29 grudnia 2008

Snowman: Lazy (Indigo Tunes/Kartel Music, 2008)

Ta płyta to dla mnie twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony wprawia mnie (chwilami) w zachwyt, z drugiej mocno rozczarowuje. Która szala przeważy? O tym za chwilę. Na początek kilka niezbędnych faktów. Snowman to zespół ze sporym doświadczeniem (działa od 2002 r.), Lazy to ich zdecydowanie zbyt długo odkładany debiut płytowy. Jak to zwykle bywa w przypadku takich rozciągniętych w czasie debiutów, na album trafił materiał mocno przekrojowy. To mogło spowodować, że nie brzmi tak świeżo i elektryzująco, jak się zapowiadał po premierze singla Lazy.

No właśnie. Zaczęło się od Lazy, piosenki, która – ok., może nie rzuciła mnie na kolana, ale na pewno postawiła w stan wzmożonej czujności. Ekscytacja trwała przez kilka tygodni oczekiwania na płytę, kiedy to odsłuchiwałem to nagranie dziesiątki razy przy okazji dopasowywania do tracklisty czwartej edycji składanki We Are From Poland. Ta piosenka zwiastowała coś bardzo przeze mnie wyczekiwanego – ta melodia, ten wokal, te przesterowane gitary, ten sposób rozwijania kompozycji ku hałasującemu finałowi. Myślałem sobie nawet: Kurcze, polskie Stereophonic w wersji dla inteligentów. I wreszcie pojawił się album i pojawiła się krecha na moim czole. Bo jak to tak? Lazy wyrzucono na sam koniec i to jako bonus track? A płyta okazała się zbiorem – wyrafinowanych, a jakże – ale jednak tylko wyciszonych pościelówek. Na jakiś czas nawet obraziłem się na poznaniaków (możecie to uznać za zachowanie nieprofesjonalnie; ale przecież wziąłem się w garść!) za tę totalną zmyłkę.

Potem zaczęło się słuchanie na poważnie. Głównie wieczorową porą, bo to płyta na koniec dnia, kiedy nie myśli się już o niezałatwionych sprawach, problemach i tym całym egzystencyjnym bla bla bla. Wtedy ta muzyka zaczyna pulsować własnym życiem. Żarzyć się jak ten drucik w żarówce. Najpierw słabo, potem coraz mocniej. Obrażenie się odchodzi w zapomnienie. Ta płyta jest przecież tak cholernie piękna. (Chociaż może zbyt grzeczna, zbyt elegancka). Zaczyna się kompletnie nieprzebojowo, wydawałoby się samobójczym utworem, w którym słychać tylko trzeszczenie płyty, głos Michała Kowalonka i prosty motyw pianina. Ale jaka to jest melodia w tym Faint Story, jak pięknie zaśpiewana! Panowie rozkręcają się powoli. W In A Hurry mamy już pełną sekcję, nastrojowy saksofon, ale ciągle jest bardzo łagodnie i nasennie. Co z tego, skoro za sprawą śpiewu Michała człowiek unosi się gdzieś ponad dachy, ponad miasto i łunę świateł. Caratea, mimo zalatujących Santaną (grr!) zagrywek gitary, wnosi trochę nerwowego napięcia za sprawą lakonicznych partii elektrycznego pianina i głośniejszego rozwinięcia tego niemal ośmiominutowego nagrania. Ożywcze prądy płyną od progresywnych riffów i żywszej pracy perkusji w Combustion Lane, by znowu złagodnieć w snującym się leniwie, podszczypywanym delikatnymi wyładowaniami elektroniki Milky Way.


Ciekawiej pod względem formalnym robi się w drugiej części albumu, począwszy od Outside Rain, w którym słychać fascynację Pink Floyd (na szczęście tradycja została przefiltrowana przez sito późniejszych doświadczeń kolejnych pokoleń muzyków), przez jazzowo rozimprowizowany instrumental Advertising Agency, w którym muzycy wykazują się nie tylko wirtuozerską sprawnością, ale i sporą erudycją, mieszając style i epoki; aż po rewelacyjny Name-Day!, w którym słychać namiastkę tego, co mogłoby stać się podstawą stylu Snowmana – łączenia łagodnych melodii zwrotek z eskalacjami jazgotu w refrenach. Nie można zapomnieć o wyjątkowym w tym zestawie E-Level, gdzie zespół trochę eksperymentuje z fakturą dźwięku, wprowadzając odrobinę chaosu i brudu w salonowe brzmienie całości. I o długim, ponadsiedmiominutowym Complain, w którym z pozoru nic się nie dzieje, ale podskórnie wyczuwa się niepokój potęgowany przez rozbudowaną warstwę perkusyjną i świszczące syntezatory, jakby od niechcenia nawiązujące do innej klasyki, tym razem w wydaniu Pere Ubu.

Na sam koniec zostaje to, od czego wszystko się zaczęło, czyli Lazy. Być może – to tylko moje spekulacje i marzenia – utwór jako najnowszy w zestawieniu został od niego oddzielony, ponieważ zapowiada nowy rozdział w karierze zespołu. Może będzie bardziej rockowo, energetycznie? Może ta druga płyta powali nas na ziemię dawką matematycznego hałasu, jakiego nie doświadczaliśmy od Cigarette Smoke Phantom Something Like Elvis? Może moje modły zostaną wysłuchane? :) [m]


Strona zespołu: http://www.snowman.pl

1 komentarz:

  1. Niezła recenzja i opis płyty. Moim skromny zdaniem mimo wszystko jest to jeden z ciekawszych debiutów tego roku i jedna z milej wpadających w ucho płyt w ogólnej klasyfikacji. Jak dla mnie Poznaniacy tworzą wręcz niespotykany klimat taki mocno jesienno-zimowy rzecz jasna ale jakże urokliwy. Tylko do końca nie wiem jakie jest Twoje zdanie i gdzie ta szala w końcu wylądowała, po której stronie:P

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni