17 grudnia 2007

Lili Marlene: Lili Marlene (Rossmann, 2007)

„Dezodorant, maść na opryszczkę i waciki... aaa, i niech pani da jeszcze jakąś płytę dla równego rachunku!” Tego typu żarciki krążą po Internecie w związku z faktem, że sieć drogerii postanowiła zabawić się w mecenasa kultury i wydawać pierwsze płyty młodych zespołów. Do tego sprzedawać je po śmiesznej cenie 10 PLN. O ile jednak wcześniej żarty były całkiem uzasadnione, ponieważ płyty te stanowiły raczej mierną konfekcję, o tyle w drugiej połowie listopada sytuacja się zmieniła. Rossmann wydał oczekiwany przez wielu fanów debiut Lili Marlene. I powiem szczerze, notowania tej sieci w moich oczach znacznie wzrosły.

Lili Marlene to dobra płyta. Z każdym przesłuchaniem coraz lepsza. Nie znałem piosenek zespołu w wersjach demo (coś tam kiedyś przemknęło przez antenę Trójki), więc nie musiałem bawić się w porównania, tak męczące w przypadku np. Much czy Kawałka Kulki, i rozwiązywanie dylematów, co lepsze: nowa wersja czy stara, znana od dawna? Jednak pierwszy kontakt z płytą był dla mnie zniechęcający. Głośniej od bomb, utwór umieszczony na początku tracklisty, razi bardzo złym wokalem. Manierycznym, dziwacznym po prostu. Na szczęście później ktoś poszedł po rozum do głowy i zrozumiał, że jeśli coś nie jest dobre, lepiej się tym za bardzo nie chwalić i głos Norberta Cieślika został głębiej wtłoczony pomiędzy instrumenty, często też bywa przybrudzony, zniekształcony – dzięki temu zresztą osiągnięto lepszy efekt dramatyzmu kompozycji. Po wspomnianym falstarcie (nawiasem mówiąc muzycznie w Głośniej od bomb wcale nie jest źle) następuje najlepszy moment płyty, Bądź zła. Brudne, charczące gitary, nerwowa, sekcja, wykrzyczany z pasją tekst. Fani wczesnego Placebo powinni być usatysfakcjonowani. Inne udane utwory w zestawieniu: obie części Samotnego znikania – pierwsza instrumentalna, klimatyczna, wręcz shoegaze’owa, druga ostra, dynamiczna, trzymająca w napięciu (ten temat gitary! kapitalna rzecz); Stop! – duszny, jazgotliwy sound; Kwiaty – mroczny, nieco groteskowy klimat związany z morderczym tekstem; Emptiness Sleepless – brawa za wywołującą ciarki długą partię gitary; Widzę, czuję, słyszę – porywa rytmem, chwyta przebojowym refrenem, zaskakuje pełnym niuansów brzmieniem; Lili Storm – melancholijny, shoegaze’owy klimat z hałaśliwym finałem.

Sporo tych dobrych momentów. Trzeba przyznać, że muzyka Lili Marlene jest przemyślana i dobrze skomponowana. Może produkcyjnie nie jest tak selektywnie jak na ostatnich płytach Myslovitz, ale już bogactwem rozmaitych tracków mysłowiczanom dorównują. Praca gitarzystów robi duże wrażenie, także sekcja nie ma się czego wstydzić, choć perkusista mógłby grać mniej zachowawczo. Elegancko brzmią gościnne klawisze; chciałoby się ich więcej, bo tam, gdzie się pojawiają (np. w 23), stwarzają ciekawe tło. Co do tekstów – nie ma się nad czym rozwodzić. Są. Są po polsku i nie są najgorsze, a to już coś. Że bywają o niczym, to już inna sprawa. Najważniejsze, że nie psują efektu, który mnie całkowicie zadowala. Jak na Pierwszą Płytę, w dodatku z najbrzydszą okładką roku, jest bardzo dobrze.

Band site:
http://www.lilimarlene.pl/
media: video

2 komentarze:

  1. eee tam, już od razu najbrzydsza okładka roku. Przecież Terroromans jest gorszy! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. nie przesadzaj z TERROROMANSEM, MUCHY mają przynajmniej wydrukowane teksty piosenek...hej!!!!

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni