31 grudnia 2007

Ile dasz za płytę?

W ostatniej ankiecie pytałem, ile jesteście skłonni wybulić swoich ciężko zarobionych PLN-ów za płyty polskich wykonawców. Oczywiście w domyśle chodziło o podanie takiej ceny, która pozwoli się cieszyć wieloma oryginalnymi płytami, a nie jedną na miesiąc (lub nawet dłuższy czas, różnie bywa). Wyniki są ciekawe, może nawet zaskakujące.

Otóż większość z Was (91 głosów) wybrała przedział cenowy 11-20 zł. Tylko 14 osób wskazało kwotę do 10 zł, a 26 uznało status quo (ceny od 21 do 30 zł). Dlaczego tak mało osób było za najniższą ceną? Może uważamy, że za mniej niż dychę nie sposób wydać legalną płytę tak, aby i artysta, i wydawca coś z tego miał? Chociaż przykład Pierwszej Płyty (patrz np. Lili Marlene) pokazuje, że jest to wykonalne, jednak uważamy, że płyta powinna kosztować te kilkanaście do 20 zł. Liczba głosów oddanych na tę opcję wskazuje wyraźnie (wydawcy, wytężcie wzrok i inne zmysły), że chętnie będziemy kupować legalne płyty, jeśli ich cena zejdzie poniżej 20 PLN. Zresztą, nie trzeba szukać daleko. Wydawcy filmów na dvd już dawno stosują taktykę obniżania cen już kilka miesięcy po premierze – i dotyczy to nawet najdroższych produkcji. Dlaczego w przypadku płyt jest to niemożliwe?

Sonda pokazuje też, że akceptacja dla obecnych cen płyt (powyżej 21 zł, najczęściej są to okolice 30 zł) jest dość krucha. Wytwórnie powinny wziąć to pod uwagę, wtedy wszyscy na tym dobrze wyjdziemy: płyty będą się lepiej sprzedawać, artyści dostaną godziwe pieniądze, a fani będą mieli czyste sumienie, bo płytę kupili, a nie ściągnęli z torrenta.


W ankiecie wzięło udział 135 osób. [m]

New York Crasnals: Faces And Noises We Can Make (Kuka Records, 2007)

Od czego zacząć recenzję takiego albumu? Od: mocny kandydat do płyty roku? Czy raczej: spokojnie, oni nie są polskim klonem Interpol? Czy też: ta muzyka nie daje spokoju? A może opowiedzieć o wszystkim po trochu?

Zacznijmy więc od Interpolu. Liczne nagrania demo utrzymane w mrocznym klimacie, skrót NYC i kilka innych mniej oczywistych przesłanek sugerowały, że debiutancki album krakowskich Krasnali będzie kolejną „polską (spóźnioną) odpowiedzią” – tym razem naśladującą Interpol naśladujących Joy Division. Nic z tych rzeczy, proszę państwa. NYC poszli w zupełnie – naprawdę całkowicie – innym kierunku. Może przegapili zjazd na Nowy Jork i pojechali dalej, na Waszyngton? A może ominęli go w pełni świadomie, mniejsza o to. Najważniejsze, że to, co nagrali, jest inne. Osadzone głęboko w tradycji amerykańskiego post core’a, noise’u, post rocka, wreszcie – i tu zaskoczenie – grunge. To bywa posępne i ponure, wściekłe i złe, hipnotyczne, narkotycznie wciągające, to także bywa zjawiskowo piękne. Długie, nawet ośmiominutowe epopeje dźwiękowe. I krótkie strzały, zostawiające trudny do usunięcia osad na korze mózgowej. Słucha się tej płyty z zapartym tchem i zawsze za jednym zamachem. Nie warto przerywać, dzielić ją na poszczególne utwory. Te kompozycje płyną swoim własnym nurtem, tętnią pulsem odmiennym od większości tego, co wpada w nasze uszy na co dzień. Rzadko pojawia się coś na kształt refrenu, najczęściej jeden temat płynnie przechodzi w inny, ale słuchacz nie ma o to do zespołu żalu, bo ten kolejny i jeszcze następny – pasują tam idealnie.

Zaczyna się według zasady Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Narastające aż do granicy wytrzymałości napięcie w Goodnight, potęgowane przez monotonne, przesterowane riffy i powtarzane niczym mantra słowa I thought I knew you/ Goodnight my illusion, rozładowane zostają przez wyciszoną, transową część płynącą łagodnie do końca kompozycji. Piosenka nr 2 to śliczna pamiątka po zapomnianej legendzie Karate i jemu podobnych. Ta sama melancholijna nuta w głosie Jacka Smolickiego, surowe piękno gitarowego tematu i uderzenia przybrudzonego riffu. Po tych dwóch w miarę „typowych” utworach następują już tylko same zaskoczenia. W Shoes radykalne kontrasty i zabawa konwencjami – włącznie z delikatną aluzją do tanecznych zawirowań w muzyce rockowej – powalają precyzją wykonania i genialnymi przejściami, które w wykonaniu NYC wydają się tak naturalne i oczywiste. We Friday zespół atakuje wściekłym hałasem, którego nie powstydziłby się Shellac. W Low Fares Space Lines zachwyca przepiękną linią melodyczną wokalu, w Radiot intryguje nawiązaniem do twórczości Toola. W Lassie Smore wokal pojawia się dopiero przy końcu trzeciej minuty – to w pełni obrazuje pewność, z jaką zespół kształtuje muzyczne tworzywo. Oni nie muszą przestrzegać zasad, oni je tworzą po swojemu. I jeszcze Hello? – niezwykłe, urwane wpół dźwięku pożegnanie. Osiem nagrań. Niedużo, ale w zupełności wystarczy. To optymalna liczba.

Tak, ta muzyka nie daje spokoju. Tak, ta płyta będzie wysoko w moim rocznym podsumowaniu. Krasnale dokonali czegoś, co nieczęsto się zdarza. Wykręcili stylistyczną woltę, zmylili wszystkich, którzy na nich stawiali już wcześniej, a do tego nagrali coś znacznie lepszego niż wszyscy mogliśmy się spodziewać. Do maksimum wykorzystali możliwości trzyosobowego składu, eksponując zalety takiego układu: doskonałe zgranie muzyków i świadomość każdego wydobywanego przez siebie dźwięku. Wykorzystali też jego teoretyczną wadę: minimalizm brzmienia wynikający ze skromnego składu przekuli w trudną sztukę operowania nastrojem i emocjami. Panowie Jacek (wokal, gitara) i Michał (perkusja) Smoliccy oraz Marcin Białota (bas, wokale) stworzyli jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych debiutów ostatnich lat. Dzięki za tę płytę!

Strona zespołu:
www.newyorkcrasnals.com

[The Best Of Polish Alternative] Happy Pills: Lo-Fi (Happy Pills Records, 1998)

Sympatyczny kwintet ze Swarzędza (pod Poznaniem) zdaje się być dzisiaj zupełnie zapomnianym zjawiskiem muzycznym na rodzimej scenie. Kiedy w zeszłym roku wydawali składankę 17 Songs zdawało mi się, że zainteresowali się nią tylko ludzie, którzy już znają Happy Pills i mają te piosenki na regularnych wydawnictwach. Szkoda trochę, bo tak bezpretensjonalnych indie-power-popowców powinno się podtrzymywać w świadomości ludzi z jak największą pieczołowitością.

Muzycznie nie było to nic oryginalnego. Jak na dłoni można było zobaczyć, że kochają Pixies (nawet nagrali jedną ich piosenkę), Weezera czy The Breeders. Nie przeszkadzało im to jednak konstruować na kanwie stylów innych zespołów własnych, niezwykle chwytliwych piosenek. Na służącym za aperitif, wyprodukowanym słabiutko debiucie nazwanym Soft - już można było poczuć tkwiący w zespole duży potencjał. Wprawdzie niektóre piosenki cechowała lekka "ogniskowość" ("harcerskość" to byłaby przesada, ale wiecie, co mam na myśli), jednak można było zauważyć, że mają rękę do dobrych melodii. Balladowe Wish wzruszało, lekko porywały kradnące progresje akordową z You Radiohead kompozycja Waiting wraz z jej instrumentalnym suffixem "...". Wprawdzie momentami Agi traktowała skale bardzo ambiwalentnie, co się nieszczególnie miało zmienić, ale słuchało się całości bardzo przyjemnie.

Rok po pełnowymiarowym debiucie wydali Lo-Fi, która służy nam za główną "gwiazdę". Zawierająca 9 kompozycji zespołu, 2 cudze i 1 przerywnik. Słychać, że tym razem potraktowano studio bardziej jako miejsce twórczego fermentu niźli przestrzeni, w której rejestruje się napisane wcześniej kompozycje. Zaczęły się odważniejsze eksperymenty, dodawanie nowych instrumentów. Poza tym, brzmienie. Pełne i naturalne, delikatnie lo-fi, ale selektywnie. Do dzisiaj płyta robi wrażenie jako jedna z najlepiej wyprodukowanych polskich płyt.

Ale jestem w stanie zaryzykować, że choćby ją nagrali w sali prób na dyktafon, byłoby świetnie. Bo te piosenki po prostu się bronią. Nawet kiedy kradną oczywiste progresje akordowe. Ot, taki przykład. Otwierające całość Yuppie strzela niczym post-Mascisowa petarda. Szybki, konkretny numer z fenomenalną pracą perkusji (ale u nich zawsze grali niesamowici perkusiści), wahwahową gitarą i cynicznym tekstem. Mocne wejście! A że oparte w jakimś stopniu na Gigantic słynnych bostończyków [Pixies znaczy – przyp. m], no cóż. Dalej jest już kompozycyjnie bardziej swojo. Johnny The Sweater to imponująco wyprodukowany (posłuchajcie plejady fx'ów w tle) gitarowy pop ze świetnym refrenem, trochę tylko nazbyt repetywny. Plan No. 10 to taki Weezer przefiltrowany przez delikatniejszą stronę Smashing Pumpkins. Czyli chwytliwie i z pomysłem. Ocean - przyjemnie rozbuchany, romantyczny, ze skrzypieniem klamki zamiast werbla (podobno). Bo takie ekstrawaganckie pomysły też się tutaj przejawiają. Np. moje ulubione, podszyte miłosną melancholią S1 jest w pierwszej części prowadzone przez melodię wygraną na klawiaturze telefonu komórkowego. Dopełnieniem tego smutniejszego obrazu stanowią jeszcze dwie ballady - wzruszające Home i zamykające całość, podniosłe Piano Song. Wszystkie świetne.

No, ale nie jest tak, że mamy ballady na balladach. Smutki na smutkach. Płyta ma w zanadrzu jeszcze kilka strzałów. Przede wszystkim bardzo zgryźliwe, duszne i motoryczne Radio & TV & Magazines. Oraz lekkie, z bardzo chwytliwą melodią gitary Misfit, podobno jedna z wcześniejszych kompozycji grupy. Obrazu całości dopełniają nam tez dwie przeróbki. Strange Galaxie 500 ma śliczne dzwonki, tamburyn, harmonijkę. Choć wypada trochę mniej magicznie od oryginału. A króciutki fragment Show Me The Way, który, jak sam zespół zaznaczał, wzięli od Dinosaur Jr., a nie Framptona (to wtedy było ważne, prawdopodobnie), sam w sobie ma chyba niewiele znaczyć wpasowując się jedynie w bieg płyty.

Podczas sesji zarejestrowano też trzy inne kompozycje. Przeróbkę Mountain Song Jane's Addiction oraz dwie własne kompozycje - pumpkinsowe Not Good Enough (energia!) i wzruszajace Song No. 3 wykonane jedynie na akustyk, głos i śmiech. Ostatniej tekst można znaleźć we wkładce. Chyba najlepszej wkładce, jaką kiedykolwiek została obdarzona polska płyta. I nie są to puste słowa. Muzycznie można się spierać, że kalka, że instrumentaliści imponujący to nie byli, ale kiedy przechodzimy do opraw albumów - nie mieli sobie równych. Lo-Fi ma podstawę budowy okładki z szarego papieru z wyciętym okienkem, w które można sobie włożyć którąkolwiek z 12 ilustracji. Coś w stylu "wybierz swój wariant okładki", jaki zastosowali Sonic Youth przy okazji Experimental Jet-Set, tylko bardziej ekstrawagancki. Co jednak zrobiło na mnie największe wrażenie to sposób publikacji liryków. Są one wydrukowane na stronie z gazety (czy raczej - stronie imitującej takową), która została później odpowiednio podarta. Ręcznie, w dodatku. Edycja CD miała też standardową dla tej i kolejnych płyt prezentację multimedialną z tekstami, teledyskami, zdjęciami.

Skoro już zahaczamy o to, co działo się z zespołem później. W 1999 wydali kolaborację z Dirkiem Dresselhausem, który w Polsce został znany jako twórca IDM i autor przeróbki Smiths The Light 3000. Z Pillsami zajął się jednak śpiewaniem, graniem na gitarze i klawiszach. Na wydanym z nim mini-albumie Happy Pills Meet Schneider zbyt wiele dobrego się nie działo. Kilka jamów, wspominay kawer Pixies (Allison; niezbyt rewelacyjny), dwie kompozycje poprzedniego zespołu Dirka - Locust Fudge; w nowszych wersjach. I jedna, zaśpiewana w części po niemiecku piosenka HP - I Know. Też bez rewelacji. Bardziej materiał ma wartość historyczną, aniżeli faktycznie merytoryczną. Bo ładnie przecież wygląda w muzycznym CV zespołu, nie?

Na rok przed tajemniczym rozpadem w 2002 roku wypuścili też za pośrednictwem Anteny Krzyku swój łabędzi śpiew, nazwany Smile (tutaj też chciałem zwrócić na oprawę płyty, ta okładka jest niesamowita po prostu). Jednak o ile wszystko brzmiało bardzo dojrzale i produkcja znowu była bardzo dobra (i ciekawa, jak zabawkowy pistolet Modern Life), to w jakiś sposób przesłodzono tę mieszankę.

Życie po zespole wyglądało różnie. Jakaś część stworzyła powerpopowe Pl.otki (ja się nie orientuję w tych scenicznych pseudonimach). Aga wyjechała za wielką wodę łamać serca Synów Wuja Sama. Niektórym zdarza się też raz na jakiś czas zagrać koncert jako Dixies, czyli coverband Pixies. Tak, tych samych. Z tym, że Gobo nie umie krzyczeć. Za to umie robić kliki i uskutecznia je pod nazwą Silver Rocket.

Mam nadzieję, że ten lekko mglisty tekst choć trochę przybliżył, osobom nieznającym, poczyniania wesołego kwintetu. A przynajmniej zachęcił do poznania, wbrew pozorom głównej, płyty, o której jest niejako napisany w mniejszej większości. Bo drugie polskie Songs About Airplanes [Death Cab For Cutie - przyp. m] może nam się już nie zdarzyć, więc lepiej nie przegapić tego pierwszego. [emil]

Strona zespołu: http://www.happypills.pl/

Emil – na co dzień i od święta szef bloga muzak!

Gabriela Kulka - Katowice, Garage Club 20.12.2007

Nowe miejsce na klubowej mapie Katowic, Garage Club, mam wrażenie, snobuje się na lokal dla studenckiej inteligencji, najlepiej ubranej w czarne golfy i górskie buty. Dotychczasowy repertuar (Katarzyna Groniec, Marysia Sadowska, w planach Soyka) fana muzyki indie nie nastawia do tego miejsca specjalnie entuzjastycznie, jednak nazwisko Gabriela Kulka zrobiło swoje. Mimo niezbyt szczęśliwie dobranego terminu (czwartkowy wieczór), klub był pełny. Lokal składa się z trzech sal, z czego tylko jedna nadaje się do w miarę komfortowego odbioru muzyki. Koncert był nagłośniony nie najlepiej (za cicho!), w dodatku gitarzysta był kompletnie niesłyszalny – trochę mu współczuję, bo gimnastykował się i ciął solówki zawzięcie, a wyglądał jak mim.

Gabriela wystąpiła z trzyosobowym zespołem. Większość utworów została nieznacznie przearanżowana, tak aby wszyscy członkowie zespołu mieli jakieś zajęcie i mogli pokazać swoje umiejętności. Całość brzmiała dość surowo i energetycznie, co mogło się podobać i się podobało. Aż żal, że klubowy wystrój wymuszał na publice pozycję siedzącą. Zaczęli od Pilota i Za królestwo i pół. Pięknie było, czar powoli ogarniał również sceptyków, którzy marudzili, że „wolą oryginał” (czytaj Tori Amos). Przez chwilę było smoothjazzowo (Love Me), a zaraz potem wręcz tanecznie za sprawą motorycznie podanego Spitting Image. Brawa dla sekcji, która dała tej kompozycji dancepunkowego kopniaka. Koncert zdominowały piosenki z płyty Out. Wzruszenie ściskało mi gardło podczas In The Lens i przesłodkiego Shark. Na bis niespełna godzinnego spektaklu wykonali Death Won’t Save The Day – hałaśliwie i bezkompromisowo. Nie było coverów – szkoda, bo śliniłem się na London Calling albo 2 Minutes To Mindnight. Głos Gabrieli i jej gra na Rolandzie (na fortepian czy choćby pianino nie było na mikroscence miejsca) zdominowały przestrzeń powietrzną. Widać było, że śpiewanie na żywo to jest to, co lubi najbardziej. Teraz pora na większą scenę. Off Festival? Panie Rojek, jest pan tam? [m]

19 grudnia 2007

We Are From Poland Vol.2 (Don't Panic Publishing, 2007)

Don't Panic Wa Are From Poland przedstawia:


Legenda:
Zespół i tytuł utworu / Miejsce działalności / Źródło utworu / Uwagi

1. Gentleman!: Ego / Trójmiasto / Anka Skakanka EP
2. Dav Intergalactic: Policjantki / Warszawa / demo
3. Sorry Boys: Borderline / Warszawa / Winter SP
4. Popo: Hello Disco / Bydgoszcz / Playground EP
5. Dick4Dick: Dickie Dreams / Trójmiasto / Dickie Dreams SP / Singiel zapowiadający nową płytę Dików
6. Manchester: Nie na pierwszej randce / Toruń / Nie na pierwszej randce SP/ Pierwsze profesjonalne nagranie zespołu.
7. The Saturday Tea: Miss Break My Heart / Warszawa / demo
8. Maki i Chłopaki: Albatrosy / Mrozy / demo
9. pAMBUK: Gwiazdy zachodu / Kraków / pAMBUK LP/ Zapowiedź debiutanckiego albumu.
10. Ask: Patrzę na dym / Łódź / Dokąd teraz EP
11. Usta Krwawiące Miłością: Kot / Gorzów / demo
12. Eluctrick: Taking It Easy / Kraków / Alergenic EP
13. Loft: Martwe słowa / Warszawa / demo
14. Twilite: All You Need / Dublin / demo
15. New Century Classics: A Small Missunderstanding / Kraków / New Century Classics EP
16. Farel Gott: Suicide Baby Killer (long version) / Warszawa / Farel Gott LP / Wydłużona wersja utworu zamykającego debiutancki album.
17. Goblin Market: London Fairy / Kraków / Three New Songs EP
18. Bajzel: Bull Shit / Poznań / Bajzel LP
19. The Washing Machine: Wilson / Poddębice / demo
20. Gra Pozorów: Zastąpiłaś mi / Warszawa / demo
21. Plotki: Miss Virus / Poznań / Plotki LP
22. [bonus track] Muzyka Końca Lata: Piękna 7a / Zielonka-Mrozy/ 2:1 dla dziewczyn LP / Jako świąteczny bonus piosenka z drugiej płyty MKL

Pobieralnia:
Pobierz CD1
Pobierz CD2

-----------------------------
Radosnych Świąt i samych ekscytujących odkryć muzycznych w Nowym Roku 2008 - od [m] :)

17 grudnia 2007

Lili Marlene: Lili Marlene (Rossmann, 2007)

„Dezodorant, maść na opryszczkę i waciki... aaa, i niech pani da jeszcze jakąś płytę dla równego rachunku!” Tego typu żarciki krążą po Internecie w związku z faktem, że sieć drogerii postanowiła zabawić się w mecenasa kultury i wydawać pierwsze płyty młodych zespołów. Do tego sprzedawać je po śmiesznej cenie 10 PLN. O ile jednak wcześniej żarty były całkiem uzasadnione, ponieważ płyty te stanowiły raczej mierną konfekcję, o tyle w drugiej połowie listopada sytuacja się zmieniła. Rossmann wydał oczekiwany przez wielu fanów debiut Lili Marlene. I powiem szczerze, notowania tej sieci w moich oczach znacznie wzrosły.

Lili Marlene to dobra płyta. Z każdym przesłuchaniem coraz lepsza. Nie znałem piosenek zespołu w wersjach demo (coś tam kiedyś przemknęło przez antenę Trójki), więc nie musiałem bawić się w porównania, tak męczące w przypadku np. Much czy Kawałka Kulki, i rozwiązywanie dylematów, co lepsze: nowa wersja czy stara, znana od dawna? Jednak pierwszy kontakt z płytą był dla mnie zniechęcający. Głośniej od bomb, utwór umieszczony na początku tracklisty, razi bardzo złym wokalem. Manierycznym, dziwacznym po prostu. Na szczęście później ktoś poszedł po rozum do głowy i zrozumiał, że jeśli coś nie jest dobre, lepiej się tym za bardzo nie chwalić i głos Norberta Cieślika został głębiej wtłoczony pomiędzy instrumenty, często też bywa przybrudzony, zniekształcony – dzięki temu zresztą osiągnięto lepszy efekt dramatyzmu kompozycji. Po wspomnianym falstarcie (nawiasem mówiąc muzycznie w Głośniej od bomb wcale nie jest źle) następuje najlepszy moment płyty, Bądź zła. Brudne, charczące gitary, nerwowa, sekcja, wykrzyczany z pasją tekst. Fani wczesnego Placebo powinni być usatysfakcjonowani. Inne udane utwory w zestawieniu: obie części Samotnego znikania – pierwsza instrumentalna, klimatyczna, wręcz shoegaze’owa, druga ostra, dynamiczna, trzymająca w napięciu (ten temat gitary! kapitalna rzecz); Stop! – duszny, jazgotliwy sound; Kwiaty – mroczny, nieco groteskowy klimat związany z morderczym tekstem; Emptiness Sleepless – brawa za wywołującą ciarki długą partię gitary; Widzę, czuję, słyszę – porywa rytmem, chwyta przebojowym refrenem, zaskakuje pełnym niuansów brzmieniem; Lili Storm – melancholijny, shoegaze’owy klimat z hałaśliwym finałem.

Sporo tych dobrych momentów. Trzeba przyznać, że muzyka Lili Marlene jest przemyślana i dobrze skomponowana. Może produkcyjnie nie jest tak selektywnie jak na ostatnich płytach Myslovitz, ale już bogactwem rozmaitych tracków mysłowiczanom dorównują. Praca gitarzystów robi duże wrażenie, także sekcja nie ma się czego wstydzić, choć perkusista mógłby grać mniej zachowawczo. Elegancko brzmią gościnne klawisze; chciałoby się ich więcej, bo tam, gdzie się pojawiają (np. w 23), stwarzają ciekawe tło. Co do tekstów – nie ma się nad czym rozwodzić. Są. Są po polsku i nie są najgorsze, a to już coś. Że bywają o niczym, to już inna sprawa. Najważniejsze, że nie psują efektu, który mnie całkowicie zadowala. Jak na Pierwszą Płytę, w dodatku z najbrzydszą okładką roku, jest bardzo dobrze.

Band site:
http://www.lilimarlene.pl/
media: video

14 grudnia 2007

New Century Classics: New Century Classics EP (wyd. własne, 2007)

Dobra passa polskiego postrocka/shoegaze trwa. Po świetnych albumach California Stories Uncovered, Stworów i Potty Umbrella, z Krakowa nadciąga kolejna ciekawa propozycja: New Century Classics. Piątka muzyków, w tym dwie dziewczyny, które bynajmniej nie służą do ozdoby (przynajmniej nie tylko). Wszyscy członkowie NCC to multiinstrumentaliści. Wspomniane panie, Dana Dramowicz i Anna Spysz, grają np. na skrzypcach, klawiszach, gitarze, basie, dzwonach. Panowie wcale im nie ustępują, również obsługując po kilka instrumentów. Kolejna ciekawostka: członkowie zespołu pochodzą z różnych krajów: Polski, Stanów, Kanady i Włoch, choć tylko perkusista, Antonello Perfetto (brzmi raczej jak pseudonim) ma niepolskie nazwisko.

Wydana własnym sumptem EP-ka zawiera pięć znakomitych instrumentalnych nagrań. Podkreślam słowa „własnym sumptem” i „znakomitych”. Brzmienie jest perfekcyjne: pełne, nasycone mnóstwem smaczków i odcieni, bogate, choć nieprzeładowane. Każda kompozycja sprawia wrażenie głęboko przemyślanej, trudno się w nich doszukać zbędnego dźwięku. Zaskakująca precyzja wykonawcza, ale i ukryte emocje, kojarzą się z oswojonym tygrysem, który nie zrobi krzywdy swemu panu, jednak tylko cienka granica dzieli go od pierwotnej dzikości, która może się objawić w nieprzewidzianym momencie. Muzyka NCC płynie sobie spokojnym nurtem prowadzona przez łagodnie falującą sekcję i urokliwe partie skrzypiec, by nagle zerwać się do skoku uderzeniem chrapliwych gitarowych akordów, zaatakować zgiełkiem klawiszy i brumów. W Sandbox Love uspokaja przestrzennym tematem głównym i brzęczącymi dziecięco cymbałkami. W Children Of An Uncertain Future przez długie minuty trzyma w niepewności wyciszonych, dobiegających z daleka dźwięków, które w końcówce narastają do pięknego gitarowo-skrzypcowego hałasu. W Random Acts Of Happiness porywa nerwowym rytmem perkusji, pełnym sprzężeń tłem i cudownym tematem smyczkowym. W Drift Motion czaruje miękkimi plamami analogowego syntezatora i rozedrganą gitarą. I wreszcie w zamykającym płytę, najlepszym, A Small Missunderstanding (jeśli to jest małe nieporozumienie, to ja poproszę o więcej takich), smaga szorstkim, zdecydowanym riffem, podkręconym aż do ekstatycznej eskalacji.

Piękna, jesienna muzyka. Kochacie shoegaze – musicie to mieć. Na stronie zespołu trzy utwory do ściągnięcia, można też zamówić pełny materiał na płycie. Rekomendacja Don’t Panic.

Band site:
http://www.newcenturyclassics.com/
ver.: english
media: mp3

10 grudnia 2007

Radio Bagdad: Słodkie koktajle Mołotowa (Rockers Publishing, 2007)

Ten rok mógł należeć do nich, jednak brak promocji sprawił, że ta płyta dotarła tylko do wtajemniczonych. Tymczasem słabsza, chociaż bardziej równa, płyta Much, roztrąbiona przez wszystkie istniejące media jako hit sezonu, z pewnością zaistnieje na wysokich pozycjach we wszelkich podsumowaniach Roku Pańskiego 2007. Muchy znalazły się w tym tekście nieprzypadkowo – Radio Bagdad również gra muzykę bardzo chwytliwą, momentami taneczną, jeszcze dobitniej i konkretniej realizując założenia nurtu zwanego dance punkiem. Dużo „dance” jest w muzyce, rytmie i melodiach, za to „punk” czai się w tekstach.

Słodkie koktajle Mołotowa chłopaków z Gdańska to płyta zaangażowana ideologicznie i to z jednej strony jej atut (wyrazistość, siła przekazu), i wielka wada (brak uniwersalnych treści, które spodobają się wszystkim i tym samym małe szanse na sukces komercyjny). O tym, jak ważne jest dla twórcy tekstów, niejakiego Sielaka, słowo świadczy fakt, że wszystkie piosenki są po polsku. I dodajmy – są o czymś.

Mniej więcej do połowy Koktajle to taka taneczno-punkowa mieszanka wybuchowa, tak wyrazista, tak wpadająca w ucho, że chciałoby się krzyknąć: kurwa, debiut roku! Piekielnie nośne refreny, porywający rytm, niebanalne rozwiązania wokalne – jest świetnie. Począwszy od otwierającego płytę Epigona (frenetyczny refren z delikatnym akcentem na ska, fajne chórki), Będziem robić politykę (latynoski wstęp – Banderas, hej!, urozmaicone zwrotki), A ja nie (kapitalne nawiązania do Clashów z epoki London Calling, bas, bębenki, chórki, handclapsy, wszystko jest tu na swoim miejscu), Magister (tanecznie od początku do końca), Zaaferowani (sympatyczne przypomnienie klimatów kalifornijskiego postpunka; przypomina mi się polski Upside Down, który grał podobnie), Idę sam (zgrabne połączenie Franza Ferdinanda z The Ramones – klasa!). Gdy już wydawało się, że mam do czynienia z płytą kaliber „zajebioza”, odezwały się koszmarne echa oipunkowej ery, w którą najwyraźniej członkowie Radia Bagdad mieli swój osobisty wkład. Niestety. Żenujące wycie o-oooo w Nienawiść w eter płynie skwasiło mi humor na długo. Podobnie zbyt oczywiste melodie w Uratujemy sens (a przede wszystkim ten kawałek o otwieraniu sqoutu). Na szczęście końcówkę ratuje numer tytułowy i bardzo fajny, taneczny na poważnie Czas naszych czasów. Niezły jest też ostatni na liście rockandrollowy utwór Wszystko.

Nie jest więc idealnie. Także z tekstami mam pewien kłopot. Z jednej strony ujmujący jest fakt, że komuś w tym kraju chce się jeszcze śpiewać o rzeczach poważnych, niewygodnych – i nie jest to wyjałowiony z pomysłów Kazik Staszewski. Z drugiej strony, naiwność przekazu czasem osłabia. Wydaje się, że Sielak miota się jeszcze między stanem młodzieńczego idealizmu, a powoli dojrzewającego cynizmu kogoś, kto wie, że śpiewaniem świata nie zmieni. Z dobrych rzeczy, rozbraja Epigon: Gdy zaczyna płynąć potok myśli (...)/ Pojawia się autozapora/ Co tamuje cały koncept/ Czy jest to aby moje?/ (...) I każde dziecko intelektu mego wrzeszczy: jesteś epigonem! Świadomość zespołu, że każdy dźwięk, który grają, już został zagrany, że każde słowo, które zaśpiewają, już kiedyś zostało zaśpiewane sprawia, że płyty Radia Bagdad słucha się z przyjemnością. Nie ma tu pozowania na rewolucjonistów. Nasza muzyka jest wtórna, i oni to wiedzą, kocie! Nasz przekaz też nie jest oryginalny, ale w niego wierzymy i tylko to się liczy. W zamian za to nas, słuchaczy, może spotkać przyjemna niespodzianka w postaci piosenki tytułowej, która opowiada historię buntu w pigułce (przy okazji żartobliwie cytując klasyka, czyli Cool Kids Of Death): Tłum staje uzbrojony i rozgląda się/ "Co mamy zrobić teraz, kiedy bliski cel?/ Gdy w rękach mamy to, co zmienić może nasze pokolenie/ Butelki z benzyną i kamienie, kamienie!"/ "Obalić, wnet obalić!" - krzyknął ktoś wzniecając szum/ (...) I spływa do ich gardeł/ Landrynkowy, słodki płyn/ Dla chcących życia użycia/ Zdatny tylko do spożycia. Niestety obok takich celnych strof dostajemy też wyświechtane hasła i przetrawione przez pokolenia „buntowników” grepsy: Więc ideał sięga bruku kiedy dosięga go bruk/ Z Twojej ręki wypuszczony znad tysiąca wrzących głów albo: Bo choć słowa mogą mamić/ To i tak najważniejsze są czyny/ Nie, nie jesteście prawi/ Ni prawi, ni sprawiedliwi.

Ale dosyć o polityce. Słodkie koktajle Mołotowa to dobra płyta, niosąca spory ładunek energii i emocji. A że przekaz lekko zwietrzały... Cóż, w dzisiejszych czasach ciężko być naprawdę oryginalnym, ponieważ to byt określa świadomość, jak napisał klasyk. I tym razem nie byli to CKOD.

Band site: http://www.radiobagdad.art.pl/
media: mp3

7 grudnia 2007

The Best Of Polish Alternative

Tytuł może i kiczowaty, może i pompatyczny, ale idea chyba niegłupia - co powiecie na stworzenie listy najlepszych polskich płyt alternatywnych, takich absolutnie obowiązkowych klasyków? Oczywiście płyty te byłyby systematycznie opisywane na blogu.

Proponuję wprowadzić pewne ramy czasowe, a więc niech ta lista obejmuje dzieła wydane w latach 1990-2005. Dlaczego nie lata 80? Wydaje mi się, że sytuacja społeczno-ustrojowa tamtego okresu zbyt się różniła od czasów obecnych, żeby wrzucać te zespoły do jednego worka z młodszymi, debiutującymi w latach 90. A dlaczego górna cezura 2005? Ponieważ do płyt z tego roku na pewno już nie będę wracał w regularnych recenzjach - z kolei do roku 2006 jeszcze planuję kilka razy zajrzeć.

Czeka nas tu z pewnością sporo dylematów, np. czy zaliczyć do klasyki rocka alternatywnego płyty megakomercyjnego zespołu Hey? Myślę, że wspólnie wybierzemy takie płyty, które nie wzbudzą żadnych wątpliwości: to jest alternatywne, to należy znać.

Wpisujcie swoje propozycje pod tym postem. Jeśli ktoś ma ochotę samodzielnie napisać recenzję którejś z płyt, proszę o kontakt:
wearefrompoland@gmail.com.

6 grudnia 2007

Obserwator: Phantom Taxi Ride

Z tymi "nadziejami" to bywa różnie, ale co do warszawskiego Phantom Taxi Ride mam dobre przeczucia. Zespół jest w trakcie nagrywania debiutanckiego albumu o roboczym tytule Politics Of Haunted Attics i powiem szczerze – jeśli cała płyta będzie na takim poziomie, jak demo prezentowane na majspejsie, to może to być świetna rzecz.

W kompozycjach PTR słychać nie tylko talent i pomysłowość, ale też doświadczenie. Dwudziestoparoletni muzycy pierwsze szlify zdobywali w kilku mniej lub bardziej znanych zespołach, jak Los Trabantos, Gasoline, Reverox, Grammatik, nie są więc całkiem zieloni w tym biznesie. I dobrze, dzięki temu słuchacz nie musi męczyć się z kolejnymi amatorami, uczącymi się na własnych błędach sztuki komponowania. Piosenki PTR są zwarte, mądrze wykombinowane, sprawnie wykonane i przede wszystkim bezczelnie przebojowe. Posłuchajcie chociażby Devil Taxi Ride. Od tego numeru zacząłem słuchać PTR nałogowo, zwłaszcza w chwilach zmęczenia codziennością. Zadziorny rockandrollowy rytm zwrotek, w których przybrudzone gitary ścierają się z syntezatorowymi wtrętami, nabierające szalonego tempa - skontrowane melodyjnymi refrenami w stylu starych dobrych hitów Manic Street Preachers. A to, co dzieje się pod koniec drugiej minuty, za każdym razem wywołuje wielki uśmiech na mojej buźce. Wyjąca pixiesowa gitara i motoryczna końcówka z tylnym wokalem Ani Brachaczek. Po takim początku garażowy Leave Me Alone wchodzi w podgrzany umysł jak nóż w masło. Aroganckie riffy (Jet inside), świetny retro klawisz i znowu te fajne dośpiewywane kobiece wokale. Nogi rwą się do tańca! A przecież czeka jeszcze No Matter What, którego refrenowi nie sposób się oprzeć!

Zgrabne kompozycje, niepozbawione sympatycznego indierockowego bałaganiarstwa, bezbłędna angielszczyzna i spora charyzma Krzysztofa Rycharda (wokal i gitara) to argumenty za tym, żeby z niecierpliwością oczekiwać dużej płyty Phantom Taxi Ride. Mam tylko nadzieję, że panie śpiewające w chórkach (w No Matter What udziela się jeszcze Agnieszka Murawska), również wezmą udział w sesji, bo dzięki nim piosenki nabierają tej fajnej lekkości, która może stać się znakiem rozpoznawczym PTR.

Band site: http://www.myspace.com/phantomtaxiride

3 grudnia 2007

Mikirurka: Dead Hero Or Living Coward? (wyd. własne, 2007)

Nie przypominam sobie polskiego zespołu, który tak konsekwentnie budowałby swój wizerunek kamiennych twardzieli. Mikirurka (tak jest, chodzi o TEGO Mickey'a Rourke’a) grają stoner rocka. I to jak! Ci, którzy już zapomnieli jak kiedyś brzmiał Kyuss czy Mondo Generator, mają szansę na chwilę wrócić do przeszłości. Chropawy, pustynny sound gitary, przypodłogowo dudniący bas i twarda, wyeksponowana perkusja. Do tego wokalista śpiewający niskim, chrapliwym głosem. Esencja stoner rocka.

Ale ten styl charakteryzował się też czymś, co odróżniało go od typowego hard rocka, z którego przecież wyewoluował. To specyficzne poczucie humoru, to intrygujące melodie, które sprawiają, że ta ciężka przecież muzyka nabiera przewrotnie przebojowego wydźwięku. Tak jest właśnie na Dead Hero Or Living Coward?, trzecim już wydawnictwie krakowskiego bandu Mikirurka. Tym razem mamy do czynienia z pełnowymiarowym, liczącym dwanaście kompozycji longplayem. Przyjemnie zaskakuje poziom tej płyty, brzmi naprawdę potężnie. Można się jedynie przyczepić do niezmiennego, „szeleszczącego” brzmienia gitary. Znajdzie się tu kilka świetnych rzeczy. Tytułowe nagranie niesione efektownym, mocarnym bitem perkusji, rozbawia do łez prześmiewczą boysbandową wstawką. Hopeless to już konkretna Kyussowa jazda (choć wokal Piotra Warszawskiego kojarzy się trochę ze stylem Mike’a Pattona). Duże brawa za szyderczo-demoniczny klimat w Cut Their Heads Off, hitowy, przypominający przeboje Queens Of The Stone Age numer 75 C, wreszcie mocny, ocierający się o metal (growling w refrenie!) I Hate You Rock’n’Roll. No i jeszcze trzy zaskakujące smaczki. But Mine – ospały, mroczny numer prowadzony przez gitarę akustyczną (refren to prawdziwy majstersztyk), cudowny, gęsty od gitarowych zagrywek – If, i na zakończenie kojący instrumental 16.04.2007 – to musiał być piękny, wypełniony śpiewem ptaków poranek, skoro natchnął chłopaków do nagrania tak urokliwej akustycznej kompozycji.

Bardzo ciekawa, zaskakująca płyta. W całości może nieco nużąca za sprawą monotonnego brzmienia, jednak sprawiająca dużo frajdy. Bo Mikirurka to zespół wyjątkowy. Warto wpaść na megatotal.pl i kupić to wydawnictwo za grosze.

Band site: http://www.myspace.com/mikirurka

30 listopada 2007

Twardziele rządzą

[Post nr 100!]

Oto wyniki ostatniej ankiety.

Pytanie brzmiało: Gdzie przechowujesz swoją muzykę? Jako że można było wybrać kilka odpowiedzi, ich suma nie daje 100%. Z głosowania wynika, że większość z nas (75 głosów) przechowuje muzykę na twardym dysku domowego komputera. Inne popularne nośniki to oryginalne płyty (50) i płyty-wypalanki (42). Swoich zwolenników mają też pamięci flash (26). Najmniejszą popularnością cieszą się zewnętrzne dyski twarde (9), choć jest to najbezpieczniejsza z dostępnych przeciętnemu Kowalskiemu forma przechowywania danych.

Dlaczego o to zapytałem? Ano dlatego, że od pewnego czasu zauważam - pewnie wielu z Was też to miało - że moje cedeery, mówiąc kolokwialnie, "psują się". Dane zaczynają z nich znikać. Odtwarzacze przestają je czytać. Itd, itp. Okazuje się, i przeprowadzono na ten temat sporo badań porównawczych, że produkowane dziś tanie i średnio dorgie płyty typu CD-R, DVD-R mają bardzo niską trwałość i są NAJBARDZIEJ RYZYKOWNYM nośnikiem spośród wszystkich powszechnie dostępnych. Liczba czynników wpływających na trwałość zapisu na tym nośniku jest tak długa, że aż nie warto jej przytaczać. Płycie może zaszkodzić wszystko, począwszy od wilgoci, a skończywszy na niewłaściwym ułożeniu (płyty powinny być przechowywane w pozycji wertykalnej, tymczasem większość stojaków umieszcza je w horyzontalnie, co powoduje rozciąganie się i wyginanie polikarbonatu - posiłkuję się artykułem zamieszczonym na stronie producenta płyt GM Records).

Dlatego cenne dane należy przechowywać w inny sposób. Dobrym rozwiązaniem są płyty oryginalne, tłoczone - zupełnie inna technika zapisu danych i lepsza jakość wykonania tych płyt sprawiają, że takie krążki powinny funkcjonować kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat, co się potwierdza w praktyce. Co jednak z danymi, które chcemy samodzielnie gdzieś zapisać (zdjęcia, empetrójki itd)? Dysk twardy jest rozwiązaniem tymczasowym - co może się stać z domowym komputerem, zwłaszcza podłączonym do sieci, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Pamięci flash, szybkie i podobno niezawodne, na razie oferują małe pojemności, a poza tym są drogie. Pozostają zewnętrzne dyski twarde, które można potraktować jako banki danych. Zgrywamy na takiego twardziela wszystko co dla nas ważne i... zamykamy go w suchym, bezpiecznym miejscu. Sejf będzie najlepszy:)

Fachowcy (odsyłam do magazynu Chip, niestety numeru wydania nie pamiętam) sugerują, że najtrwalszym nośnikiem pozostaje do dziś... taśma magnetyczna. Oczywiście nie do końca taka, jaka znajduje się w starych kasetach magnetofonowych. Jednak urządzenia do zapisywania danych na takich taśmach są nieosiągalne dla zwykłego szaraczka.

Pozostaje zatem liczyć na to, że za 10 lat zmieni nam się gust i nie będą nam potrzebne empetrójki z 2007 roku. A zdjęcia najlepiej wywoływać na tradycyjnym papierze. Wtedy przetrwają całe dziesięciolecia. [m]

Kawałek Kulki: Kawałek Kulki (Luna Music, 2007)

Wyszliśmy zza pieca na mróz/ I tacy byliśmy zagubieni w miasta sieni/ Gdzie czas raz jednoczył, dwa oddalał/ Serce drżało w dymu oparach – tak zaczyna się debiutancka płyta Kulek. Słowa symboliczne, bo oto zespół opuszcza ciepły wieprzycki zapiecek, kończy z graniem dla przyjaciół i rodziny – i stawia pierwsze, niepewne jeszcze kroki „w wielkim świecie”. Jak zareaguje rynek? Kto padnie na kolana i zapieje z zachwytu, a kto będzie zrzędził i wytykał palcami błędy, tego jeszcze nie wiemy. Ale płyta jest. I bardzo dobrze, że jest!

Kawałek Kulki to zdumiewające zjawisko. Żyją we własnym małym świecie, są jak dzieci, które nie chcą dorosnąć, zanurzone w sennym oparze wspomnień z podwórkowych zabaw, chłoniętych błyszczącymi z podniecenia oczami książek i filmów. Ich liryki prezentują wyjątkowe spojrzenie na tę zamgloną, dziwnie zniekształconą rzeczywistość. Teksty powtarzane w kółko jak dziecinne rymowanki-wyliczanki, zabawne gry słowne – czasem bezsensowne, czasem odkrywające całe pokłady znaczeń – humorystycznie, ale i bez ogródek, celnie, jednym strzałem definiujące ich podejście do życia tu i teraz. Warto się w tym świecie zanurzyć, instynktownie poddać się grze absurdalnych skojarzeń, by ułożyć z nich swój osobisty wzór z kolorowych szkiełek zabawkowego kalejdoskopu. Niektóre teksty to prawdziwe perełki. Palec do budki/ Radości i smutki / Kieliszki do wódki. Albo: Przez zaciśnięte zęby słyszę wcale nieźle/ Całuj się we mnie, całuj się we mnie! I: Anioły stróże na niebieskich łabędziach latają nad nami/ Twój tata jest z nimi, jesteśmy uratowani. Urokliwe, prawda? Na oblodzonych dachach ślizgamy się na łyżwach/ Palimy fajki marki Nowotwór & Haj. Magiczne. Z czasem z tych dziwnych ciągów spontanicznych skojarzeń wyłaniają się przenikliwe obserwacje dzisiejszego konsumpcyjnego życia: Świat zasypie cię, świat zasypie mnie/ Nowymi gadżetami, słońcami oślepi/ Będziemy ślepi albo: Cola moją wolą jest/ To ego człowieka z Lego / Wino - usta - kino / I śmiech. Atutem tekstów KK jest to, że kto chce może je traktować po prostu jak zbitki niepasujących do siebie kawałków zdań, a kto inny poszukiwać w nich sensu i drugiego dna.

Było o tekstach, teraz o muzyce. Na początku byłem nieco rozczarowany. Płyta brzmi bardzo jednorodnie, bardzo akustycznie. W efekcie może się wydawać monotonna i nie każdy będzie w stanie doczekać do ostatniej, czternastej piosenki. Mam trochę za złe Kulkom, że tak konsekwentnie – i lekkomyślnie - odstawili gitarę elektryczną. Oczywiście ona czasem pobrzmiewa i z punktu widzenia „przebojowości” to są właśnie najbardziej chwytliwe fragmenty płyty. Szczególnie Kolegi tata oraz Burdy. Jednak z kolejnymi przesłuchaniami było coraz lepiej, te pozornie podobne do siebie kompozycje odkrywały swoje małe sekrety. A to zadziorny riff w finale Ust z kory, a to jakby smoothjazzowe smaczki w Pamiętniku, a to wreszcie pojedynek skrzypce vs. gitara w Pasjansie. Płyta moim zdaniem opiera się na kilku utworach ze środka tracklisty, które stanowią filar nie do ruszenia. Zaczyna się od Cola Lego, utworu o sile hymnu wrażliwej młodzieży, potem dopada wzorcowy wręcz indie-przebój Kolegi tata (kogo ten numer nie rusza niech podniesie rękę), Tak wcześnie, który – tu wtręt natury osobistej – zaszywa się w głowie i za cholerę nie da się go z niej usunąć. I jeszcze Pociąg, rzecz w klimacie Sons And Daughters, prowadzony przez banjo i neofolkowy temat skrzypiec, z genialnym, roztańczonym finałem. Jest jeszcze kilka fajnych piosenek (Burdy, Usta z kory, Ulica po ulicy, Świat zasypie, Światło cieniem) i kilka słabszych (Pamiętnik, Wyszliśmy, Koniec świata). Wszystkie łączy charakterystyczne brzmienie skrzypiec i gitary akustycznej oraz dwugłosowe wokale w wykonaniu Błażeja Króla i Magdy Turłaj.

Jak na mój gust mogłoby być więcej Burd i Kolegów taty, ale i tak jest świetnie. Rodziny i znajomi już pewnie mają tę płytę. Tych, którzy chcą do tego kręgu dołączyć, zachęcam do posłuchania. Warto.

Band site: http://www.kawalekkulki.pl/

26 listopada 2007

Obserwator: Loft

Zespół działa dość krótko, bo od października 2006, ale już dorobił się całkiem przyzwoitej „czwórki”. Demo ukazuje zespół jako grupkę zapaleńców tradycyjnego hardrockowego grania. Nie byłoby o czym mówić, gdyby nie wokalista, dysponujący bardzo charakterystycznym i rzadko spotykanym głosem.

Pierwszym nagraniem, jakie usłyszałem, były Martwe słowa. Choć kompozycja nie należy do specjalnie oryginalnych, to jednak styl śpiewania i barwa głosu wokalisty wprawiły mnie początkowo w prawdziwe osłupienie. Rafał Mańka brzmi bowiem jak głos prowadzący chóru kościelnego! W refrenie wokal nabiera rockowej chrypy i mocy, a tekst dryfuje w kierunku podżegania do rewolucji. To nagranie wciąga i uzależnia, sprawdźcie sami, będzie na We Are From Poland Vol.2. Pozostałe piosenki Loft nie wywołują już takich emocji, jednak trzeba przyznać, że kompozycje są bardzo poprawne warsztatowo. Każda ma wybijający się, mocny refren, co ważne, wpadający w ucho i dobrze zaśpiewany. Sekcja pracuje równo, bez zachwiań, a gitarzyści konkretne riffy przeplatają sensownie podanymi, nienatrętnymi solówkami. Z tych czterech nagrań wyróżniłbym jeszcze Ostatni raz. Ech, łezka się w oku kręci, kiedy się wspomni dawne przygody z muzyką takich zespołów, jak choćby świetny Trouble. Loft odrobili lekcję z historii rocka i z dużym wyczuciem zastosowali sprawdzone patenty. Kapitalnie brzmi tu druga gitara, dramatyczny finał porywa (solo! piękne!) mimo pretensjonalności tekstu. Teksty nie są jeszcze najsilniejszą stroną zespołu, często posługują się wytartymi kliszami, rażą nieumiejętnym doborem słów. Jednak słychać, że chłopaki mają coś do powiedzenia i jeśli nic złego się po drodze nie wydarzy, będzie z nich w przyszłości pociecha.

Band site: http://www.myspace.com/loftwarszawa

23 listopada 2007

RCRD LBL - what the fuck???!

Już wyjaśniam cytatem: "RCRD LBL to krzyżówka bloga muzycznego i wytwórni płytowej". Bardzo ciekawy tekst opisujący to zjawisko znajdziecie na blogu Kultura 2.0 tworzonym przez dziennikarzy tygodnika Polityka.

Tym bardziej polecam, że jedynym przedstawicielem polskich blogów tego typu, spośród wymienionych przez autora, jest Don't Panic! [m]

Muchy: Terroromans (Polskie Radio, 2007)

Nie da się ukryć, że Terroromans to najbardziej oczekiwana płyta tego roku. Ledwo się ukazała, wywołała lawinę dyskusji na forach internetowych, dzieląc publikę na szorujących kolanami po ziemi wyznawców i zionących nienawiścią wrogów. Podobne emocje towarzyszyły ubiegłorocznej premierze płyty The Car Is On Fire Lake & Flames. Wtedy podsycała je osoba lidera zespołu - jednocześnie szefa pewnego serwisu muzycznego. Dlaczego płyta Much wzbudza taką sensację? To przecież całkiem zwyczajny album, można nawet powiedzieć przeciętny. Przyczyną może być fakt, że to pierwsza w tym roku płyta zespołu alternatywnego, która z taką siłą wdarła się do ogólnopolskich, komercyjnych mediów. Stąd już tylko krok od czołówek gazet i sensacyjnych newsów w Pudelku.

Ale to nieistotne. Ważna jest muzyka. Terroromans (nie mylić z Terroromans EP, którą zespół wydał własnym sumptem) to kawał dobrej muzyki. Album wypełniają kawałki, które bez opamiętania rażą przebojowością melodii i celnością tekstów. Dlaczego więc napisałem, że to płyta przeciętna? Dlatego, że od pewnego czasu nie dzielę muzyki na polską i zachodnią. Nie ma już taryfy ulgowej, tego gadania „my jesteśmy zawsze parę lat do tyłu za Zachodem, więc dajmy naszym fory i nie traktujmy zbyt surowo”. Z punktu widzenia słuchacza zaznajomionego z tym, co gra się obecnie na świecie, można stwierdzić, że Muchy mają spóźniony refleks, że są co najmniej dwa lata do tyłu. Że fala zespołów typu Maximo Park, Hard-Fi czy Bloc Party już przeszła, pozostawiając po sobie skromne resztki skorupiaków i mięczaków. Zdaję sobie sprawę, że większość materiału była już gotowa dwa lata temu, że to nie wina zespołu, że tak długo trwały poszukiwania wydawcy. Ale co na to poradzę, że taka muzyka nie wzbudza już większych emocji, nawet szukanie jawnych zapożyczeń nie sprawia mi frajdy? Z drugiej strony Terroromans ma jeden wielki atut. Polskie teksty pisane przez lidera Michała Wiraszkę. Podjął on świadomą decyzję całkowitej rezygnacji z anglojęzycznych tekstów (a takich piosenek Muchy miały w repertuarze kilka) – i była to bardzo dobra decyzja. Liryki Wiraszki są dojrzałe, inteligentne i wyrażają stan ducha pokolenia dzisiejszych dwudziestoparolatków. Którzy mogą się z nimi w pełni identyfikować. Udowadniają, że można napisać tekst, w którym nie ma żałosnych rymów typu „się-mnie-cię”, w którym jest rytm i językowa logika. Chociażby z tego powodu należy się Muchom uznanie.

Płytę rozpoczynają Wyścigi. Bardzo w stylu Bloc Party, nieco irytujące wokalem. Ale z dobrym tekstem, w którym Wiraszko krótkimi celnymi zdaniami punktuje naszą codzienność (nie będę cytować, pełną analizę tego i pozostałych tekstów wykonali koledzy z innych serwisów). Dwa następne utwory to prawdziwe killery. Wkręcająca, punkowo taneczna Fototapeta i orgiastyczny, imprezowy Najważniejszy dzień (to nic, że klon Hard To Beat). Jeśli ktoś miał wątpliwości, że Terroromans to płyta bez wyrazu, po tych dwóch nagraniach musi zmienić zdanie. Wyłącz logikę i rozsądek, zapomnij, że to już było, rzuć się w szalony taniec! Chwilę ukojenia przynosi najsłynniejszy utwór Much, czyli Galanteria. Nigdy nie rozumiałem fenomenu tej piosenki, ale przyznaję, że nowa wersja brzmi dużo lepiej od znanej z tak samo zatytułowanej EP-ki demo. Potem kolejny hit, taki, że nie ma zmiłuj. Miasto doznań. Kompozycyjny i produkcyjny majstersztyk, żadnych wątpliwości. Ale najlepsze przychodzi dopiero teraz. Pod numerem szóstym skrywa się utwór Zapach wrzątku, zdecydowanie najciekawszy na płycie. Muchy zmieniają całkowicie swoje oblicze, włączają inną wrażliwość. Oto temat gitarowy zapożyczony od Trail Of Dead, oto przejście, bas i gitara na początku drugiej minuty wpuszczają powietrze i robi się z tego Modest Mouse. Pięknie to brzmi, chciałbym więcej takich piosenek w wykonaniu Much. Warto tu wspomnieć o roli, jaką w zespole odgrywa Piotr Maciejewski, basista i klawiszowiec, prywatnie realizujący ambitny projekt songwriterski Drivealone. Bez niego Muchy nie miałyby tego czegoś, co przyciąga, mimo wszystkich tych wad, o których było powyżej.

Drugą część albumu otwiera Brudny śnieg. Song, który w wersji demo kopał mnie w krocze i powalał na ziemię, tu brzmi jak wykastrowany wilczur. Złagodzone brzmienie, złagodzony wokal, wreszcie wyraźnie słabszy finał, który w „oryginale” dosłownie miażdżył eksplozją gitar. Szkoda. Z pozostałych kawałków wysoko cenię sobie Górny taras z intensywną gitarą i pomysłowym zaangażowaniem elektroniki. Fajny jest też zamykający płytę 111. Znowu sporo elektroniki, akustyk, dużo przestrzeni. Całość brzmi trochę jak ostatni Myslovitz. Nie przekonują mnie natomiast Pięć po wpół – trochę bez pomysłu, brakuje haczyka, i utwór tytułowy. Szkoda, że na płycie zabrakło rewelacyjnego Nie mów (może za bardzo kojarzył się z Bratami z Rakemna?) albo zadziornego hitu Jane Fonda.

Podsumowując, nie opowiem się po żadnej ze stron. Nie padnę przed Terroromans na kolana, bo razi mnie zbyt wiele „pożyczek” i czasem niefortunne zmiany w stosunku do wersji pierwotnych. Nie będę też chlastać tego dzieła złośliwą krytyką, bo dostrzegam jego zalety, czyli dobre teksty i duży komercyjny – tak! – potencjał. Oby więcej takich solidnych wydawnictw, a nasz rynek muzyczny wiele zyska. [m]

Przeczytaj:
Obserwator: Muchy

Band site:
http://muchy.net/

22 listopada 2007

Obserwator: Twilite

Dwóch kumpli na emigracji w Dublinie. Wyposażeni w gitary akustyczne i własne struny głosowe, Rafał i Paweł (nie mylić z Markiem i Wackiem) tworzą stonowane, sentymentalne piosenki, które doskonale relaksują i wyciszają emocje.

W Sieci dostępnych jest kilka piosenek Twilite, udało się im również umieścić jedno nagranie na Offensywie 2 radiowej Trójki. Ale to nie jedyna kompilacja, na której można usłyszeć Twilite, wkrótce premierę będzie miała kolejna! Panowie tworzą repertuar, który zwykło się w świecie klasyfikować jako singer/songwriter. Co prawda ta kategoria zakłada suwerenność jednego artysty, a Twilite to przecież zespół, jednak minimalistyczna stylistyka sytuuje ich właśnie w tym nurcie. Znasz i lubisz Jose Gonzalesa? Wiążesz spore nadzieje z rozwojem kariery Marcinery Awarii? Posłuchaj Twilite, powinno ci się spodobać. Nie ma się co rozpisywać o piosenkach duetu. Można wybrać dowolny tytuł z ich skromnego repertuaru, powiedzmy All You Need czy How Can You Sleep? Są dość podobne do siebie, ot takie wyciszone granie na pudłach połączone z łagodnym, tęsknym wokalem. Sporadycznie w tle pojawia się jakiś prosty elektroniczny rytm albo szum ulicy zarejestrowany przez otwarte okno. Taka to domowa muzyka emigrantów.

Panowie nagrywają stale nowe utwory, kompletując repertuar na płytę długogrającą. Cała płyta złożona z klonów All You Need? To może być nie do zniesienia. Chyba że Twilite przedefiniują swój styl i wymyślą coś, co urozmaici ich kompozycje. A słuchacz nie zaśnie przed wyłączeniem się odtwarzacza.

Band site: Myspace profile
ver.: polish / english

21 listopada 2007

Goblin Market: Three New Songs EP (wyd. własne, 2007)

Krakusy przypuściły szturm na moje uszy, jakby w odwecie za to, że jakiś czas temu napisałem, że jedyną nadzieją sceny krakowskiej jest Pambuk. Oczywiście zdanie to wynikało z mojej kompletnej ignorancji co do stanu sceny krakowskiej (ale to nie zmienia faktu, że nadal lubię Pambuka). W międzyczasie poznałem jeszcze kilka krakowskich zespołów... Jednym z nich jest Goblin Market, firma dość już znana lokalnie i poważana. Nazwę wzięli z poematu Christiny Rossetti o Targu Goblinów. Na poezji nie znam się ni w ząb, więc przyjmuję na słowo honoru, że to klasyk. Natomiast co do muzyki Goblinów, mogę stwierdzić w pełni świadomie – poezji w niej zbyt wiele nie ma. Ale to akurat dobrzeJ

Goblin Market grają mocnego gitarowego rocka. Czasem nawet ocierają się o metal. Wyjące przestery, galopująca sekcja, gwałtowne zmiany tempa – nic z tych rzeczy nie jest im obce. W dodatku jeden z gitarzystów nosi ksywę Napalm. Uff, powiało grozą. Na szczęście Gobliny wyróżniają się z całego tłumu metalowych naśladowców – za mikrofonem stoi dziewczyna. Katla, bo tak brzmi jej nickname, nieźle radzi sobie z nawałnicą dźwięków szalejącą wokół niej. Ma mocny głos, nie boi się go wysilać, nie obawia się krzyczeć, ale i zaśpiewać zaskakująco ładnie, melodyjnie. Trzyutworowe najnowsze demo zespołu otwiera bardzo dobry London Fairy. Ten numer ma w sobie moc, a jednocześnie chwytliwe momenty. Zachrypnięty refren i dziecięca wokaliza w końcówce, do tego ostra gitarowa rzeźnia – daje popalić. Z numerem drugim długa (ponad siedem minut), rozbudowana kompozycja Other Mother, którą otwiera wokaliza Katli a capella. Przez te siedem minut Goblinom udało się utrzymać moją uwagę w napięciu, co dobrze świadczy o ich umiejętnościach kompozytorskich. W nagraniu dużo się dzieje, znalazło się nawet miejsce na ciężko zagrany motyw taneczny. EP-kę zamyka Long Time No Sleep, w którym Katla celowo drażni się ze słuchaczem wkurzającym zaśpiewem, który rozjaśnia bardzo melodyjnym motywem okołorefrenowym. Nie muszę chyba dodawać, że chłopaki robią w tym czasie totalną zadymę.

Muzycy twierdzą, że mają gotowy materiał na płytę długogrającą, szukają tylko wydawcy. Nagrana samodzielnie EP-ka powinna zaostrzyć apetyt fanom ciężkiego grania. Brzmi bardzo dobrze, a kompozycje są niebanalne (chociaż oczywiście również niespecjalnie odkrywcze). Przybył nam nowy, ciekawy kobiecy głos w osobie Katli – i to cieszy. Mam tylko nadzieję, że na przyszłej płycie będzie odważniej wykorzystywać swoje „wokalne zasoby”. Na Trzech nowych piosenkach potrafi słuchacza porządnie zmęczyćJ

Band site:
http://www.goblinmarket.band.pl
ver.: polish / english
media: free mp3 (full EP)

19 listopada 2007

Riverside: Rapid Eye Movement (Mystic, 2007)

Dawno nie słuchałem progresywnego metalu/rocka. Będzie dobrych kilka lat. Kaprys zadecydował, że zachciało mi się sprawdzić kondycję tego gatunku na przykładzie najbardziej obecnie znanego polskiego zespołu progrockowego – Riverside. Pochlebne recenzje, wspólna trasa z Dream Theater – no cóż, skusiłem się. I cóż, żałuję. Rapid Eye Movement to w każdej swojej minucie muzyka wtórna, powtarzalna, nieoryginalna, pusta. Na miłość boską, to ma być rock progresywny? Czy ktoś się kiedykolwiek zastanawiał, co znaczy słowo „progresja”? I jak ono się ma do tego, co odtwarza w sposób absolutnie nienaturalny i wymęczony zespół Riverside? Gdzie tu rozwój, gdzie własne pomysły, nowatorskie podejście do kompozycji, gdzie tu choćby ślad własnego stylu? Totalna klapa!

Słuchając Rapid Eye Movement, równolegle przypomniałem sobie płytę Awake Dream Theater. To był 1994 rok. W roku 2007 Riverside odtwarza wszystkie patenty, jakie pojawiły się na Awake, tylko robi to w sposób czysto mechaniczny, bez cienia emocji. Rapid Eye Movement jest koncept albumem. Dla porównania włączyłem sobie koncept album zespołu Queensryche Operation: Mindcrime. Efekt porównania? Riverside zostało zmiażdżone przez płytę wydaną w roku 1988 r. Można by tak bez końca. Nasuwa mi się niezbyt pochlebna dla polskiego zespołu analogia. W latach 80. pojawiło się pojęcie „niemiecki metal” określające zespoły pochodzące głównie z Niemiec (ale też m.in. ze Szwecji), które kopiowały styl zespołów angielskich i amerykańskich, ale robiły to zupełnie bez polotu, choć z rzemieślniczą precyzją. Stąd ich muzyka raziła sztucznością i cuchnęła szpitalem. Podobnie jest dziś z Riverside. Zastanawia mnie skąd takie uwielbienie fanów, skoro mogą słuchać jakościowo lepszej muzyki zespołów, z których Riverside ściąga. Jaka jest przyczyna? Patriotyzm? Kompleksy? Chęć udowodnienia całemu światu, że „Polak potrafi”?

Nie chcę być źle zrozumiany. Rapid Eye Movement ma momenty, których da się posłuchać bez popadania w irytację. Takie akustyczne Through The Other Side czy Embryonic to całkiem ładne piosenki, wykonane bez zbytniego zadęcia, które cechuje większości utworów. Przystępnością brzmienia broni się jeszcze singlowy 02 Panic Room. Ale cała reszta to pokaz zrzyn i kalek. Tu rąbniemy coś z Porcupine Tree, tam z Dream Theater, troszkę uszczkniemy z Toola i już mamy piosenkę. W ten sposób pisze się teraz przeboje muzyki pop, a służy do tego pewien program komputerowy. Muzycy Riverside dokładnie trzymając się recepty na sukces stworzyli produkt, który musiał spodobać się fanom gatunku. I udało im się, fani łyknęli tę pigułę i wierzą, że mają gwiazdę światowego formatu. Cóż, ja nie jestem fanem tzw. prog rocka i mogę stwierdzić, patrząc z zewnątrz, że w tej muzyce nie ma duszy, tylko umiejętności. Steve Vai jest doskonałym technicznie gitarzystą, ale czy jego utwory nadają się do czegoś więcej niż tylko instruktażu nauki gry na gitarze? To moja odpowiedź na ewentualne zarzuty czytelników „siedzących” w nurcie. Muzykę dzielimy na dobrą i złą. A ta muzyka nie jest dobra.


Band site: http://riverside.art.pl/
ver.: polish / english

14 listopada 2007

Blogerze, zrób to sam

Jeśli chcesz wziąć udział w kampaniach krytycy.pl i zacząć zarabiać na swoim blogu, skorzystaj z widgetu zamieszczonego na mojej stronie (pasek, nad działem linki). Wpisz do niego swój adres e-mail, a dostaniesz zaproszenie do krytycy.pl. Spróbuj, to proste!

O idei blogvertisingu pisałem już TUTAJ


Krytycy.pl

13 listopada 2007

We Are From Poland Vol. 1 - podsumowanie

Czas podsumować pierwszą edycję blogowej kompilacji We Are From Poland. Chyba się udało...:)

W głosowaniu na najlepszą piosenkę płyty padło 498 głosów, z czego 260 zebrały piosenki z pierwszych trzech miejsc!

Bezapelacyjne zwycięstwo Julii Marcell i jej piosenki Jack The Ripoff. Julia prowadziła od samego początku, a jej czujny elektorat nie pozowlił odebrać Jackowi zwycięstwa. Tuż za liderką piosenka Pawilonu Retro. Czarnym koniem zestawienia okazały się Piżmaki zespołu Girlsband, które z 72. głosami zajęły trzecią pozycję. Tego się chyba nikt nie spodziewał?

Oto szczegółowe wyniki:

Artystom gratulacje, a wszystkim, którzy wzięli udział w głosowaniu - podziękowanie!

Warto też dodać, że plik z kompilacją ściągnięto ponad 700 razy! Dokładna liczba niestety jest nieosiągalna, ponieważ plik znajduje się na różnych serwerach i trudno zdobyć szczegółowe statystyki ściągnięć. Niemniej - wynik bardzo ładny:)

Kompilacja została zauważona w Sieci: promują ją serwis
Music@PL.PT i dźwiękowy blog MOG. Patronat nad płytą (jak i następną) objął serwis trafri.pl. Wielu artystów, których piosenki znalazły się na płycie, zamieściło informację o składance na swoich stronach. Za wszystkie te promocyjne inicjatywy - dzięki!

Osobne podziękowania dla Michała z Last FM, który założył w tym serwisie radio grające piosenki z kompilacji. Dzięki!

A na święta... duża porcja świeżutkich piosenek. Już niedługo We Are From Poland Vol. 2. Do usłyszenia:) [m]

12 listopada 2007

Vol. 2 - w przygotowaniu!

Trwają prace nad drugą częścią kompilacji We Are From Poland. Obecnie lista liczy 16 piosenek i nie jest jeszcze zamknięta. Czego możecie się spodziewać? Na pewno nieco ostrzejszych dźwięków niż na Vol.1 - "dwójka" będzie bardziej gitarowa, co nie znaczy, że fani bardziej tanecznych rytmów nie znajdą nic ciekawego dla siebie. Otóż znajdą i to w bardzo atrakcyjnej postaci:)

Będzie też kilka rarytasów, ale na razie cicho-sza!

W oczekiwaniu na oficjalne info o dacie premiery proponuję głosowanie na okładkę - trzy propozycje na prawym pasku. Tym razem każda okładka wyposażona będzie w "plecy", które... warto zobaczyć:)

Podsumowanie WAFP Vol.1 opóźni się z powodu awarii serwera, na którym wisi sonda, ale na pewno będzie! [m]

Mitch & Mitch: 12 Catchy Tunes (We Wish We Had Composed) (Lado ABC, 2006)

Płyty Mitch&Mitch są jak najlepsze filmy Tarantino: gatunkowy miszmasz, czerpanie pełnymi garściami z dorobku innych twórców (przy zachowaniu dla nich szacunku), ogromne poczucie humoru i dystans do własnej twórczości, a przy tym wszystkim – niesamowity wręcz perfekcjonizm wykonawczy. Na swojej drugiej płycie osiągnęli mistrzostwo mistyfikacji, nagrywając dwanaście coverów... nieistniejących kompozytorów! Wśród tych zapomnianych przez dzisiejszą publiczność starych mistrzów znaleźli się Fin Arkiun Tekkelaki, Niemiec Jürgen Hans Maier, japońska formacja noise-bluesowa Hekoki Motherfuckers czy warszawski bard uliczny Antek Sobol. Ile przebiegłych aluzji czai się w tych zmyślonych nazwiskach i ich biografiach! Mitche wymyślili to tak sprytnie, że spora część recenzentów w sieci dała się nabrać i bezboleśnie łyknęła te informacje jako pewnik! Ostrzegam zatem, że mamy do czynienia z grupą niebezpiecznych wykształciuchów, którzy będą was wodzić za nos, tak że nigdy nie będziecie mieli pewności, kiedy żartują, a kiedy są całkiem serio.

Tytuł mówi wszystko: 12 chwytliwych melodii, które chcielibyśmy skomponować. Rzeczywiście, są to melodie ujmujące, chwytające za co tylko się da, przezabawne, liryczne, wariackie, odpalone... i tak dalej, i tak dalej. Mamy tu zarówno urokliwe mambo rodem z jakiejś archaicznej komedii pomyłek, wypełnione perlistym brzmieniem marimby (Mambo ’63), klimaty westernowe, i to w wersji zarówno spaghetti (Frankkus’ Dilemma), jak i Lemoniadowego Joe (yea, ktoś pamięta? She’s Mine, Na-Na-Na-Na), zabawy z archaicznymi efektami elektronicznymi (Karateporno), rozpaczliwą balladę o miłości w stylu wielkich festiwali piosenki (Moving Far; ależ bosko!), zawadiacką melodyjkę z powojennej warszawskiej Prażki (Warjatuncio), no i oczywiście japoński blues (Sammu; Tarantino powinien wziąć ten numer do Kill Billa!). Jak sami widzicie, płyta jest kompletnie zwariowana, a przy tym brzmi tak, że szczęka opada. Każdy numer brzmi jak „z epoki”, jednocześnie w każdym wyraźnie odciska się piętno niepowtarzalnego stylu Mitch&Mitch. Do tego produkcja jest taka, że gwiazdy polskiego mainstreamu mogą o takiej tylko pomarzyć w swoich najbardziej różowych snach. Perfekcyjna rozkosz!

Trzon tego pięcioosobowego duetu (dlaczego nie wzbudza to mojego niepokoju?) tworzą Mr. Moretti i Mr. Magneto ze Starych Singers. Oba zespoły grają genialną muzykę, toteż naprawdę ciężko mi powiedzieć, czy czekam z niecierpliwością na nowych Mitchów czy kolejną płytę Starych? [m]

Band site: http://www.mitch-and-mitch.com/

8 listopada 2007

10 000 zdobyte! - trochę statystyki

W ciągu ostatniej doby Don't Panic przekroczył magiczną barierę 10 tys. wizyt przy ponad 17 tys. odsłonach i ponad 6 tys. użytkowników - po czterech miesiącach działalności! Dniem prawdziwego oblężenia była sobota 13 października, kiedy to system statystyk zanotował aż 277 wizyt.

Niewątpliwie do tego wzrostu oglądalności bloga przyczyniła się kompilacja We Are From Poland Vol.1 dostępna za darmo, ale też - co mnie bardzo cieszy - wzrasta samo zainteresowanie muzyką alternatywną. Ten rok jest bardzo dobry zarówno dla artystów - mnóstwo ciekawych debiutów, jak i fanów takiej muzyki - mnóstwo ciekawych debiutów :). O tym, że zjawisko jest duże, świadczy zainteresowanie tzw. opiniotwórczych mediów, jak np. Gazeta Wyborcza, które coraz częściej piszą o młodych polskich zespołach, ich płytach i koncertach.

Kompilacja sprawiła też, że na blog zaczęli liczniej zaglądać czytelnicy spoza Polski. W październiku było ponad 200 wizyt z krajów europejskich - z tego najwięcej z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Holandii, ponad 100 z Ameryki Północnej - głównie z USA, 6 wizyt z Azji - niewiele, ale cieszy!, pojedyncze wejścia z Brazylii i Chile, oraz po raz pierwszy w historii Don't Panic odwiedziny z Afryki, a konkretnie z Madagaskaru!

Bardzo fajnie jest mieć stałych czytelników. Ta grupka stale się powiększa:) Dzięki, super, że zaglądacie! [m]

5 listopada 2007

Obserwator: Popo

Typowani na polskich Junior Boys. Popo z Bydgoszczy. Fajna nazwa. Kojarzy się właściwie, z popem, ale jakimś takim innym, oryginalnym, niebanalnym. Popo = ładne melodie, gładki wokal i... postrockowe podejście do kompozycji.

Po tym, co przeczytałem o Popo na jednym z forów dyskusyjnych, spodziewałem się usłyszeć elektroniczny pop w stylu wspomnianych Junior Boys czy Hot Chip. Tymczasem Popo brzmi bardzo... klasycznie. Jak zwykły rockowy band, czyli gitara, bas i perkusja. Plus eteryczne klawisze, pobrzmiewające echem ery new romantic. Najbardziej mylący jest utwór Bed (sygnowany jako Popo&StalagMit), w całości oparty na elektronicznych brzmieniach – tu rzeczywiście możemy mówić o dużym pokrewieństwie z wymienionymi wyżej formacjami. Jednak już kolejne nagrania ukazują prawdziwe oblicze Popo. Na przykład Get The Bus And Stop To Kidnap, gdzie klasyczny plastikowy klawisz spotyka się z melancholijnie plumkającą gitarą. Co ciekawe, w pewnym momencie utwór nabiera zupełnie nowego wymiaru, przeradzając się w romantyczne shoegaze. Hello Disco z trzyutworowej EP-ki Playground to na razie największy przebój Popo. Taneczny, ale nienatrętny rytm, przetworzony wokal i eteryczne gitary – to właśnie taki nowy pop, to właśnie jest popo. Pozostały dwie piosenki: Potrzebuję powietrza i Nie mogę zrozumieć wielu spraw. Dość już standardowe kompozycje, taki melancholijny Myslovitz albo Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach. Nieco monotonne i zbyt podobne do siebie.

Zdecydowanie bardziej podoba mi się to oblicze popo zespołu Popo. Hello Disco wygrywa z Potrzebuję powietrza i mam cichą nadzieję, że chłopaki w swoim rozwoju pójdą właśnie tym pierwszym tropem. Wtedy Junior Boys na pewno zaproszą ich jako support na swoje kolejne (oby) występy w Polsce.

Band site: http://www.myspace.com/musicpopo
ver.: polish / english

Obserwator: Challenge Machine

Choć wokalistka wygląda jakby była stałą klientką sklepów z artykułami sado-maso, zupełnie mi to nie przeszkadza, bo dysponuje świetnym głosem, a towarzyszący jej zespół nie patyczkuje się tnąc bezlitosnego hardrocka. Ten wokal Lary Black (ach, te rockandrollowe ksywy), kojarzący się dość mocno ze stylem Gaddy’ego Lee z Rush, to znak rozpoznawczy Challenge Machine.

Na stronie zespołu można posłuchać trzech kawałków. Challenger to rytmiczny numer, w którym Lara daje prawdziwy wokalny popis, wcielając się w „męską” rolę wokalistki emo. Dość brudne, basowe nagranie rozświetla klasyczna metalowa solówka. Słucha się. Faraway to już prawdziwy killer. Rzeźnickie riffy i szaleńcza jazda sekcji połączona z obłędnym śpiewem Lary dają zabójczy efekt. Mądrze zastosowany pogłos na wokalu wzmaga atmosferę zagrożenia. Finał, z przyprawiającym o ciarki krzykiem Lary, dość zaskakująco kojarzy mi się z ...And You Will Know Us By The Trail Of Dead z okresu płyty Madonna. Ryzykowne porównanie, wiem, ale chodzi w nim raczej o nastrój niż o analogie czysto muzyczne. Na zakończenie proponuję Full Moon, nagranie spokojniejsze, bardziej złożone. Tu również świetnie brzmi głos Lary, a muzycznie skaczemy od łagodnych, ociekających erotyzmem zwrotek, do agresywnych, mocnych refrenów.

Fajna muzyka, duża energia, pomysłowość w odświeżaniu sprawdzonych rockowych wzorców. Chałupnicza produkcja wbrew pozorom dodaje tym piosenkom szlachetnego brudu. Mam nadzieję, że w profesjonalnych nagraniach Challenge Machine nie stracą tego charakterystycznego brzmienia. Rock and roll is alive!

Band site: http://lara.webd.pl
ver.: polish / english
media: free mp3

31 października 2007

Eluktrick: Alergenic EP (wyd. własne, 2006)

Mało brakowało, a przegapiłbym ten niezwykle ciekawy debiut. Przez nikogo nie nagłaśniana EP-ka zespołu Eluktrick. Kapela nietypowa, bo założona przez Amerykanina mieszkającego w Krakowie, Thymna Chase’a, wokalistę i klawiszowca. Decyzja o założeniu zespołu zapadła w jednej z krakowskich knajp, a w procesie decyzyjnym udział wziął autochton, ukrywający się pod pseudonimem Tchecky Limo, grający na gitarze. Skład uzupełnili: Rafał (perkusja) i Łukasz (bas).

Takiej muzyki nie ma zbyt wiele na krajowym podwórku. Mroczna, pełna pogłosów, niepokojących wokali, klawiszowych plam i agresywnych uderzeń gitary. Narzuca mi się kilka skojarzeń: The Birthday Party, polski Serpent Breat (ktoś pamięta?) i wreszcie Doorsi. Chase ma charyzmę i diabła w głosie. Jeśli dodamy do tego intrygujące, głęboko wciągające kompozycje, to... mamy idealną ilustrację dramatycznej polskiej złotej jesieni, pełnej jaskrawych żółci i czerwieni i smagającego chłodem deszczu. Płytkę rozpoczyna Taking It Easy – skąpany w ostrym klawiszowo-gitarowym sosie, z przetworzonym wokalem (trochę tu The Strokes), daje mocnego kopa na otwarcie. Drugi na liście jest mój ulubieniec, In Ten Cities Eye. Wokal przyprawia mnie o lodowate ciarki. Seventh Second to z kolei intensywny trans i doorsowskie pasaże klawiszy. Mroczny trip za sprawą utworu tytułowego. I na koniec Spotless Sunshine, który kojarzy mi się z norweską Madrugadą.

Bardzo interesująca muzyka. Choć na pewno nie wszystkim się spodoba, bo wymaga sporego skupienia. I widzenia w ciemności. [m]

Band site:
www.eluktrick.com
ver. polish / english / german

Obserwator: Bajzel

Coraz więcej samodzielnych macherów wypełza ze swoich mrocznych, obwieszonych pajęczynami piwnic, by zaprezentować światu owoce swoich alchemicznych eksperymentów lepienia dźwięków za pomocą komputera. Jednym z takich magików jest pan ukrywający się pod pseudonimem Bajzel. Nie całkiem człowiek znikąd, chociaż pewnie niewielu z was mówią coś nazwy Napszykłat i Statek Kosmiczny Gniazdo Konia, w których to formacjach Bajzel się udziela.

Bajzel to typ samodzielny, podobnie jak opisywany niedawno Drivealone, również sam gra i rejestruje wszystkie dźwięki. Z tym, że posuwa się jeszcze krok dalej, samodzielnie koncertując! Nie miałem okazji tego widzieć, ale wierzę na słowo, że artysta jest w stanie generować wszystkie (z wyjątkiem perkusji) dźwięki w czasie rzeczywistym, tak jakby grał cały zespół. Musi się chłop nieźle uwijać, bo jego muzyka wcale prosta do zagrania nie jest. Już niedługo będziemy mieli okazję posłuchać debiutanckiej płyty Bajzla, którą w połowie listopada wyda Biodro Records. Wcześniej proponuję przesłuchać demo, do pobrania ze strony artysty. Naprawdę warto.

Co mnie ujęło od pierwszego usłyszenia: mimo że posługuje się komputerem i syntezatorem – jak to mają w zwyczaju rzesze chałupników – dowala również całą masę rzeźnickich partii gitary. I do tego te wokale! Styl Bajzla określiłbym jako zderzenie Perry Farella (Jane’s Addiction) z Guzikiem (Homosapiens, Flapjack) i Mr. E (Eeels). Spośród udostępnionych piętnastu utworów kilka dosłownie rzuciło mną o glebę (o, pardon; chwyciło mnie aż po pachy). Najlepszy – słusznie wybrany na promo nadchodzącego debiutu – to utwór Window. Posłuchajcie, jak to się pięknie rozwija. Ta delikatna, ocierająca się o bossanovę gitarka, ten luźny rytm, ten fajny „Guzikowy” wokal. I jak ten beztroski numer w połowie przeradza się w niesamowity, ściskający serce hymn. I Bajzel śpiewający Take your soul and take your mind/ I cry for you I cry for us. Coś pięknego! A są jeszcze inne killery. Kity, pokazujący, że Bajzlowi nie obce są rockandrollowe odjazdy (Souljacker? Też lubię tę płytę Eelsów). Albo weźmy psychodeliczną Dancing Girl. Nowofalową Autostradę. Napędzany sambarytmem Legalized. No i jeszcze intensywny, jazgoczący Bullshit.

Ta płyta może nieźle namieszać. Czekam niecierpliwie. [m]

Wywiad z Bajzlem na brzmienia.pl


Artist site: http://www.fama.fn.pl/
ver.: polish
media: free mp3

29 października 2007

Farel Gott: Farel Gott (Dr. Farel Labs, 2007)

Farel Gott niewiele mają wspólnego z dawnym bożyszczem przodowniczek pracy bloku państw socjalistycznych, no może poza zamiłowaniem do bezpretensjonalnych melodii. Rozumianych jednak trochę inaczej, ponieważ chłopaki z Farel Gott grają hard rocka, podbitego brzmieniem stonerowym. Ta „stonerowość” to zasługa rzetelnie pracującego, ciężkiego basu i solidnie łojącej perkusji. Na swojej debiutanckiej płycie zespół nie wstydzi się inspiracji szykanowanymi w naszych mediach kapelami pokroju Monster Magnet czy wręcz Marylin Manson (w warstwie muzycznej, rzecz jasna). A przecież i takiej muzy chce się czasem posłuchać i mówi wam to wielbiciel talentu Danko Jonesa!

Jako się rzekło, Farel Gott to kawał mięsistego rocka, okraszonego heavy riffami i – tak, tak – gitarowymi solówkami. Pełno tu nawiązań do hardrockowej klasyki – można by wymienić sporo zespołów, ale najlepiej niech tych źródeł poszuka każdy na własną rękę. Jeden z numerów – Nicotine Divine – brzmi wręcz jak odpowiedź na popularny w ubiegłym roku debiut zespołu Wolfmother. Który również do specjalnie twórczych nie należy. Z jedenastu utworów zamieszczonych na płycie najlepiej słucha mi się Bomb Alarm (dynamika, energia!), Soul Seeker (najbardziej chyba stonerowy, pobrzmiewający pustynnym soundem Kyuss), Catatonic (przytomne, nawiązujące do tanecznych trendów wtrącenie na wysokości drugiej minuty) i Daeth Blues Sky (świetna riffownia w końcowej części). Wśród tych energetycznych fragmentów umieszczono kilka smakowitych, spokojniejszych przerywników, jak Storm Low, z gitarą akustyczną w roli głównego zapodawacza rytmu i lekko psychodelicznym klimatem, Jam-mess – jak wskazuje tytuł, jest to prawdopodobnie pozostałość po jednej z jamsessions, całkiem ciekawy instrumental z fajnie brzmiącym przesterem perkusji, oraz zamykający album Suicide Baby Killer, w którym niepokojący nastrój potęgują różnego rodzaju elektroniczne piski i świsty.

Nie jest to jakieś mistrzostwo świata w graniu rockandrolla, jednak Farel Gott nie aspirują do miana rewolucjonistów, oni po prostu stosują sprawdzone od ponad trzydziestu lat patenty tworząc solidną, wpadającą w ucho dawkę hałasu. Wokalista, Jakub Pieniążek, ma dość mizerny głos, co wychodzi zwłaszcza w momentach, kiedy trzeba trochę się wytężyć i porządnie ryknąć, a braki te nadrabia przetwarzając i „brudząc” swój wokal. Na szczęście też potrafi zaśpiewać niezły refren, który może nawet uda się zapamiętać na dłużej. Dobre wrażenie robi praca gitarzystów, a zwłaszcza sekcji. Gdybym miał oceniać – w skali szkolnej dałbym czwórkę za solidne rzemiosło pozbawione pretensji do wielkiej sztuki.

Zwraca uwagę pewna niespójność wizerunku zespołu (to wskazówka dla pani A. Gacek, gdyby zechciała kiedyś, gdzieś o Farelu) – muzycznie i tekstowo pozują na zakurzonych badboyów, a tymczasem z książeczki płyty spoglądają na mnie sympatyczne mordki miłych młodzieńców, takich co i staruszce ciężką siatkę poniosą, i psią kupę z chodnika sprzątną. Brak konsekwencji po prostu! Warto wspomnieć – i wspomnę – o teledysku zamieszczonym na płycie, do utworu Velvet S. Kuba Wroński, techniką przypominającą nieco montypythonowskie kreskówki, ożywia w nim stare fotografie i schematy techniczne, tworząc apokaliptyczny i absurdalny ciąg logicznie powiązanych obrazów, zmierzających nieuchronnie do wielkiego bum. Inspirujące. [m]

Band site:
www.farelgott.com
ver.: polish

Plotki: Plotki (wyd. własne, 2007)

Kto słuchał kompilacji We Are From Poland Vol.1, ten wie, czego się spodziewać po Plotkach. Ano bezpretensjonalnych, zabawnych piosenek utrzymanych w klimacie college rocka i soft noise’u, reprezentowanego na przełomie XX i XXI wieku przez poznański zespół Happy Pills. Można zresztą powiedzieć, że Plotki to duchowy – i nie tylko – spadkobierca Happy Pills.

Fajnie, że Plotki dorobiły się wreszcie profesjonalnej płyty. Minialbum zawiera osiem piosenek, znanych już w większej części, ponieważ ich wersje robocze były do ściągnięcia ze strony zespołu. Niedawno te nagrania zremiksowano i nadano im ostatecznego połysku. Teraz wszystko brzmi świetnie, bardzo czysto i energetycznie zarazem. Na płycie znajdują się zarówno wesołe, skoczne numery, jak Stinky Spam (Don’t call me crazy bitch! – tego się nie zapomina) i Lost In Da Woods (a to znamy bardzo dobrze!). Super, że Plotki odświeżają pamięć o nieco zapomnianej, a tak naprawdę bardzo ważnej dla nowej fali rocka z przełomu lat 70. i 80. grupie The B-52’s (którą uwielbiam), wykonując swoją wersję przeboju Wig (nie ma to jak peruczki). Najbardziej lubię u Plotek te piosenki, w których Natalia śpiewa po polsku. Dopiero wtedy słychać, że ma prawdziwy dryg do pisania humorystycznych, pełnych celnych obyczajowych spostrzeżeń tekstów, które do tego mają siłę przebojów. Tu oczywiście trzeba wspomnieć o piosence Pies ‘o pies (Grzecznej suce damy do miski/ Pobiegnę radośnie ze śliną na pysku), hipermarketowej love story Friscoburgerking (Od tygodni jem, lecz prawie wcale nie śpię/ Na promocjach, półkach, w koszach szukam cię) i wreszcie urokliwej Miss Virus, w której zarówno wokalnie, jak i tekstowo Natalia upodabnia się nieco do Kaśki Nosowskiej (Głupi staroć/ Bo widzisz znowu zgasł/ Obrazu, fonii nie jest skłonny/ Przywrócić do łask).

Ta płytka jest prezentem dla fanów, bardzo miłym drobiażdżkiem, który warto mieć przy sobie, gdy podła pogoda i chandra przypuszczą zmasowany atak na nasze przysadki mózgowe. [m]


Przeczytaj:
Obserwator: Plotki

Band site:
www.plotki.art.pl
ver.: polish / english
media: free mp3

26 października 2007

Komety: Akcja V1 (Jimmy Jazz Records, 2007)

Pierwsza płyta Komet trwała nieco ponad 21 minut. Najnowsza, czwarta, dokładnie 37,28. To pierwsza dobra wiadomość. Druga jest taka, że Lesław i spółka po raz kolejny nie zawiedli i nagrali płytę świetną. Nie wiem jak to się dzieje, że pan L., choć od dziesięciu lat praktycznie w kółko gra tę samą piosenkę, ciągle do mnie trafia.

Na Akcji V1 Komety brzmią tak, jak nas do tego przyzwyczaiły: jest trochę rockabilly, trochę country & western, ździebko retro bigbeatu i całkiem spora dawka punkrocka. Te szybkie kawałki brzmią wyjątkowo mocno, mocniej niż zwykle. Jak choćby szarpiący riff w Nie ufaj nikomu, intensywne łojenie w Pozerze czy ekstremalnie przesterowana gitara w Zabierz mnie do domu. To ostre i stanowcze oblicze Kobiet łagodzą piękne melodyjne piosenki, z których kilka na pewno stanie się Kometową klasyką. Już od pierwszego usłyszenia singlowego utworu Wyglądasz źle, nie można się od niego uwolnić. Również wybrany na singla numer dwa kawałek Spotkajmy się pod koniec sierpnia to prześliczna piosenka z magiczną partią gitary. Szkoda tylko, że smyczki zostały tak głęboko schowane, że ledwo je słychać. Wyjątkowo brzmią też westernowy April Rain, w którym Lesław szepcze kowbojską kołysankę i zaskakujący bogatym, zupełnie nierockowym instrumentarium (klarnet, theremin) Nikt nie kupuje twoich płyt, przypominający trochę estetyką piosenki Beatlesów (różnego rodzaju efekty dźwiękowe, jęk publiczności jak na Sierżancie Pieprzu).

Tekstowo jest równie dobrze. Po raz kolejny Lesław funduje nam zestaw smutnych piosenek o miłości i śmierci (ten przejmujący wers Tutaj na pewno umrzemy). Ale co ciekawe, wkrada się do nich nutka optymizmu. Ze łzami w oczach/ Ze łzami szczęścia/ Stoisz przed lustrem/ Uśmiechasz się do siebie/ Teraz wreszcie jesteś w ciąży/ Już nigdy więcej nie będziesz musiała być sama. Proste, ale prawdziwe słowa. Zaskakująco wypada tryptyk poświęcony karierze i show biznesowi. Czyżby jakieś osobiste rozliczenia? Wywiady, plakaty, autografy i kwiaty/ Jest jeszcze cena do zapłacenia – śpiewa Lesław w Nie ufaj nikomu. A w Nikt nie kupuje twoich płyt: Ktoś popełnił duży błąd dając ci szansę/ Teraz ktoś straci za to pracę/ Dobre recenzje mają to do siebie/ Że można je kupić za odpowiednią cenę (ale na pewno nie recenzje w Don’t Panic!).

Trzydzieści siedem minut szczęścia. A jako bonus track piosenka Johnny’ego Casha. I jak tu nie wielbić Komet?

Band site: http://www.komety.com/
ver.: polish / english
media: free mp3, video

24 października 2007

California Stories Uncovered: California Stories Uncovered EP (wyd. własne, 2007)

Zespół z Tczewa zapatrzył się w szkockiego Mogwai i… dobrze na tym wychodzi. Długie, instrumentalne bajkowo-hałaśliwe utwory to ich specjalność. Esencja shoegaze. Muzyka dla koneserów.

Było kwestią czasu, kiedy i u nas pojawią się takie zespoły. Jak zwykle jesteśmy kilka lat do tyłu, ale na szczęście CSU nie musimy się wstydzić. Płyta rozpoczyna się od stłumionych dźwięków gitary i perkusji. Momentami wręcz zanika. By w końcówce eksplodować jakże pożądanym jazgotem. Ważną rolę w kompozycjach CSU pełni fortepian, który doskonale uzupełnia zamglone, rozedrgane gitarowe tła. Te z kolei czasem dostają elektrycznego kopa i atakują gwałtownym przesterem, który dosłownie wbija w ziemię. Każdy z tych niezatytułowanych utworów – choć nie odkrywa niczego nowego, wszystko to już było i u Mogwai, i u Godspeed! You Black Emperor – ma swój niepowtarzalny nastrój, najpełniej uwalniany wieczorem, niczym zapach pewnych kwiatów, które otwierają się dopiero po zmierzchu.

Cztery utwory, każdy z nich to swoiste misterium. Jeśli lubicie to uczucie, kiedy muzyka powoli wsącza się w wasze umysły i ciała, zanurzcie się w dźwiękach Kalifornii.

Band site: http://www.csuband.com/
ver.: polish
media: free mp3 & samples

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni