowym feelingiem, ale też i brudne i wymięte dźwięki dobywają ze swoich instrumentów. Czego dobitnym przykładem fajnie kołyszący, jazgoczący gitarami i klawiszem Room 416. W muzycznym hołdzie dla Brudnego Harry’ego, o przewrotnym tytule Gorillazz, skłaniają się ku hipnotyzującej rytmice, budzącej pozytywne skojarzenie z zespołem Damona Albarna, rozkręcającej się dzięki dowcipnym dialogom gitary prowadzącej i akustycznej oraz kowbojskim przeszkadzajkom. Poza wspomnieniem o Gorillaz, wyczuwam też delikatny nalot fascynacji Kodymową Apteką i jej odurzającymi specjałami. Najbardziej zaskakującym, ale też i najmniej udanym, utworem spośród trzech udostępnionych przez zespół jest Come On – przesycony elektroniką i popowymi melodiami damskich wokali. Pomysł w porządku, ale czegoś tu brakuje.

Nie wiem, w jakich proporcjach Clin’t miesza gitarowy hałas z elektronicznymi skokami w bok, ale już te trzy ujawnione piosenki brzmią na tyle zachęcająco, by z niecierpliwością oczekiwać na więcej konkretów. [m]


Strona zespołu: Myspace

22 grudnia 2008

Dejnarowicz: Divertimento (DRAW/Mystic, 2008)

Niektórzy artyści na pytanie, dla kogo tworzą swoją muzykę, odpowiadają: dla siebie, robimy to dla siebie. Czasem: dla siebie i naszych fanów. W rzeczywistości mają na myśli: robimy ją dla tych, którzy chcą nas słuchać, ale staramy się pozostać wiernymi sobie. Tymczasem Borys Dejnarowicz nagrał płytę rzeczywiście dla siebie. Tylko i wyłącznie. Nie są mu potrzebni recenzenci i krytycy, bo sam lepiej potrafi opowiedzieć o swojej muzyce. Nie są mu potrzebni słuchacze, bo to muzyka nie do słuchania, tylko do analizowania. Divertimento można co najwyżej potraktować jako ćwiczenie studenta muzyki z komponowania. Grono profesorskie może co najwyżej ocenić poprawność zrealizowania konceptu. Gdyż Divertimento to koncept – opisany w punktach, a potem według tych punktów zrealizowany. Jeśli kogoś interesuje teoria tworzenia muzyki oraz ewentualnie strona techniczna przedsięwzięcia (kwestia gęstości tracków i granica ich czytelności), może się z tym materiałem zapoznać – pozostali, ci których w muzyce interesują emocje i przekaz, raczej to dzieło odrzucą. Nie z powodu trudności, wyrafinowania czy co tam by się twórcy zamarzyło – raczej z powodu bezcelowości słuchania po raz wtóry muzycznej ilustracji działań matematycznych. Muzyka jako matematyka – mnie to nie kręci.

Trudno jest lubić Borysa D., enfant terrible polskiej sceny niezależnej, człowieka, który uważa, że zjadł wszystkie rozumy i wie lepiej czego potrzebują słuchacze (lepiej od nich samych). To postać na pewno barwna, wyróżniająca się, charakterystyczna, chociaż niekoniecznie w pozytywnym sensie. Czasem aż chce się krzyknąć: Borys, przestań pier...lić! Albo: Dejnarowicz, jeśli chcesz wykładać, zatrudnij się na akademii. Pękła skorupa rokendrolowca, a z wnętrza wynurzyło się przemądrzałe, pretensjonalne coś. Efektem przepoczwarzenia jest wykoncypowane Divertimento, które miało coś komuś udowodnić. I udowodniło.

Ale dość już subtelnego obrzucania Borysa D. błotkiem ironii. Dzieło, jak zostało powiedziane, opiera się na pomyśle. Niestety, tylko jednym: powtarzania w kółko tych samych motywów przez kilka instrumentów, oraz dokładania ścieżek tak długo aż osiągną liczbę 24. Sprawdzając przy okazji percepcję słuchacza – do której minuty wytrzyma i będzie rejestrował kolejne drobne zmiany w dźwiękowej strukturze? Kiedy po prostu odpłynie? Brzmi to ekscytująco, niemal jak ambitny eksperyment naukowy – szkoda, że tylko na papierze. W praktyce całość – składająca się z pięciu całkowicie instrumentalnych części (kobiece wokalizy traktuję jak jeden z instrumentów, bo takie było założenie twórcy) – jest nużąca i nie prowadzi do niczego. Oczywiście nie jest to muzyka pop, której konstrukcja jest prosta i czytelna, a cel jasny – zasadzenie w głowie melodii, która wybije się ponad inne. Divertimento to przeintelektualizowana zabawa w klocki. Pojedyncze dźwięki można układać w różnych konfiguracjach i tworzyć z nich wieże, domki, mury i takie tam. Za każdym razem nieco inne, ale zawsze ograniczone swoją klockowatością.

Dejnarowicz jak nikt inny potrafi rzecz małego formatu opakować w słowa, które robią wrażenie wielkiego drogiego prezentu. Lektura jego wstępu (a może powinienem napisać Manifestu Artystycznego?) jeszcze przed kontaktem z muzyką, robi przytłaczające wrażenie obcowania z gigantem sztuki, z prawdziwą, dogłębnie przemyślaną filozofią tworzenia. Interakcja, Ogarnianie, Przestrzeń, Cierpliwość, Meta-Muzyka. Sporo mądrej teorii. Szkoda, że czar pryska, kiedy zaczyna rozbrzmiewać Part One z – przepraszam – banalnym motywem fortepianu, gitarą, jaką nie pogardziłby na swojej płycie Piasek, oraz tandetnym, landrynkowym saksofonem. Jedyne, co może tu budzić uznanie, to głęboko brzmiący bas. W kolejnych utworach żenujące kiczowatością melodyjki przeplatają się z formami nieco bardziej ambitnymi (niepokojące smyki z jednej strony i znów koszmarny saksofon z drugiej w Part Two, niezła melodia tematu przewodniego zniszczona przez skrajnie profesjonalne, wyzute z emocji – takie sesyjne – wykonanie w Part Four, nic niewnoszące partie wokalne w Part Five) – powodując w głowie chaos, zamiast zamierzonego porządku, pomieszanie, zamiast spokoju, niesmak, zamiast estetycznej głębi.

Divertimento jest wybrykiem, takim „mówiłem-że-wam-pokażę-i-pokazałem”, ekscentryczną wypowiedzią na temat, którego nigdy nie było i który nie jest nikomu potrzebny. Nie spodoba się ani fanom nowoczesnej muzyki poważnej (przepraszam, tu już chyba obowiązuje termin „meloman”), ani zwykłym pop-słuchaczom, wolącym tradycyjną formułę piosenki. Nie chcę być złośliwy, ale obawiam się, że w przyszłym roku nikt już nie będzie o panu D. pamiętał. No chyba że wyskoczy z czymś zupełnie nowym i zaskakującym. Po Divertimento mamy prawo na coś takiego czekać. [m]


Strona artysty: http://www.dejnarowicz.com

18 grudnia 2008

Po polsku i ukraińsku dla Afryki - Dagadana w Hydrozagadce

Polsko-ukraiński duet liryczno-eteryczny zagra w niedzielę koncert charytatywny, z którego dochód zostanie przekazany na budowę studni w Afryce.

Wejście: 10 zł

[A recenzja pierwszej EP-ki Dagadany już wkrótce na Don't Panic!]

11 grudnia 2008

Silver Rocket: Tesla (Sony BMG, 2008)

Mariusz Szypura, lider i założyciel Silver Rocket, jawi mi się jako syn marnotrawny żywego, organicznego grania. Pierwsze sukcesy odnosił w gitarowym Happy Pills, który to zespół w pewnych kręgach urasta do rangi mitycznego [składajmy dzięki Panu, Happy Pills się reaktywują! – m]. Powszechnie znaną jest historia o zawróceniu samolotu, w którym grupa zmierzała za wielką wodę na kilka koncertów. Miało to miejsce we wrześniu 2001 roku (w TYM wrześniu, TEGO roku). Po tym epizodzie drogi muzyków rozeszły się. Szypura dokonał stylistycznej wolty i zwrócił się w kierunku mrocznej i zgrzytliwej elektroniki. Efektem nowych zainteresowań było powołanie do życia Silver Rocket i wydanie debiutanckiego krążka Electronics For Dogs (nawiasem mówiąc przydałaby się reedycja - dostać rzecz ciężko). Drugie długogrające wydawnictwo Unhappy Songs przyniosło uproszczenie kompozycji (piosenki w klasycznym rozumieniu słowa). Równocześnie dopuszczono do wyraźniejszego głosu akustyczne brzmienia. Tesla to płyta nagrana przez zespół z prawdziwego zdarzenia. Owszem, są przetworzenia elektroniczne, ale podstawę tworzy niezbędnik okraszony mnóstwem rzadkich i niespotykanych już instrumentów (kto wie co to jest theremin?)

Jak zapewne wszyscy już wiedzą, Tesla jest koncept-albumem. Poświęconym osobie serbskiego wynalazcy, żyjącego na przełomie XIX i XX Nikoli Tesli. Daruję sobie w tym miejscu epitety "genialnego", "niedocenionego", "ekscentrycznego". Doceniłem robotę człowieka oblewając kolejne egzaminy, w których roiło się od indukcji pól magnetycznych, całek krzywoliniowych i reguł śrub prawoskrętnych. Kto ciekaw biografii - znajdzie ją w źródłach. Skupmy się na wydawnictwie.

Rok 2008 może zostać zapamiętany jako rok bardzo ładnie wydanych płyt. Nie tak dawno mogliśmy się cieszyć pięknym opakowaniem płyty Kings of Caramel, a tu dostajemy gustowny digipack w stylistyce art-deco (termin zaczerpnąłem z materiałów promocyjnych), charakterystycznej dla czasów współczesnych Tesli. W środku klimatyczne zdjęcia zespołu, a także rozkładany karton imitujący wydania ówczesnych gazet. Dzięki temu możemy wgłębić się w historię opowiedzianą na albumie - każdy utwór ma swoje miejsce na łamach "gazety" i wiąże się z różnymi aspektami działalności bohatera opowieści. Całość jest niesamowicie elegancka...

... tak jak elegancka jest zawartość muzyczna wydawnictwa. Mariusz Szypura jako multiinstrumentalista nie może pozwolić sobie na minimalizm i w swoje kompozycje wkłada mnóstwo wątków, smaczków, dźwięków, powodując, że końcowy efekt jest pełen finezji i dostojności. A całość spowija wyraźna mgiełka melancholii. Słuchając płyty myślami wracam do czarno-białych przedwojennych filmów, obecnie sprawiających wrażenie zupełnie nierzeczywistych. Do świata pełnego dżentelmenów we frakach, pojedynków na pistolety i wyśrubowanego kodeksu moralnego, w którym na pierwszym miejscu jest honor. Chciałbym, by do tej płyty powstał klip na modłę Tonight, Tonight Smashing Pumpkins. Jednak nie możemy zapominać, że album powstał w pierwszej dekadzie XXI wieku. Praktycznie w każdym kawałku czuć pierwiastek nowoczesności. New Yorker najlepszym tego przykładem. Kto wie, co czaiło się w umysłach muzyków, gdy komponowali Coil, w którym przestrzeń tworzy trąbka wespół z tłustym basem? I jakim cudem wpasował się w koncept plemienno-psychodeliczny A Flame? Zespołowi udało się stworzyć niesamowicie sugestywne utwory, w których głos pełni rolę nośnika, na osnowie którego mogą rozwijać się kolejne melodie.

Twórca Silver Rocket ma niebywałego nosa, jeśli chodzi o dobór wokalistów. Gościnnie na Unhappy Songs wystąpili m.in. Artur Rojek, Kasia Nosowska, Ania Dąbrowska, Novika. Dość zacny zestaw. Tesla nie poraża mnogością zaproszonych gości. Tomek Makowiecki oraz Marsija z Loco Star gładko wpasowali się w formułę zespołu i nadali płycie charakterystyczną aksamitną gładkość. Występ Moniki Brodki w Niagara Falls utwierdza mnie w przekonaniu, że w Polsce jest całkiem sporo ciekawych głosów, tylko marnują się w mdłych popowych schematach. Osobne słowa uznania należą się zespołowi za przeróbkę Space Oddity Davida Bowie. Nie dość, że rzecz nie zgrzyta w odniesieniu do całego albumu, to pozostawia po sobie przyjemny ładunek uduchowienia.

Wady? To nudna płyta:) Trzeba do niej docierać, trzeba ją rozbierać na czynniki pierwsze, by wyłapać przyczajony urok, trzeba jej poświęcić sporo czasu. Potem jest okres zachwytu nad kunsztem, nad bijącym z niej ciepłem. Przychodzi czas, gdy na top playlisty wspina się Edison. Obecnie jestem w trakcie tzw. fazy, mam ochotę się tą muzyką dzielić i hajpować ją przy każdej możliwej okazji. Ale też wiem, że ciśnienie wkrótce opadnie i pozostanie jedynie miłe wspomnienie zeszłorocznej jesieni. I zacznę szukać czegoś bardziej wyrazistego.

Panie Mariuszu - zapewne spodziewa się Pan, że Tesla nie zagości wysoko w podsumowaniach kończącego się roku. To zbyt kameralny produkt, by skutecznie atakować percepcję słuchacza. Owszem, pozostanie zauważony i doceniony, ale jego miejsce jest "obok" - obok mód, obok nurtów, obok zjawisk wszelakich...
Ale co z tego, skoro taka muzyka jest, cholera, potrzebna? [avatar]


Strona zespołu: http://www.silverrocket.pl

10 grudnia 2008

Alt Party Tour w Chorzowie - za jedyne 5 PLN


Może uda mi się być;) [m]

Gentleman!: Antyturyści EP (wyd. własne, 2008)

Gentleman! zasłużył na spory kredyt zaufania EP-ką Anka Skakanka, dzięki której znalazł się wśród zespołów uznanych przez Don’t Panic za „nadzieję” w podsumowaniu roku 2007. Dokładnie jutro wydaje swoją... chciałbym napisać płytę długogrającą, ale niestety, jeszcze nie teraz. To wprawdzie tylko kolejna pięcioutworowa EP-ka, ale potwierdzająca, że warto było na nich stawiać, potwierdzająca też, że zespół ma coś swojego do powiedzenia.

Pierwsza dobra wiadomość jest taka, że chłopaki postawili na śpiewanie w języku ojczystym i to był bardzo dobry wybór. Na EP-ce jest co prawda jedna piosenka po angielsku, ale to właśnie te nagrania z polskim tekstem budzą prawdziwe emocje. Największe chyba Maj, w którym jest wiele złości, goryczy, ale też bólu i tęsknoty. Zaśpiewany przez Piotra Malacha tekst charakteryzuje konkret w doborze środków stylistycznych i instynkt do tworzenia wiarygodnego tła opowiadanej historii. Nasza kanapa w kurzu/ Zielone spodnie, żółty szal/ Dwudziesta trzecia siedem wracasz, czy moja ulubiona fraza: Opowiem ci kilka historii/ Które dobrze znasz/ Jak dziecko usta zasłonisz/ Gdy się będziesz śmiać – takie momenty sprawiają, że wiarygoność podmiotu lirycznego znacznie wzrasta. Choć jest i mały zgrzyt w tym tekście – bardzo nie lubię, kiedy ktoś mówi, że coś (płyta, film, zdjęcie) jest chujowe. Ale widać taka moda. Nieco inne są teksty napisane i zaśpiewane (nawiasem mówiąc wielkie brawa za to jak się wokalnie rozwija) przez głównego wokalistę Michała Tosia. Nieco bardziej abstrakcyjne, operujące jednak plastycznymi metaforami. Świetne momenty mają Samoloty (Ty jesteś takim bullterierem, co zawsze szuka wroga/ I gryzie po nogach przechodniów na schodach) i Soho, napisane na spółkę z Piotrem (Potem brama, mokre palce mam/ Jesteś tak ubrana, żebym łatwiej miał/ Obudź się, nie bój się/ Nie zrobimy nic/ Pomyśl sobie, że to jest/ Taki niemiecki film/ Obsceniczny film).

Druga (dobra) wiadomość jest taka, że Gentleman! muzycznie zdecydował się na „brzmienie amerykańskie”, rezygnując z prób czarowania banalnymi, łatwo wpadającymi w ucho „brytyjskimi” melodiami. Jest ciężej, interpolowsko, na szczęście nie mam przy tym uczucia zrzynania z nowojorczyków. Raczej szukania własnego stylu w pewnym zakresie brzmień i melodii zdefiniowanych przez zespoły inspirujące się twórczością Joy Division. Dlatego też kompozycje z Antyturystów – z jednym wyjątkiem – nie zaczepiają się od razu w głowie, ale prowokują do kolejnych odsłuchań. Przodują tu Maj i Samoloty, w których napięcie stopniowo narasta, by znaleźć ujście w jazgotliwym finale. To też utwory o największej sile wyrazu. Anturium For My Girl przypomina wczesne nagrania New York Crasnals, kiedy to dopiero szukali swojego stylu. Za to Soho, zwłaszcza w autorskim remiksie Piotra (ta wersja nazywa się Soho 1986), to prawdziwy przebój, od którego trudno się uwolnić. Uwypuklona warstwa rytmiczna z mocno „plastikową” perkusją potęguje poczucie wyobcowania i desperacji, a przewijający się przez całe nagranie motyw gitary prowadzącej to hook, za który tacy The Killers zapłaciliby grube pieniądze, aby mieć go na swojej pozbawionej jaj nowej płycie.

Trzecia dobra wiadomość jest taka, że możemy mieć pewność, że ten zespół poważnie traktuje swoją robotę. Są coraz lepsi i nie spoczywają na laurach. Teraz jest ten moment na debiut płytowy. Czy rok 2009 będzie należał do Gentlemana? [m]


Strona zespołu: http://www.myspace.com/gentlemanpl

8 grudnia 2008

Procesor Plus: GenEraTor (Trująca Fala, 2008)

Procesor Plus to w światku polskiego electro postać znana i szanowana. Masowej publiczności nieznany, jednoosobowy projekt Grzegorza Fajngolda, grającego w punkowych 19 Wiosnach na organach elektrycznych, ma już na koncie kilka płyt długogrających i EP-ek. Mimo że jego muzyka czerpie pełnymi garściami z disco i electropopu, niewielkie szanse, aby zaistniała na parkietach dyskotek. Wymowa tekstów Procesora jest zbyt ponura, zbyt przygnębiająca, by uprawiać przy niej kult ciała i seksualności. Jedyne co można robić przy GenEraTorze, to rozpaczliwie tańczyć w samotności. Cóż, oto esencja cyber punka.

Teksty Fajngolda są lapidarne, oszczędne, precyzyjne – takie jak jego fascynacja technologią i procesem dehumanizacji człowieka. Spoza tej chorej ciekawości wyziera też lęk przed utratą człowieczeństwa, przed sprowadzeniem żywej istoty do ciągów liczb na ekranie komputera. O tym są chociażby Android, Encefalogram, GenEraTor (z którego dowiadujemy się, że w ostatnim członie tytułu chodzi o pierwiastek promieniotwórczy – tor właśnie). W tekstach obecny jest też stale wątek apokaliptyczny, konstatacja nieuchronnej zagłady cywilizacji (Dewast, Histeria, Neandertal). Te krótkie liryki, deklamowane grobowym, często przetworzonym przez komputerowe efekty głosem, potrafią nieźle zdołować. Biomechaniczny przekrój mózgu stoi w muzeum człowieczeństwa/ Makieta ostatniej cywilizacji w gablocie szczelnie zamknięta (Neandertal). Dewast ciała, dewast głowy/ Dewast miasta, ciągle nowy (Dewast). Automatyczna imitacja człowieka/ Cybernetyczny organizm ludzki/ Układy scalone precyzyjnie wypalone (Android). Niezbyt wesoła wizja człowieka i ludzkości, prawda?


Muzyka podąża tropem wyznaczonym przez teksty. Nie ma tu żywych instrumentów, tylko syntezatory, efekty, piski, blipy, bity, syntetyczne imitacje orkiestry. Muzyka zaprogramowana i odmierzana przez elektroniczne metronomy. Z drugiej strony potrafi porwać swoją intensywnością i bezwzględnym rytmem. Płyta miewa tzw. momenty, kiedy aż chce się krzyknąć „o żesz kurwa!”. Weźmy ten wbijający się w mózg quasifilmowy temat z Encefalogramu, kakofoniczne partie syntezatora w Insekcie, czy dwa absolutne killery – Poza przestrzenią (nogi same rwą się do tańca) i Histeria, która dewastuje histerycznym (jakżeby inaczej) uderzeniem syntetycznej orkiestracji. O tak, dla tych piosenek warto oswajać się z trudną, plastikowo-tytanową materią dźwiękową tej płyty. Fajnie dzieje się też w terkoczącym-stukającym Surowcu – świetnie wymyślona warstwa rytmiczna i dla kontrastu zaskakująco przebojowa warstwa melodyczna.

Ciekawa płyta, ale żeby ją docenić trzeba trochę nagiąć pewne zasady. Zmienić na chwilę swoje podejście do muzyki, otworzyć się na zupełnie inne doznania. Jeśli masz na tyle odwagi, by spróbować, nie zawiedziesz się. [m]

Strona artysty: http://www.myspace.com/procesorplus

The Recycling Center i Max Weber zrobią to razem. W Krakowie na Grodzkiej

4 grudnia 2008

Polpo Motel: Polpo Motel (Lado ABC, 2008)

Jest to zdecydowanie jedna z najdziwniejszych, ale i najbardziej intrygujących polskich płyt tego roku. Już tylko suche informacje o składzie tego duetu wywołują zdumienie i zaciekawienie. Mamy tu klasycznie wyuczoną śpiewaczkę, specjalizującą się w wykonywaniu muzyki barokowej – Olgę Mysłowską, oraz niezwykle oryginalnego muzyka, grającego na „małych syntezatorach Casio”, wcześniej członka takich formacji jak Pustki i Elektrolot – Daniela Pigońskiego. Co wynikło ze spotkania tych dwóch charyzmatycznych osobowości? Muzyka minimalistyczna, mroczna, gęsta od gotyckiego klimatu. A mimo to wcale nie śmiertelnie poważna – przeciwnie, sporo w niej żartobliwego mrugania okiem (choć nie każdy te mrugnięcia „dostrzeże”).

Płyta składa się z dwunastu kompozycji. Wszystkie łączy głęboki, charakterystyczny głos Olgi – ale bez obaw, nie jest to śpiew operowy, oraz specyficzne brzmienie generowane przez wspomniane już zabaweczki marki Casio. Dużo tu pogłosów, metalicznych dźwięków elektronicznej perkusji, efektów jakby wysamplowanych ze starego filmu science fiction lub horroru klasy B. Album prezentuje się bardzo spójnie i raczej nie należy słuchać go wybiórczo. Tworzy niepokojącą ścieżkę dźwiękową do tripu wgłąb własnego umysłu. Nie jest to podróż stateczkiem z różowym baldachimem po spokojnym jeziorze, raczej powolny spływ gęstą jak smoła rzeką w jądro ciemności. Oj, coś widzę, że udziela mi się psychodeliczny nastrój:) Najbardziej zapadające w pamięć momenty: gotycki Soundeaters z drażniącym uszy metalicznym pianinem, brzmiący awangardowo (ach ten twardy niemiecki!) Wendepunkt, narkotyczny, rozedrgany Deadlock, atakujący brutalnym basowym riffem i przetworzonym wokalem Artbroken, skrajnie minimalistyczny 3:44. Plus dwa dziwaczne, humorystyczne wręcz numery instrumentalne: zabawkowo-roboci Haunebu i chory, porąbany Dieselschnell (ten drugi właściwie nie do końca intrumentalny, ale głos został w nim dokładnie tak potraktowany – instrumentalnie).

Jest w tej płycie coś fascynującego i odpychającego zarazem. Przyznaję, że czasem trudno mi się jej słuchało. Polpo Motel wymaga stanu specjalnej wrażliwości, może nawet nadwrażliwości na dźwięki. Dźwięki, które drapią i szurają niczym coś na strychu w bezsenną noc. Nie dają zasnąć. Zapadają w pamięć. Trzeba znać. [m]


Strona zespołu: www.myspace.com/polpomotel

2 grudnia 2008

Idzie zima, czas na Snowmana

Stowarzyszenie Artystów ENTER ART zaprasza na koncert grupy Snowman promującej swoją debiutancką płytę. Jako support wystąpi zespół We Call It A Sound. Koncertowi towarzyszyć będzie wernisaż wystawy artystów młodego pokolenia związanych z Galerią Enter oraz aukcja na rzecz twórców.

czas: 12 grudnia 2008
miejsce: galeria i Scena na Piętrze Estrady Poznańskiej
ul. Masztalarska 8, Poznań
bilety w cenie 25 zł do nabycia przed koncertem

Program:
18.00 - wernisaż wystawy artystów młodego pokolenia związanych z galerią Enter
19.00 - We Call It A Sound + Snowman

1 grudnia 2008

Infomuzyka o sieciowych składankach

Internetowy serwis muzyczny infomuzyka.pl popełnił krótki przegląd niezależnych składanek z polskimi wykonawcami wydawanych tylko w Sieci. Na tej liście,w miłym towarzystwie kompilacji z electroclash.pl i Alternativepop, znalazło się - OMG! - również WAFP. Bez fałszywej skromności zachęcam do kliknięcia poniższego linku:

28 listopada 2008

Obserwator: The Recycling Center

POST NR 300!

Sprytny zabieg z tą nazwą! Krakowianie na dzień dobry pozbawiają argumentów recenzentów i blogerów. Centrum recyclingu. Nie można zarzucić, że z kogoś zżynają, wytknąć brak oryginalności i pastwić się nad oczywistymi inspiracjami. Zespół może łatwo odeprzeć zarzuty: ależ od początku o to chodziło, czemu daliśmy wyraz w nazwie zespołu. Nasza muzyka to świadoma zbieranina wszystkiego co już było, miksowanie i wypuszczanie na rynek w nowym opakowaniu. W tym przypadku chłopaki nie spotkają się z określeniem "wielkiej, muzycznej ściemy" - od początku wiemy o co chodzi.

The Recycling Center powstał wiosną 2007 roku. Jeśli wierzyć notce na stronie zespołu, bezpośrednim impulsem założenia kapeli była płyta Mellon Collie and Infinite Sadness The Smashing Pumpkins oraz twórczość Avril Lavigne. W lipcu tego roku ujrzało światło dzienne czteroutworowe demo. Pomińmy oczywiste inspiracje. Zespół powołuje się na wpływy Fall Out Boy, Our Lady Peace. W tym miejscu wielu czytelników się wykrzywi. Blog schodzi na psy pisząc o muzyce dla emo-dzieciaków! Dlaczego??? Odpowiedź prosta - proszę zajrzeć na majspejsa i posłuchać bez uprzedzeń. W zaprezentowanych kawałkach słychać o wiele więcej niż gówniarskie fascynacje hałasem i buntem. Może nie słychać jeszcze Radiohead (też wspomniany w influensach); The Killers i Placebo już bardziej.

Mają chłopaki dar do melodii. Kawałki wchodzą w głowę po dwóch przesłuchaniach. Dość rzadki przypadek na demówkach. O tym, że zespół kombinuje świadczą próby odejścia od klasycznego schematu refren-zwrotka,jak w Circus. Choć ten akurat utwór stanowi swoiste kuriozum. Pierwsza część spokojna, z miękką perkusją, gitarą akustyczną, z kapitalnym zwolnieniem... co z tego, gdy w połowie wchodzi na scenę męski odpowiednik wspomnianej Avril. Czar pryska, pozostaje irytacja. Pozostałe kawałki na szczęście bez podobnych zaskoczeń. Someone In My Heart (najlepszy w mojej opinii) zaśpiewany jest z największą pasją. A Story Of How We Met to przykład, że krakowianie nie stoją wyłącznie na bazie kalifornijskiego punku.

Podoba mi się głos wokalisty Michała Poplawskiego. Śpiewa po angielsku, z twardym akcentem (kapitalna rzecz dla uczących się angielskiego - teksty słychać wyraźnie!) jednak jego wokal jest... ujmujący. Czuć w nim swadę i młodzieńczy feeling. W takim przypadku mówi się, że jeśli facet się rozśpiewa, poszerzy horyzonty muzyczne, to może jeszcze niejeden raz zadziwić. Co prawda ciężko będzie zdobywać świat bezpretensjonalnymi piosenkami podszytymi Blinkiem 182, jednak Obserwator potencjał widzi i będzie okresowo śledził postępy! [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/therecyclingcenter

27 listopada 2008

Zamknij oczy, a zobaczysz Powieki

Koncert andrzejkowy...


...i trasa:

26 listopada 2008

Maria Peszek: Maria Awaria (EMI Music Poland, 2008)

Kiedy czytam niektóre komentarze dotyczace drugiej płyty Marii Peszek, mózg mi się lasuje, a resztki włosów na głowie stają dęba. Część naszego zakłamanego społeczeństwa wprost wyłazi ze skóry, żeby opluć tę sympatyczną pannę jadem nienawiści. Peszek jest dla nich wulgarną, hołdującą prymitywnym instynktom grafomanką, epatującą tandetnymi rymami częstochowskimi pseudoartystką. Z tego powodu ta recenzja ukazuje się tak późno po premierze - musiałem oderwać się od tego szamba zapiekłej polskiej nienawiści, aby znów móc cieszyć się tą płytą. Która nie jest wulgarna, nie ma też nic wspólnego z pornografią czy obscenicznością. Śmieszy mnie oburzenie osób, którym przez usta nie przejdą takie słowa jak „siusiak” czy „cipka” (wymawiane z czułością), za to nie mają problemu z posługiwaniem się na co dzień słowami w rodzaju „kurwa”, „pizda”, „chuj”. Oto wspaniała polska podwójna moralność.

Maria Peszek opowiada o seksualności z perspektywy kogoś, kto cieszy się z posiadania ciała, które nie jest jego wrogiem, a przyjacielem. A o przyjaciela trzeba dbać. Sprawiać mu przyjemność i dawać prezenty. Żyjemy w kraju, w którym sprawianie sobie przyjemności jest zabronione. Nauczono nas, że mamy się umartwiać. Być śmiertelnie poważnymi. Trzymać rączki na kołdrze. Bzykać się po ciemku, bo przy zapalonym świetle robią to tylko zboczeńcy. No i oczywiście uprawiać seks tylko w celach prokreacyjnych, bo przyjemność to dzieło Złego. A już najbardziej bulwersuje nas głośne mówienie, że kobieta może lubić seks. Jak to, kobieta? Matka, siostra, Polka? To zdzira jakaś, nie normalna kobieta! Wyłażą z nas te kompleksy. Aż się wierzyć nie chce, że tak niewinne piosenki mogły wywołać taką burzę.

A przecież teksty Peszkówny są naprawdę urocze. Choćby ten fragment: Rosół z siebie robię i podaję tobie/ Wprost do ust mój niedzielny biust/ Filety z twojej kobiety, rosół z domowej kury (...) Chcę być twoją kurką/ Niedzielnym obiadkiem/ Kuchennym fartuszkiem/ Twoim ciastkiem z dziurką. Naprawdę, gdyby moja kobieta wyszeptała mi coś takiego do ucha, byłbym w siódmym niebie. Peszek jak mało która polska autorka tekstów potrafi intrygującymi metaforami wyrazić potrzebę miłości, czułości, bycia z drugą osobą: Jak gejsza bez kimona/ Yoko Ono bez Lennona/ Jak Tokio pod śniegiem/ Marznę bez ciebie. A przy tym nie wstydzi się swawolnych myśli (Zedrzyj ze mnie futro; Wierzę w ciała zmartwychwstanie/ Poprzez czułość, przez kochanie). Podobno faceci myślą o seksie co dwie minuty (czy jakoś tak). Okazuje się, że nie tylko oni. W tekstach Peszek trafiają się przezabawne kawałki, proste rymowanki potrafią rozśmieszyć do łez. Że wspomną tylko lekko perwersyjną historyjkę z Miłości w systemie Dolby Surround. Fakt, że czasem sięga po wyeksploatowane gierki słowne (Poliż mnie, I’m polish; Jestem misiem, kochac chce mi się), potrafi też niepotrzebnie przeszarżować (Lubię twoje to/ I lubię też tamto/ Kiedy tamto wstaje/ Ja się staję nimfomańką – zupełnie niepotrzebny kalambur na końcu, wystarczyłoby zwykłe: nimfomanką). Ale to wszystko jest takie lekkie, dowcipne, świeże. Nie wiem, jak można nie polubić tych tekstów. To znaczy wiem. Była już o tym mowa wcześniej. Kompleksy. Brak umiejętności wyrażania swoich potrzeb. Wstyd przed samym sobą. I tak dalej. Ponura sprawa. Wydaje mi się, że ludzie, którzy potrafią cieszyć się życiem, mają do niego i siebie dystans, nie mają z tymi tekstami problemu.

Ach, zapomnialbym o muzyce! Szkoda by było, gdyby w tej ideologicznej walce pominąć doskonałą robotę, jaką wykonał m.in. producent albumu Andrzej Smolik. Aranżacje są piękne, kunsztowne, przebogate, choć to bogactwo nie pcha się nachalnie do uszu słuchacza. Mnóstwo smaczków poukrywanych, do odkrycia przy którymś z kolei odsłuchu. Z wielkim wyczuciem zastosowane dodatki w postaci skromnej elektroniki czy instrumentów dętych. Niektóre kompozycje zachwycają koronkową konstrukcją, jak choćby minimalistyczny, „islandzki” numer Marznę bez ciebie, albo onieśmielający swoją urodą utwór tutułowy, przy którym naprawdę można odlecieć. Płyta brzmi raczej kameralnie, choć nie zabrakło indiepopowego przeboju (Rosół), czy prowokującego końcowym krzykiem nawiązania do koncertowego oblicza Marii, daleko bardziej energetycznego i niepokornego (Reks). Płyta trwa trochę za długo, a na końcu wpada na mieliznę: Hedonia z lalusiowatym motywem smyczków i refrenem a la Ania Dąbrowska jakoś mi nie pasuje do przemyślnie złożonej całości.

Maria Awaria to płyta dla ludzi o otwartych umysłach i liberalnych poglądach. Nie oszukujmy się, muzyką betonu się nie przebije i zawsze znajdą się tacy, którzy będą za wszelką cenę starali się zdyskredytować coś co ich przerasta. [m]


Strona artystki: www.maria-awaria.pl

24 listopada 2008

Monday Rebels - coś specjalnego


23 listopada 2008

Rachael: I Bet You Like Drug Instead Of Sex EP (wyd. własne, 2008)

Debiutancka EP-ka warszawskiej formacji Rachael jest jak powiew zimnego powietrza dostającego się przez otwarte przez chwilę drzwi dusznego indierockowego klubu. Mają pomysł na swoją muzykę, choć na razie nie potrafią go wykorzystać. Grają gitarowo, klimatycznie, nie próbując się odcinać od - nawet dość odległej - tradycji. W skrócie: bywa ostro, punkowo, hałaśliwie, bywa i wolno, majestatycznie, nastrojowo. Raczej amerykańsko, choćby za sprawą techniki slide stosowanej czasem przez gitarzystę. No i najważniejsze: dwoje wokalistów. On – Mike (a może po prostu Michał?) stara się śpiewać niskim głosem, wciągać w otchłań mroku. Ona – Olg (Olga?), dośpiewuje swoje partie zadziornie, ale melodyjnie, rozjaśniając ten mrok. Pomysł przedni, głosy wokalistów też niezłe.

Przejdźmy do konkretów. Otwierający materiał numer Asian Girl to przykład ostrego, garażowego grania. Konkretny, prosty riff, solidnie łojąca perkusja, chóralny, wykrzyczany refren. Energetyczny początek – niezbyt oryginalny, wręcz złożony z gotowych muzycznych klocków, ale ma to swój urok. Juditha to już przykład bardziej wymyślnego grania. Fajnie uzupełniający się wokaliści, „amerykański” motyw gitary, generalnie świetny podkład do upijania się w trupa. Ten wątek, ale pogłębiony, bardziej melancholijny, bardziej dołujący, kontynuuje Going Up In Smoke. Chyba najlepszy fragment płytki. Od początku do końca płynie swoim kojącym rytmem. Żeby słuchacz przypadkiem nie usnął Rachael przyśpiesza w V-66. Dobrze kombinują, sporo się tu dzieje w warstwie rytmicznej, bardzo jednak doskwiera amatorszczyzna brzmienia (o tym za chwilę). I na koniec All You Need Is Lead. To mógł być sztandarowy utwór zespołu. Zwrotki śpiewane przez oboje wokalistów trochę kojarzą się z harmoniami wokalnymi Iowa Super Soccer i miękko wchodzą w pamięć. Szkoda, że zabrakło pomysłu na refren i rozwinięcie tak uroczo zapowiadającej się kompozycji. Na tym przykładzie widać wyraźnie, że przed Rachael jeszcze dużo pracy. Ale początek jest dobry i mają nad czym pracować.

Największą i najbardziej zniechęcającą do tej EP-ki wadą jest brzmienie. A konkretnie brak brzmienia. Trzeba się bardzo zmobilizować, żeby wysłuchać do końca tego garażowego (piwnicznego?) materiału. Lepsze (jakiekolwiek) studio na pewno wydobędzie mocne strony Rachael. Warto się im przyglądać. A jeśli chcecie spróbować sami, całą EP-kę można ściągnąć ze strony zespołu. [m]

Strona zespołu: Myspace

Muchy + Rockaway – Rzeszów, Klub Vinyl 21.11.2008

To była pierwsza wizyta Much w Rzeszowie. Fajnie, że w ogóle można było dowiedzieć się o koncercie. Podobno ktoś widział plakaty na słupach, komuś utknęła w głowie zajawka w radio. Dodatki kulturalne w prasie też napisały ze dwa zdania. Jednak słuchając relacji przybyłych, większość dowiedziała się drogą pantoflową. Dla mnie to kolejny dowód, że Rzeszów jest miastem indie-opornym. Kult, Happysad, Coma, Ania Dąbrowska, Molesta mogą liczyć na dobrą promocję - trzeba być ślepym by nie zauważyć informacji o kolejnych występach. O młodej polskiej scenie alternatywnej organizatorzy chyba nie słyszeli. Topowe kapele odwiedzają ościenny Tarnów i Lublin; występ takowych w Rzeszowie urasta w mojej ocenie do rangi wydarzenia. Muchy - jeden z najgorętszych bandów ostatnich miesięcy, ściągający na koncerty setki ludzi - został w Rzeszowie zmarginalizowany do poziomu zespołu-ciekawostki. Fajnie więc, że w ogóle ktoś ich zaprosił.

Vinyl jest typowym małym, studenckim klubem. Salka na dwieście-trzysta osób. Przyszło około stu pięćdziesięciu. Tłoku nie było. Dwie rzeczy zabiły koncert. Akustyk i gość od oświetlenia wzięli sobie wolne i oglądali Gwiazdy tańczą na lodzie. Efektem była zbyt głośna perkusja i przytłumiony wokal. Oświetlenie działało w dwóch trybach: zwykłe żarówkowe światło oślepiające każdego z muzyków próbującego spojrzeć w stronę publiczności oraz tylne burdelowo-czerwone, dzięki któremu po scenie poruszały się wyłącznie ciemne plamy. Na tym zakończmy kwestie tzw. próby kontaktu zespołu z publicznością.

Jako support wystąpiła rzeszowska formacja Rockaway. Grupa dała się poznać szerszej publiczności jako zdobywca nagrody publiczności na tegorocznym festiwalu w Jarocinie. Grają prostego hard rocka i brzmią jak tysiące innych licealnych bandów grających hard rocka. Był cover Beatelsów, były blusowe zagrywki na harmonijce, były jaja, było śpiewanie sto lat. Bawili się dobrze - publiczność tak sobie. Mieli fajniejsze momenty gdy pod koniec pozwolili sobie na odjazd. Jednak koncertu nie mogę zaliczyć do udanych - zbyt dużo niechlujności i bałaganiastwa. I toporne utwory. Jedna rzecz pozostała w pamięci - tańczące dziewczę w koszulce Jacka Danielsa o niesamowicie długich nogach. Ech...

Chwilę później zainstalowały się „wszędobylskie” Muchy. Jeśli chodzi o wrażenia wzrokowe - między supportem a headlinerem przepaść. Rockaway wyglądali jak skrzyżowanie Guns'n'Roses z Led Zeppelin. A chłopaki z Much? Proszę - koszule, trendy fryzury, grube rogowe oprawki okularów. Zachód na wschód przyjechał :) Przy czym chłopaki sprawiali wrażenie sympatycznych i bezpretensjonalnych. Występ zaczął się od wyjaśnień wokalisty Michała Wiraszko na temat fatalnej kondycji zębowo-gardłowej. Tak naprawdę nie miało to większego znaczenia - akustyka (czyli jej brak) skutecznie zacierała wszelkie niedomagania głosowe. Zagrali prawie wszystkie kawałki z debiutu oraz co najmniej jeden nowy kawałek. Czy fajny? Ciężko określić z powodu kiepskiej dynamiki sączącej się z głośników. Publiczność z początku stała próbując coś wypatrzeć na scenie. Z utworu na utwór coraz więcej ludzi pozwalało sobie na luz. Głośniejsze brawa, prośby o Papierowy księżyc (nie było - kapela stwierdziła, że bez Frąckowiak ten kawałek nie istnieje) plus standardowe pogo pod sceną. Miasto doznań śpiewała już większość. Na bis zaserwowali Terroromans oraz największe zaskoczenie wieczoru - cover To France Mike Oldfielda. Uff... w wykonaniu Much było to i fajne, i energetyczne.

Mam nadzieję, że Wiraszko z ekipą nie zrażą się do miasta i jeszcze tu kiedyś wrócą. Ale do miejsca, które potrafi zapewnić odpowiednie warunki. Vinyl dał ciała na całego. Choć i tak będę dumny łaził po ulicach. Widziałem Muchy na żywo. Te Muchy!!! [avatar]

21 listopada 2008

Alternatywy 3/2 w Uchu (ale bez Balcerka)


Alternatywy 3/2
Rotofobia, California Stories Uncovered, Gentleman!
11 grudnia 2008, godz. 20
Klub Ucho, Gdynia
bilety: 15 zł
do nabycia przed koncertem


Alternatywy 3 to muzyczna inicjatywa Piotra Malacha, gitarzysty trójmiejskiej formacji Gentleman! Wydarzenie uzyskało nazwę „Alternatywy 3”, koncert miał być bowiem świętem szeroko pojętej muzyki alternatywnej wykonywanej przez trzy zespoły. Pierwszy koncert odbył się w kwietniu br. w gdańskim klubie Kwadratowa. Wystąpili: Gentleman!, Folder i Saluminesia.

Impreza została na tyle dobrze przyjęta, że organizatorzy postanowili ją kontynuować. Koncert tym razem odbędzie się w Gdyni, w najlepszym klubie muzycznym Trójmiasta, tj. w Uchu. Oprócz Gentlemana! zagrają: California Stories Uncovered oraz Rotofobia. Wszystkie trzy zespoły przed debiutem płytowym, wszystkie trzy w dobrej formie. Można więc na własne uszy przekonać się, czy warto czekać na ich płyty.

Strony zespołów:
www.myspace.com/rotofobia
www.csuband.com
www.myspace.com/gentlemanpl

16 listopada 2008

Obserwator: Excessive Machine

Wszystkich tych, którzy zastanawiają się, czym jest tytułowa Maszyna Nieumiarkowania, zapraszam do skorzystania z wyszukiwarki Youtuba. Albo do zajrzenia na stronę opisywanego dziś zespołu, na której ów kluczowy fragment filmu Barbarella z roku 1968 można sobie obejrzeć (i posłuchać – zachęcam do włączenia głośników!). Ale zajmijmy się sprawcami muzycznego zamieszania, znanego jako Knows Less. Lepszego wejścia na „rynek muzyczny” nie można sobie chyba wymarzyć. Knows Less zabija luzackim funkowym groovem, komicznym, ale zajebiście przy tym fajnym wokalem (eej, a gdzie się podział ten gościu z McLusky’ego?). Zabija i podrywa na nogi do szalonego pląsu za sprawą klasycznego disco-basu i kąsającej niczym wściekła pszczółka Maja gitarki. Bajka!

Trio bracia Zalewscy (Paweł i Piotrek) – Remek Zawadzki pochodzi z Warszawy. Jak piszą na swoim majspejsie, są klasycznie wykształconymi pijaczkami, lecz oprócz umiejętności naukowego spożywania alko, nie obce jest im również rzemiosło muzyczne. Czemu dali wyraz nagrywając cztery piosenki demo, ledwo co po sformowaniu składu pod nazwą Excessive Machine. Być może trochę za wcześnie na ujawnianie światu swoich świeżych dokonań, ponieważ z tej czwórki dwa utwory są świetne (w tym jedno – już wspomniane – rewelacyjne), a dwa takie sobie (w tym jedno raczej do hasioka). Co ich kręci, to rytm, to taniec i energia. Another Song daje niezłego dancepunkowego kopa wyraźnym bitem i chamską, tnącą na odlew gitarą. I porywającym refrenem. I nawet sympatycznym tekstem o nerdach, szkole i przemocy. Ja to łykam bez popitki. Z popitką zresztą też. Szkoda, że kolejne dwa numery już tak wysoko nie są w stanie podskoczyć. Postpunkowy, brytolski Perhaps Your Mom osiada na mieliźnie braku pomysłu na kompozycję (choć wokal broni się swoją arogancką dosadnością), a ponadpięciominutowy Under męczy jak przedłużająca się wizyta w toalecie – odsłaniając biedę aranżacyjną i generalnie niezdecydowanie „co i po co my to właściwie gramy?”

Ale. Pomimo tych dwóch niedogodności, bardzo mi się muzyczka tych trzech wesołych panów podoba. Niech grają, niech robią sobie dobrze, i nam też, przy okazji. Czekam na więcej z nadzieją, że będzie równie dobrze jak w przypadku Knows Less. [m]


Strona zespołu: Myspace

Zdjęcie: Magda Rebejko

13 listopada 2008

10 listopada 2008

Von Zeit: Ocieramy się (Biodro Records, 2008)

I ty, drogi czytelniku, znasz pewnie to uczucie pojawiające się gdy płyta, co do której nie miałeś żadnych oczekiwań, nagle zaczyna stale pojawiać się w twoim życiu. Nispodziewanie okazuje się, że poświęcasz jej znacznie więcej czasu niż planowałeś. Nagle zaczynasz rozumieć, że odkryłeś coś fascynującego, świeżego, twojego. Nieczęsto miewam ostatnio to uczucie, ale przytrafiło się przy okazji tej płyty. Von Zeit – ta nazwa nic mi wcześniej nie mówiła. Jednynym właściwie argumentem do zdobycia płyty był markowy wydawca, który kiepskich rzeczy raczej nie wypuszcza. No i stało się. Ocieramy się to jedna z moich płyt roku. Bezdyskusyjnie.

Ty, drogi czytelniku, masz ten komfort, że nie musisz strzelać na ślepo. Możesz się kierować śladami zawartymi w tej recenzji, by ocenić, czy chcesz, czy nie chcesz otrzeć się o muzykę Von Zeita. Na początek kilka haseł: Wybrzeże, brzmienie sceny trójmiejskiej (choć Tczew to nie Trójmiasto), Kobiety, Olaf Deriglasoff, Apteka, halucynogeny, jod, Pogodno... Czy już zanurzasz się we właściwy klimat? A raczej zawiesinę, gęstą jak tężejący kisiel. Von Zeit skupia w swojej muzyce to co najlepsze z wymienionych haseł. Krócej? Wolność, melodia, psychodelia.

Pewnie zastanawiasz się, drogi czytelniku, co mnie tak zauroczyło w muzyce Von Zeita, skoro składa się ona ze znanych i od dawna stosowanych elementów. Co w niej takiego ciekawego, że aż włoski jeżą się na rękach? Dla mnie takim objawieniem jest styl gitarzysty Jacka Kuleszy – facet ma rzadki dar grania z wirtuozerską arogancją. Gra jednocześnie niedbale i do bólu perfekcyjnie. Potrafi rozciągnąć kompozycje o długie partie solowe, które jednak nie tylko nie sprawiają wrażenia wciśniętych tam na siłę, a wręcz nadają piosenkom charakterystycznego soundu. Nie mówiąc już o takim drobiazgu, jak gwałtowny opad szczęki w „momentach” (chociaż tu też zasługa zaproszonych gości, również świetnych wioślarzy, czyli Wojciecha „Garwola” Garwolińskiego” i Damiana Szczepanowskiego). Ale nie byłoby tego znakomitego efektu, gdyby nie pozostali członkowie zespołu. Romek Puchowski to prawdziwy lider, nie tylko śpiewa, pisze teksty i komponuje, ale też gra na basie, gitarze akustycznej i dobro. Jeśli dodamy do tego bębniącego z niewykłym wyczuciem Sebastiana Szczepanowskiego, otrzymamy niekwestionowany dream team.

Płytę otwiera prawdziwy kiler. Ocieramy się natychmiast wbija się w mózg, definiując styl grupy. Precyzyjny gitarowo-basowy riff, punktująca perkusja, niski wokal deklamujący poetycko niedomówiony tekst i cudowne eksplozje elektryzującego hałasu. Kiedy gitara wchodzi na brudny, stonerowy przestar, całe stado mrówek zaczyna galopować wzdłuż kręgosłupa. Idealny początek! A dalej jest równie ciekawie. Zaskakujący zmieniającymi się płynnie nastrojami Step Down, niemal wiejsko skoczny numer Myśli jak szczury, w którym wstawka w wykonaniu chóru akademickiego dosłownie ścina z nóg, fajnie nawiązująca do stylu Kobiet Pina Colada (ależ te gitary robią tu jazdę!), transowa Autostrada nocą, z sonicznymi brudami sprzęgającego dźwięku, szalone Serce serce, wreszcie Niezapomniane chwile, które za sprawą rozwalającego finału (kobiecy góralski wokal – miazga!) na pewno pozostaną niezapomniane.

Czy wspomniałem, że album składa się z dwóch płyt? Nie? Przed chwilą zapoznałeś się z pierwszą. Na drugiej jest pięć dłuższych utworów oraz film-klip autorstwa Barbary Świąder. Ale to muzyka nas najbardziej interesuje. A są tu dwa utwory, które zasługują moim zdaniem na wyjątkową uwagę. Pierwszy to Przystanie, niesiony przez riffy gitar akustycznych, z powalającą – powtarzam: powalającą – solówką. Powiem szczerze, jeszcze nie słyszałem, żeby polski muzyk zagrał tak po „amerykańsku”, z takim beztroskim, kowbojskim feelingiem. Cudownie zrealizowane, rozlewające się dźwięki, które dosłownie opływają umysł jak fale ciepłego morza. I jeszcze finałowe nagranie, 3.50. Psychodeliczne słuchowisko, z tekstami w rodzaju: Znowu wizja tego samego mózgu wątrobowego wariata w pewnym wariancie. Potwór gadzi pterodaktytylowaty chlipiący ten mózg z głową zanurzoną, wyjął głowę i popatrzył na mnie drwiąco. Miał grzebień jak dinozaurus i żółto świecące fosforyczne oczy. Uśmiechał się ironicznie zakrwawionym pyskiem. Jest tego więcej, i ta bajecznie kolorowa, krwawa opowieść o skutkach używania używek płynie wartkim nurtem do zadziwiającego zakończenia (znowu w akcji chór akademicki).

A wszystko to brzmi niezwykle plastycznie i selektywnie dzięki temu, że album miksował Maciej Cieślak, zaś masteringiem zajął się sam Tom Mayer ze studia Master & Servant w Hamburgu. Ci panowie wydobyli z brzmienia Von Zeita samo mięso, dynamikę i czystość, która wcale nie kłóci się z wszechobecnym brudem. I tak właśnie powinna brzmieć alternatywna gitarowa muzyka. Polecam bez wahania. [m]


Strona zespołu: www.vonzeit.pl

Podsumowanie głosowania (WAFP Vol.4)

Zakończyło się głosowanie na najlepsze zdaniem czytelników piosenki z kompilacji We Are From Poland Vol.4. Oto wyniki:

1. Stop Mi! Kod kreskowy miłości /ex equo: Time To Express Robot – po 48 głosów
2. Kiev Office Fallen In Love – 42 głosy
3. Amuse Me Wash It Up – 41 głosów

Jak widać czołówka bardzo wyrównana. Dalsze miejsca przedstawiają się jak poniżej:




Oddano 555 głosów. Dzięki za udział w ankiecie! [m]

7 listopada 2008

5 listopada 2008

De Press: Żre nas konsumpcja (MTJ, 2008)

Będę szczery - nie lubię góralszczyzny w mediach. Żołądek robi się zimny, gdy widzę w telewizji publicznej gościa wymachującego ciupagą i zasuwającego gwarą na temat pogody, papieża i jakiegoś święta. Wkurza mnie wszędobylskość stylu zakopiańskiego i przypinania mu łatki "100% Polska". Obowiązkowe góralskie akcenty na weselach doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Ważna osobistość już na lotnisku witana jest rzępoleniem na skrzypeczkach.

Oscypki na krakowskim rynku. Knajpa rodem z Krupówek w centrum Bydgoszczy. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Lubię łazić po górach. Liznąłem trochę etnografii i wiem, że nasz kraj nie może narzekać na brak ciekawych grup etnicznych. Czemu barwna kultura Kaszub jest tak słabo propagowana? Dlaczego nie mam pojęcia jak brzmi gwara kurpiowska? Dlaczego świątecznych życzeń nie składa mi hoża mazowszanka? Albo Łemkini? Kto wie, że w Polsce są Tatarzy? Czemu jesteśmy skazani wyłącznie na katowanie stylem podhalańskim?

Z takim nastawieniem zapoznałem się z najnowszą płytą De Press, a tam... a tam 18 piosenek, w których roi się od baców, juhasów, ślebod, dziewuch, oscypków, strzech i studzienecek. Lider grupy, Andrzej Dziubek nagrał chyba najbardziej góralski album w swojej karierze.

Żre nas konsumpcja została nagrana w nowym składzie. Dziubek zrezygnował ze swoich norweskich kolegów; obecnie w zespole grają muzycy ze Śląska. Dość młodzi, co słychać. Jest więc głośno, energetycznie i do przodu. Podobnie łomoce wiele topowych polskich kapel, by wspomnieć o KSU, Irze czy Comie. Wydawać by się mogło, że zasłużony dla polskiego punk-rocka Dziubek, ale już dość wiekowy, nagra album pozbawiony pary i ikry charakterystycznej dla młodzieńczego buntu. Zmęczony hałasem i wędrówką pod prąd osiądzie na swojej Orawie i pójdzie w stronę klasycznego folku. Tym bardziej należy sie szacunek za decyzję odmłodzenia składu. Zaprezentowany w tym roku na opolskich debiutach Juhas ma małe szanse na uznanie u czterdziestolatków. W koncertowym wydaniu stanowi idealny podkład pod opętańcze pogo wśród woodstockowej publiczności.

Nie ma co na tym albumie doszukiwać się nowatorskości. To klasyczne, soczyste rockery. Bodajże tylko dwie ballady. Nawet oklepany i śpiewany po pielgrzymkach Idzie dysc w depresowym wydaniu zawiera echa protest songu. To zbyt głośna i charkotliwa muzyka dla większości stacji radiowych. Również zwolennicy indie-rocka nie znajdą tu nic dla siebie. To dziecko Jarocina, Kostrzyna i akademików.

Odstawiając na bok muzykę. De Press to przede wszystkim (a może tylko i wyłącznie?) Dziubek. Gość dysponuje potężnym i dźwięcznym głosem, który przekłada na przebojowe melodie. Jest coś dziwnego w jego liniach melodycznych, coś egzotycznego tkwi w tej gwarze góralskiej, które nadają piosenkom charakterystyczny klimat. Czy słuchając Matki Bolesnej nie macie przed oczami sędziwego Franciszka Pieczki modlącego się przed wspomnianą figurą? Chórek w Kto pije jest z tych przyjemnie zadziornych. Taki folklor to ja rozumiem. Żadnych prób mieszania rocka z kulturą ludową. Nic w stylu Kapeli Pieczarków i Brathanków. Nie ma tradycyjnych instrumentów, które były podstawą twórczości Golec uOrkiestra. Skrzypki pojawiają się przez parę sekund. Folklor to Andrzej Dziubek. Nieważne w jakim wydaniu. Prawie jak stygmaty. Korzenie nawet są widoczne w Touch Me, anglojęzycznym i kompletnie niepasującym do płyty utworze (te wokalizy!). Facet nawet gdyby chciał, to chyba nie potrafi od tego uciec :)

Dlatego wybaczy mu się ewidentne słabizny. Chociaż... gdakania kur i szczekanie psów pogrążają przyjemną Zosię Paniusię. Disco-polo (Oj rada) jest nie do strawienia. Bo tak tam na Podhalu jest. Może i jest, ale tym razem nie wyszło. Tak jak nie wyszedł dobór tekstów. Dwa traktujące o emigracji, jeden przejmująco liryczny, tytułowy socjologiczny - reszta to "opowieści, w których jest miłość i honor". Nie wiem czemu postanowiono zatytułować płytę Żre nas konsumpcja. Gdyż płyta nie jest wyrazem kondycji współczesnego społeczeństwa, a barwną reklamówką jak sielskie i prawdziwe jest życie polskiego górala. W tym kontekście wydawnictwo nabiera trochę dwuznacznego wyrazu. [avatar]

Strona zespołu: http://www.depressconcerts.pl

1 listopada 2008

Coffee Radio: The Shivers EP (wyd. własne, 2008)

Słuchając wielu młodych kapel, w większości przypadków mam doznania kulinarne. Prosty kalifornijski pop-punk jawi mi się jako zupka chińska zalana wrzątkiem. Szybko, sprawnie, zapewnia na dwie godziny uczucie sytości. Czasami odwiedzam restauracje z wyższej półki, droższe, w których kelnerka z uroczym uśmiechem ściemnia, że na danie będę czekał 15 minut, gdy w rzeczywistości czeka się pół godziny. Taka muzyka nie dociera od razu, chwyta po wielokrotnym przesłuchaniu i ujmuje wyrafinowanych smakiem. Choć najczęściej danie lokuje się pośrodku. Trafi się ogrzewany kotlet: smaczny lecz nijaki. Jajecznicę można spieprzyć, można też ściąć białko w sposób, przy którym kawior wydaje się zwykłą fanaberią. Wszystko w rękach kucharza.

Chłopaki z Coffee Radio na swojej EP-ce serwują mi angielskie śniadanie. Bekon i te sprawy. Przepis mają w porządku. Główne centrum zainteresowania to brytyjskie gitarowe granie. Warsztat opanowany w stopniu dobrym, wokalista sprawdza się więcej niż przyzwoicie, za teksty również nie ma co tępić. Pozostaje kwestia przypraw. Patentów, które pozwoliły łódzkiej kapeli wyróżnić i nadać własny, oryginalny sznyt.

Kombinują, trzeba uczciwie przyznać. Weźmy taki If You Want To F%#K Her. Gitary rodem z debiutu Pretty Girls Make Graves (chodzi mi o barwę, nie klimat) zaczepnie gawędzą i zupełnie nie zapowiadają INXS w refrenie. Niezła zmyłka, duży plus za to. Wokalista pozytywnie zaskakuje również w I Want To Have You. Pomińmy dance-punkowy podkład (sprawdzi się na parkiecie!). Nareszcie trafił się gość, który śpiewa z nonszalancją zmieszaną z typową dla młodzieży butnością i bezczelnością. Szkoda, że udało się to tylko w tym utworze. Jedyna w zestawie piosenka z polskim tekstem (RadioKawa) dzięki chórkom przypomina polską zimną falę lat 80. Co prawda to niewielki smaczek, ale z gatunku tych nieoczywistych.

Zespół śmiało sięga po elektronikę. I tu jedzenie troszeczkę wydaje się przekombinowane. Smaczki elektroniczne są rodem z torebkowych przypraw Winiar. Zbyt uniwersalne. Można nimi posypać wszystko, ale czy wydobędą prawdziwy smak potrawy? W tym przypadku go neutralizują. Przepuszczony przez filtr wokal w Call You Mother zalatuje mi Erikiem Prydzem (tym od Call On Me [avatar, czego ty słuchasz?? - m]), a loop w RadioKawa do złudzenia przypomina motyw z filmu Młodzi Gniewni.

Propozycja Coffee Radio jest jadalna. Produkty raczej nie z Tesco, do końca terminu ważności daleko, dodatki też niczego sobie. Do poprawy kwestia wzajemnych proporcji. Chłopaki potrafią spalić utwór (tytułowy The Shivers), potrafią też momentami błysnąć. Obejdzie się bez Ranigastu, choć na bardziej wyrafinowane menu przyjdzie nam jeszcze poczekać. [avatar]

Strona zespołu: Myspace

Pawilon zaprasza na koncerty

Program trasy:

13.11 POZNAŃ W Starym Kinie, razem z Kumka Olik
14.11 BYDGOSZCZ Studio Radia PIK - transmisja na żywo
15.11 WARSZAWA Studio im. A. Osieckiej - na żywo w radiowej Trójce w audycji Myśliwiecka 3/5/7
16.11 ŁÓDŹ Luka
17.11 CHORZÓW Szuflada 15
18.11 WROCŁAW Niebo, razem z Dav Intergalactic
19.11 KROTOSZYN Art Galeria Rozchulantyna, razem z Dav Intergalactic
20.11 ZIELONA GÓRA Straszny Dwór, razem z Dav Intergalactic
21.11 WĄGROWIEC Różowa Pantera,

Bonus track:
13.12 ZGIERZ Agrafka,

31 października 2008

Ballady i Romanse: Ballady i Romanse (Galeria Raster, 2008)

Czy wiedzieliście o tym, że Barbara Wrońska (Pustki) ma siostrę, Zuzannę? Ja też nie, do niedawna. A czy wiedzieliście, że Zuzanna Wrońska jest kapitalną wokalistką i do tego pisze niezłe teksty? Ja też nie, aż do dziś. Ta wiedza spłynęła na mnie za sprawą płyty duetu Ballady i Romanse, która właśnie dziś ukazuje się nakładem – od pewnego czasu nic mnie w tej branży już nie dziwi – galerii sztuki, a konkretnie Galerii Raster. Album jest efektem współpracy sióstr, które najpierw nagrały jedną piosenkę na składankę w hołdzie Broniewskiemu, a potem wciągnęły się w home recording i ni stąd ni zowąd mamy „polskie CocoRosie”. Nieprawda, przynajmniej nie do końca. My, tzw. krytycy muzyczni (w nielicznych przypływach pokory nazywający się po prostu recenzentami), lubimy takie kolorowe plakietki-etykietki. Jak to fajnie brzmi: polski Interpol, polskie Architecture In Helsinki, nasze polskie CocoRosie. No i potem wynikają z tego problemy. Wspominam o tym niebezpodstawnie. Naprowadzam was na trop. Ciągle jeszcze porównujemy, proszę bardzo. I to będą okolice dziesiątki: Asi Mina. Artystka bardzo niszowa, tak samo jej płyta, ale sporo zbieżności między nią a siostrami. Płyta nagrana w domu, z użyciem tego co wpadło pod rękę (głównie w kuchni), prywatne, osobiste teksty. I już jesteśmy w domu.

Co więc nasze nowe ulubione Sistars... znaczy siostry, przygotowały? Ano płytę bardzo, bardzo ładną, miłą, piosenkową. Ale też brudną, surową, nonszalancko niedbałą w warstwie muzycznej. Czyli esencja lo-fi, domowej inicjatywy muzycznej. Co nie znaczy, że Ballady i Romanse brzmią jak garażowe demo. Wprost przeciwnie, są tu numery, które bez stresu można by prezentować w popularnych rozgłośniach (pomarzyć zawsze można). Ale nie brakuje też bałaganu, pomyłek, dźwięków, które zwykle zostają wstydliwie usunięte w procesie postprodukcji. Kilka piosenek autentycznie natychmiastowo zapada w pamięć: Kto przepłynie (dla mnie numer jeden płyty) z głębokim basem, rytmem wystukiwanym na różnych elementach kuchni, jak się domyślam drewnianymi łyżkami, z przepięknymi wokalami obu sióstr; Trudny z refrenem, któremu wieszczę „kultowość”; szalony Magnetyzm serc, jako żywo przypominający piosenki The Dresden Dolls (Zuza!); rozbrajająca, zaśpiewana w dziecinnej manierze Starość (znowu Zuza, znowu kuchenne rytmy i obłędne klawisze); szalona Warszawa (stukanie w garnek, fujarki, oklaski, dzikie wrzaski). Tak się rozpędziłem, że omal nie wymieniłem połowy płyty. Bo słabych momentów tu raczej nie ma.

Co ciekawe, w tym duecie rolę liderki przejmuje Zuzanna. Napisała wszystkie teksty, niektóre mocno osobiste (Tak naprawdę moi mili wszystko miało być inaczej/ Miałam życie wciągać nosem i mieć dużo miłych wrażeń/ Wieczorami z kolegami słuchać Beach Boys i Nirvany/ Kumple wolą, żebym z nimi zajmowała się blantami), inne opowiadające zabawne/straszne historyjki (Toksyczna para, Laleczko, Anoreksja, Pies), a nawet o charakterze literackim jak przenosząca - zapewne pod wpływem poezji Broniewskiego - do ciemnej piwnicy w zrujnowanej Warszawie Okupacja. To Zuza jest tą silną, tą zbuntowaną, tą niegrzeczną – co słychać w wokalach, nie tak słodkich i kruchych jak u siostry; ale za to jak zaśpiewa pełnym głosem, to ciary chodzą po plecach.

Ballady i Romanse to płyta wypełniona pioseneczkami (to czułe zdrobnienie rezerwuję sobie właśnie na takie okazje), które przyczepiają się do człowieka i wywołują te różne niegodne prawdziwego mężczyzny uczucia. Człowiek chce się od nich uwolnić, kopnąć je w te małe tyłeczki, ale nic z tego, one zostają w głowie i za cholerę nie mają zamiaru jej opuścić. [m]

Strona wydawcy:
Raster

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni