28 listopada 2008

Obserwator: The Recycling Center

POST NR 300!

Sprytny zabieg z tą nazwą! Krakowianie na dzień dobry pozbawiają argumentów recenzentów i blogerów. Centrum recyclingu. Nie można zarzucić, że z kogoś zżynają, wytknąć brak oryginalności i pastwić się nad oczywistymi inspiracjami. Zespół może łatwo odeprzeć zarzuty: ależ od początku o to chodziło, czemu daliśmy wyraz w nazwie zespołu. Nasza muzyka to świadoma zbieranina wszystkiego co już było, miksowanie i wypuszczanie na rynek w nowym opakowaniu. W tym przypadku chłopaki nie spotkają się z określeniem "wielkiej, muzycznej ściemy" - od początku wiemy o co chodzi.

The Recycling Center powstał wiosną 2007 roku. Jeśli wierzyć notce na stronie zespołu, bezpośrednim impulsem założenia kapeli była płyta Mellon Collie and Infinite Sadness The Smashing Pumpkins oraz twórczość Avril Lavigne. W lipcu tego roku ujrzało światło dzienne czteroutworowe demo. Pomińmy oczywiste inspiracje. Zespół powołuje się na wpływy Fall Out Boy, Our Lady Peace. W tym miejscu wielu czytelników się wykrzywi. Blog schodzi na psy pisząc o muzyce dla emo-dzieciaków! Dlaczego??? Odpowiedź prosta - proszę zajrzeć na majspejsa i posłuchać bez uprzedzeń. W zaprezentowanych kawałkach słychać o wiele więcej niż gówniarskie fascynacje hałasem i buntem. Może nie słychać jeszcze Radiohead (też wspomniany w influensach); The Killers i Placebo już bardziej.

Mają chłopaki dar do melodii. Kawałki wchodzą w głowę po dwóch przesłuchaniach. Dość rzadki przypadek na demówkach. O tym, że zespół kombinuje świadczą próby odejścia od klasycznego schematu refren-zwrotka,jak w Circus. Choć ten akurat utwór stanowi swoiste kuriozum. Pierwsza część spokojna, z miękką perkusją, gitarą akustyczną, z kapitalnym zwolnieniem... co z tego, gdy w połowie wchodzi na scenę męski odpowiednik wspomnianej Avril. Czar pryska, pozostaje irytacja. Pozostałe kawałki na szczęście bez podobnych zaskoczeń. Someone In My Heart (najlepszy w mojej opinii) zaśpiewany jest z największą pasją. A Story Of How We Met to przykład, że krakowianie nie stoją wyłącznie na bazie kalifornijskiego punku.

Podoba mi się głos wokalisty Michała Poplawskiego. Śpiewa po angielsku, z twardym akcentem (kapitalna rzecz dla uczących się angielskiego - teksty słychać wyraźnie!) jednak jego wokal jest... ujmujący. Czuć w nim swadę i młodzieńczy feeling. W takim przypadku mówi się, że jeśli facet się rozśpiewa, poszerzy horyzonty muzyczne, to może jeszcze niejeden raz zadziwić. Co prawda ciężko będzie zdobywać świat bezpretensjonalnymi piosenkami podszytymi Blinkiem 182, jednak Obserwator potencjał widzi i będzie okresowo śledził postępy! [avatar]

Strona zespołu: http://www.myspace.com/therecyclingcenter

27 listopada 2008

Zamknij oczy, a zobaczysz Powieki

Koncert andrzejkowy...


...i trasa:

26 listopada 2008

Maria Peszek: Maria Awaria (EMI Music Poland, 2008)

Kiedy czytam niektóre komentarze dotyczace drugiej płyty Marii Peszek, mózg mi się lasuje, a resztki włosów na głowie stają dęba. Część naszego zakłamanego społeczeństwa wprost wyłazi ze skóry, żeby opluć tę sympatyczną pannę jadem nienawiści. Peszek jest dla nich wulgarną, hołdującą prymitywnym instynktom grafomanką, epatującą tandetnymi rymami częstochowskimi pseudoartystką. Z tego powodu ta recenzja ukazuje się tak późno po premierze - musiałem oderwać się od tego szamba zapiekłej polskiej nienawiści, aby znów móc cieszyć się tą płytą. Która nie jest wulgarna, nie ma też nic wspólnego z pornografią czy obscenicznością. Śmieszy mnie oburzenie osób, którym przez usta nie przejdą takie słowa jak „siusiak” czy „cipka” (wymawiane z czułością), za to nie mają problemu z posługiwaniem się na co dzień słowami w rodzaju „kurwa”, „pizda”, „chuj”. Oto wspaniała polska podwójna moralność.

Maria Peszek opowiada o seksualności z perspektywy kogoś, kto cieszy się z posiadania ciała, które nie jest jego wrogiem, a przyjacielem. A o przyjaciela trzeba dbać. Sprawiać mu przyjemność i dawać prezenty. Żyjemy w kraju, w którym sprawianie sobie przyjemności jest zabronione. Nauczono nas, że mamy się umartwiać. Być śmiertelnie poważnymi. Trzymać rączki na kołdrze. Bzykać się po ciemku, bo przy zapalonym świetle robią to tylko zboczeńcy. No i oczywiście uprawiać seks tylko w celach prokreacyjnych, bo przyjemność to dzieło Złego. A już najbardziej bulwersuje nas głośne mówienie, że kobieta może lubić seks. Jak to, kobieta? Matka, siostra, Polka? To zdzira jakaś, nie normalna kobieta! Wyłażą z nas te kompleksy. Aż się wierzyć nie chce, że tak niewinne piosenki mogły wywołać taką burzę.

A przecież teksty Peszkówny są naprawdę urocze. Choćby ten fragment: Rosół z siebie robię i podaję tobie/ Wprost do ust mój niedzielny biust/ Filety z twojej kobiety, rosół z domowej kury (...) Chcę być twoją kurką/ Niedzielnym obiadkiem/ Kuchennym fartuszkiem/ Twoim ciastkiem z dziurką. Naprawdę, gdyby moja kobieta wyszeptała mi coś takiego do ucha, byłbym w siódmym niebie. Peszek jak mało która polska autorka tekstów potrafi intrygującymi metaforami wyrazić potrzebę miłości, czułości, bycia z drugą osobą: Jak gejsza bez kimona/ Yoko Ono bez Lennona/ Jak Tokio pod śniegiem/ Marznę bez ciebie. A przy tym nie wstydzi się swawolnych myśli (Zedrzyj ze mnie futro; Wierzę w ciała zmartwychwstanie/ Poprzez czułość, przez kochanie). Podobno faceci myślą o seksie co dwie minuty (czy jakoś tak). Okazuje się, że nie tylko oni. W tekstach Peszek trafiają się przezabawne kawałki, proste rymowanki potrafią rozśmieszyć do łez. Że wspomną tylko lekko perwersyjną historyjkę z Miłości w systemie Dolby Surround. Fakt, że czasem sięga po wyeksploatowane gierki słowne (Poliż mnie, I’m polish; Jestem misiem, kochac chce mi się), potrafi też niepotrzebnie przeszarżować (Lubię twoje to/ I lubię też tamto/ Kiedy tamto wstaje/ Ja się staję nimfomańką – zupełnie niepotrzebny kalambur na końcu, wystarczyłoby zwykłe: nimfomanką). Ale to wszystko jest takie lekkie, dowcipne, świeże. Nie wiem, jak można nie polubić tych tekstów. To znaczy wiem. Była już o tym mowa wcześniej. Kompleksy. Brak umiejętności wyrażania swoich potrzeb. Wstyd przed samym sobą. I tak dalej. Ponura sprawa. Wydaje mi się, że ludzie, którzy potrafią cieszyć się życiem, mają do niego i siebie dystans, nie mają z tymi tekstami problemu.

Ach, zapomnialbym o muzyce! Szkoda by było, gdyby w tej ideologicznej walce pominąć doskonałą robotę, jaką wykonał m.in. producent albumu Andrzej Smolik. Aranżacje są piękne, kunsztowne, przebogate, choć to bogactwo nie pcha się nachalnie do uszu słuchacza. Mnóstwo smaczków poukrywanych, do odkrycia przy którymś z kolei odsłuchu. Z wielkim wyczuciem zastosowane dodatki w postaci skromnej elektroniki czy instrumentów dętych. Niektóre kompozycje zachwycają koronkową konstrukcją, jak choćby minimalistyczny, „islandzki” numer Marznę bez ciebie, albo onieśmielający swoją urodą utwór tutułowy, przy którym naprawdę można odlecieć. Płyta brzmi raczej kameralnie, choć nie zabrakło indiepopowego przeboju (Rosół), czy prowokującego końcowym krzykiem nawiązania do koncertowego oblicza Marii, daleko bardziej energetycznego i niepokornego (Reks). Płyta trwa trochę za długo, a na końcu wpada na mieliznę: Hedonia z lalusiowatym motywem smyczków i refrenem a la Ania Dąbrowska jakoś mi nie pasuje do przemyślnie złożonej całości.

Maria Awaria to płyta dla ludzi o otwartych umysłach i liberalnych poglądach. Nie oszukujmy się, muzyką betonu się nie przebije i zawsze znajdą się tacy, którzy będą za wszelką cenę starali się zdyskredytować coś co ich przerasta. [m]


Strona artystki: www.maria-awaria.pl

24 listopada 2008

Monday Rebels - coś specjalnego


23 listopada 2008

Rachael: I Bet You Like Drug Instead Of Sex EP (wyd. własne, 2008)

Debiutancka EP-ka warszawskiej formacji Rachael jest jak powiew zimnego powietrza dostającego się przez otwarte przez chwilę drzwi dusznego indierockowego klubu. Mają pomysł na swoją muzykę, choć na razie nie potrafią go wykorzystać. Grają gitarowo, klimatycznie, nie próbując się odcinać od - nawet dość odległej - tradycji. W skrócie: bywa ostro, punkowo, hałaśliwie, bywa i wolno, majestatycznie, nastrojowo. Raczej amerykańsko, choćby za sprawą techniki slide stosowanej czasem przez gitarzystę. No i najważniejsze: dwoje wokalistów. On – Mike (a może po prostu Michał?) stara się śpiewać niskim głosem, wciągać w otchłań mroku. Ona – Olg (Olga?), dośpiewuje swoje partie zadziornie, ale melodyjnie, rozjaśniając ten mrok. Pomysł przedni, głosy wokalistów też niezłe.

Przejdźmy do konkretów. Otwierający materiał numer Asian Girl to przykład ostrego, garażowego grania. Konkretny, prosty riff, solidnie łojąca perkusja, chóralny, wykrzyczany refren. Energetyczny początek – niezbyt oryginalny, wręcz złożony z gotowych muzycznych klocków, ale ma to swój urok. Juditha to już przykład bardziej wymyślnego grania. Fajnie uzupełniający się wokaliści, „amerykański” motyw gitary, generalnie świetny podkład do upijania się w trupa. Ten wątek, ale pogłębiony, bardziej melancholijny, bardziej dołujący, kontynuuje Going Up In Smoke. Chyba najlepszy fragment płytki. Od początku do końca płynie swoim kojącym rytmem. Żeby słuchacz przypadkiem nie usnął Rachael przyśpiesza w V-66. Dobrze kombinują, sporo się tu dzieje w warstwie rytmicznej, bardzo jednak doskwiera amatorszczyzna brzmienia (o tym za chwilę). I na koniec All You Need Is Lead. To mógł być sztandarowy utwór zespołu. Zwrotki śpiewane przez oboje wokalistów trochę kojarzą się z harmoniami wokalnymi Iowa Super Soccer i miękko wchodzą w pamięć. Szkoda, że zabrakło pomysłu na refren i rozwinięcie tak uroczo zapowiadającej się kompozycji. Na tym przykładzie widać wyraźnie, że przed Rachael jeszcze dużo pracy. Ale początek jest dobry i mają nad czym pracować.

Największą i najbardziej zniechęcającą do tej EP-ki wadą jest brzmienie. A konkretnie brak brzmienia. Trzeba się bardzo zmobilizować, żeby wysłuchać do końca tego garażowego (piwnicznego?) materiału. Lepsze (jakiekolwiek) studio na pewno wydobędzie mocne strony Rachael. Warto się im przyglądać. A jeśli chcecie spróbować sami, całą EP-kę można ściągnąć ze strony zespołu. [m]

Strona zespołu: Myspace

Muchy + Rockaway – Rzeszów, Klub Vinyl 21.11.2008

To była pierwsza wizyta Much w Rzeszowie. Fajnie, że w ogóle można było dowiedzieć się o koncercie. Podobno ktoś widział plakaty na słupach, komuś utknęła w głowie zajawka w radio. Dodatki kulturalne w prasie też napisały ze dwa zdania. Jednak słuchając relacji przybyłych, większość dowiedziała się drogą pantoflową. Dla mnie to kolejny dowód, że Rzeszów jest miastem indie-opornym. Kult, Happysad, Coma, Ania Dąbrowska, Molesta mogą liczyć na dobrą promocję - trzeba być ślepym by nie zauważyć informacji o kolejnych występach. O młodej polskiej scenie alternatywnej organizatorzy chyba nie słyszeli. Topowe kapele odwiedzają ościenny Tarnów i Lublin; występ takowych w Rzeszowie urasta w mojej ocenie do rangi wydarzenia. Muchy - jeden z najgorętszych bandów ostatnich miesięcy, ściągający na koncerty setki ludzi - został w Rzeszowie zmarginalizowany do poziomu zespołu-ciekawostki. Fajnie więc, że w ogóle ktoś ich zaprosił.

Vinyl jest typowym małym, studenckim klubem. Salka na dwieście-trzysta osób. Przyszło około stu pięćdziesięciu. Tłoku nie było. Dwie rzeczy zabiły koncert. Akustyk i gość od oświetlenia wzięli sobie wolne i oglądali Gwiazdy tańczą na lodzie. Efektem była zbyt głośna perkusja i przytłumiony wokal. Oświetlenie działało w dwóch trybach: zwykłe żarówkowe światło oślepiające każdego z muzyków próbującego spojrzeć w stronę publiczności oraz tylne burdelowo-czerwone, dzięki któremu po scenie poruszały się wyłącznie ciemne plamy. Na tym zakończmy kwestie tzw. próby kontaktu zespołu z publicznością.

Jako support wystąpiła rzeszowska formacja Rockaway. Grupa dała się poznać szerszej publiczności jako zdobywca nagrody publiczności na tegorocznym festiwalu w Jarocinie. Grają prostego hard rocka i brzmią jak tysiące innych licealnych bandów grających hard rocka. Był cover Beatelsów, były blusowe zagrywki na harmonijce, były jaja, było śpiewanie sto lat. Bawili się dobrze - publiczność tak sobie. Mieli fajniejsze momenty gdy pod koniec pozwolili sobie na odjazd. Jednak koncertu nie mogę zaliczyć do udanych - zbyt dużo niechlujności i bałaganiastwa. I toporne utwory. Jedna rzecz pozostała w pamięci - tańczące dziewczę w koszulce Jacka Danielsa o niesamowicie długich nogach. Ech...

Chwilę później zainstalowały się „wszędobylskie” Muchy. Jeśli chodzi o wrażenia wzrokowe - między supportem a headlinerem przepaść. Rockaway wyglądali jak skrzyżowanie Guns'n'Roses z Led Zeppelin. A chłopaki z Much? Proszę - koszule, trendy fryzury, grube rogowe oprawki okularów. Zachód na wschód przyjechał :) Przy czym chłopaki sprawiali wrażenie sympatycznych i bezpretensjonalnych. Występ zaczął się od wyjaśnień wokalisty Michała Wiraszko na temat fatalnej kondycji zębowo-gardłowej. Tak naprawdę nie miało to większego znaczenia - akustyka (czyli jej brak) skutecznie zacierała wszelkie niedomagania głosowe. Zagrali prawie wszystkie kawałki z debiutu oraz co najmniej jeden nowy kawałek. Czy fajny? Ciężko określić z powodu kiepskiej dynamiki sączącej się z głośników. Publiczność z początku stała próbując coś wypatrzeć na scenie. Z utworu na utwór coraz więcej ludzi pozwalało sobie na luz. Głośniejsze brawa, prośby o Papierowy księżyc (nie było - kapela stwierdziła, że bez Frąckowiak ten kawałek nie istnieje) plus standardowe pogo pod sceną. Miasto doznań śpiewała już większość. Na bis zaserwowali Terroromans oraz największe zaskoczenie wieczoru - cover To France Mike Oldfielda. Uff... w wykonaniu Much było to i fajne, i energetyczne.

Mam nadzieję, że Wiraszko z ekipą nie zrażą się do miasta i jeszcze tu kiedyś wrócą. Ale do miejsca, które potrafi zapewnić odpowiednie warunki. Vinyl dał ciała na całego. Choć i tak będę dumny łaził po ulicach. Widziałem Muchy na żywo. Te Muchy!!! [avatar]

21 listopada 2008

Alternatywy 3/2 w Uchu (ale bez Balcerka)


Alternatywy 3/2
Rotofobia, California Stories Uncovered, Gentleman!
11 grudnia 2008, godz. 20
Klub Ucho, Gdynia
bilety: 15 zł
do nabycia przed koncertem


Alternatywy 3 to muzyczna inicjatywa Piotra Malacha, gitarzysty trójmiejskiej formacji Gentleman! Wydarzenie uzyskało nazwę „Alternatywy 3”, koncert miał być bowiem świętem szeroko pojętej muzyki alternatywnej wykonywanej przez trzy zespoły. Pierwszy koncert odbył się w kwietniu br. w gdańskim klubie Kwadratowa. Wystąpili: Gentleman!, Folder i Saluminesia.

Impreza została na tyle dobrze przyjęta, że organizatorzy postanowili ją kontynuować. Koncert tym razem odbędzie się w Gdyni, w najlepszym klubie muzycznym Trójmiasta, tj. w Uchu. Oprócz Gentlemana! zagrają: California Stories Uncovered oraz Rotofobia. Wszystkie trzy zespoły przed debiutem płytowym, wszystkie trzy w dobrej formie. Można więc na własne uszy przekonać się, czy warto czekać na ich płyty.

Strony zespołów:
www.myspace.com/rotofobia
www.csuband.com
www.myspace.com/gentlemanpl

16 listopada 2008

Obserwator: Excessive Machine

Wszystkich tych, którzy zastanawiają się, czym jest tytułowa Maszyna Nieumiarkowania, zapraszam do skorzystania z wyszukiwarki Youtuba. Albo do zajrzenia na stronę opisywanego dziś zespołu, na której ów kluczowy fragment filmu Barbarella z roku 1968 można sobie obejrzeć (i posłuchać – zachęcam do włączenia głośników!). Ale zajmijmy się sprawcami muzycznego zamieszania, znanego jako Knows Less. Lepszego wejścia na „rynek muzyczny” nie można sobie chyba wymarzyć. Knows Less zabija luzackim funkowym groovem, komicznym, ale zajebiście przy tym fajnym wokalem (eej, a gdzie się podział ten gościu z McLusky’ego?). Zabija i podrywa na nogi do szalonego pląsu za sprawą klasycznego disco-basu i kąsającej niczym wściekła pszczółka Maja gitarki. Bajka!

Trio bracia Zalewscy (Paweł i Piotrek) – Remek Zawadzki pochodzi z Warszawy. Jak piszą na swoim majspejsie, są klasycznie wykształconymi pijaczkami, lecz oprócz umiejętności naukowego spożywania alko, nie obce jest im również rzemiosło muzyczne. Czemu dali wyraz nagrywając cztery piosenki demo, ledwo co po sformowaniu składu pod nazwą Excessive Machine. Być może trochę za wcześnie na ujawnianie światu swoich świeżych dokonań, ponieważ z tej czwórki dwa utwory są świetne (w tym jedno – już wspomniane – rewelacyjne), a dwa takie sobie (w tym jedno raczej do hasioka). Co ich kręci, to rytm, to taniec i energia. Another Song daje niezłego dancepunkowego kopa wyraźnym bitem i chamską, tnącą na odlew gitarą. I porywającym refrenem. I nawet sympatycznym tekstem o nerdach, szkole i przemocy. Ja to łykam bez popitki. Z popitką zresztą też. Szkoda, że kolejne dwa numery już tak wysoko nie są w stanie podskoczyć. Postpunkowy, brytolski Perhaps Your Mom osiada na mieliźnie braku pomysłu na kompozycję (choć wokal broni się swoją arogancką dosadnością), a ponadpięciominutowy Under męczy jak przedłużająca się wizyta w toalecie – odsłaniając biedę aranżacyjną i generalnie niezdecydowanie „co i po co my to właściwie gramy?”

Ale. Pomimo tych dwóch niedogodności, bardzo mi się muzyczka tych trzech wesołych panów podoba. Niech grają, niech robią sobie dobrze, i nam też, przy okazji. Czekam na więcej z nadzieją, że będzie równie dobrze jak w przypadku Knows Less. [m]


Strona zespołu: Myspace

Zdjęcie: Magda Rebejko

13 listopada 2008

10 listopada 2008

Von Zeit: Ocieramy się (Biodro Records, 2008)

I ty, drogi czytelniku, znasz pewnie to uczucie pojawiające się gdy płyta, co do której nie miałeś żadnych oczekiwań, nagle zaczyna stale pojawiać się w twoim życiu. Nispodziewanie okazuje się, że poświęcasz jej znacznie więcej czasu niż planowałeś. Nagle zaczynasz rozumieć, że odkryłeś coś fascynującego, świeżego, twojego. Nieczęsto miewam ostatnio to uczucie, ale przytrafiło się przy okazji tej płyty. Von Zeit – ta nazwa nic mi wcześniej nie mówiła. Jednynym właściwie argumentem do zdobycia płyty był markowy wydawca, który kiepskich rzeczy raczej nie wypuszcza. No i stało się. Ocieramy się to jedna z moich płyt roku. Bezdyskusyjnie.

Ty, drogi czytelniku, masz ten komfort, że nie musisz strzelać na ślepo. Możesz się kierować śladami zawartymi w tej recenzji, by ocenić, czy chcesz, czy nie chcesz otrzeć się o muzykę Von Zeita. Na początek kilka haseł: Wybrzeże, brzmienie sceny trójmiejskiej (choć Tczew to nie Trójmiasto), Kobiety, Olaf Deriglasoff, Apteka, halucynogeny, jod, Pogodno... Czy już zanurzasz się we właściwy klimat? A raczej zawiesinę, gęstą jak tężejący kisiel. Von Zeit skupia w swojej muzyce to co najlepsze z wymienionych haseł. Krócej? Wolność, melodia, psychodelia.

Pewnie zastanawiasz się, drogi czytelniku, co mnie tak zauroczyło w muzyce Von Zeita, skoro składa się ona ze znanych i od dawna stosowanych elementów. Co w niej takiego ciekawego, że aż włoski jeżą się na rękach? Dla mnie takim objawieniem jest styl gitarzysty Jacka Kuleszy – facet ma rzadki dar grania z wirtuozerską arogancją. Gra jednocześnie niedbale i do bólu perfekcyjnie. Potrafi rozciągnąć kompozycje o długie partie solowe, które jednak nie tylko nie sprawiają wrażenia wciśniętych tam na siłę, a wręcz nadają piosenkom charakterystycznego soundu. Nie mówiąc już o takim drobiazgu, jak gwałtowny opad szczęki w „momentach” (chociaż tu też zasługa zaproszonych gości, również świetnych wioślarzy, czyli Wojciecha „Garwola” Garwolińskiego” i Damiana Szczepanowskiego). Ale nie byłoby tego znakomitego efektu, gdyby nie pozostali członkowie zespołu. Romek Puchowski to prawdziwy lider, nie tylko śpiewa, pisze teksty i komponuje, ale też gra na basie, gitarze akustycznej i dobro. Jeśli dodamy do tego bębniącego z niewykłym wyczuciem Sebastiana Szczepanowskiego, otrzymamy niekwestionowany dream team.

Płytę otwiera prawdziwy kiler. Ocieramy się natychmiast wbija się w mózg, definiując styl grupy. Precyzyjny gitarowo-basowy riff, punktująca perkusja, niski wokal deklamujący poetycko niedomówiony tekst i cudowne eksplozje elektryzującego hałasu. Kiedy gitara wchodzi na brudny, stonerowy przestar, całe stado mrówek zaczyna galopować wzdłuż kręgosłupa. Idealny początek! A dalej jest równie ciekawie. Zaskakujący zmieniającymi się płynnie nastrojami Step Down, niemal wiejsko skoczny numer Myśli jak szczury, w którym wstawka w wykonaniu chóru akademickiego dosłownie ścina z nóg, fajnie nawiązująca do stylu Kobiet Pina Colada (ależ te gitary robią tu jazdę!), transowa Autostrada nocą, z sonicznymi brudami sprzęgającego dźwięku, szalone Serce serce, wreszcie Niezapomniane chwile, które za sprawą rozwalającego finału (kobiecy góralski wokal – miazga!) na pewno pozostaną niezapomniane.

Czy wspomniałem, że album składa się z dwóch płyt? Nie? Przed chwilą zapoznałeś się z pierwszą. Na drugiej jest pięć dłuższych utworów oraz film-klip autorstwa Barbary Świąder. Ale to muzyka nas najbardziej interesuje. A są tu dwa utwory, które zasługują moim zdaniem na wyjątkową uwagę. Pierwszy to Przystanie, niesiony przez riffy gitar akustycznych, z powalającą – powtarzam: powalającą – solówką. Powiem szczerze, jeszcze nie słyszałem, żeby polski muzyk zagrał tak po „amerykańsku”, z takim beztroskim, kowbojskim feelingiem. Cudownie zrealizowane, rozlewające się dźwięki, które dosłownie opływają umysł jak fale ciepłego morza. I jeszcze finałowe nagranie, 3.50. Psychodeliczne słuchowisko, z tekstami w rodzaju: Znowu wizja tego samego mózgu wątrobowego wariata w pewnym wariancie. Potwór gadzi pterodaktytylowaty chlipiący ten mózg z głową zanurzoną, wyjął głowę i popatrzył na mnie drwiąco. Miał grzebień jak dinozaurus i żółto świecące fosforyczne oczy. Uśmiechał się ironicznie zakrwawionym pyskiem. Jest tego więcej, i ta bajecznie kolorowa, krwawa opowieść o skutkach używania używek płynie wartkim nurtem do zadziwiającego zakończenia (znowu w akcji chór akademicki).

A wszystko to brzmi niezwykle plastycznie i selektywnie dzięki temu, że album miksował Maciej Cieślak, zaś masteringiem zajął się sam Tom Mayer ze studia Master & Servant w Hamburgu. Ci panowie wydobyli z brzmienia Von Zeita samo mięso, dynamikę i czystość, która wcale nie kłóci się z wszechobecnym brudem. I tak właśnie powinna brzmieć alternatywna gitarowa muzyka. Polecam bez wahania. [m]


Strona zespołu: www.vonzeit.pl

Podsumowanie głosowania (WAFP Vol.4)

Zakończyło się głosowanie na najlepsze zdaniem czytelników piosenki z kompilacji We Are From Poland Vol.4. Oto wyniki:

1. Stop Mi! Kod kreskowy miłości /ex equo: Time To Express Robot – po 48 głosów
2. Kiev Office Fallen In Love – 42 głosy
3. Amuse Me Wash It Up – 41 głosów

Jak widać czołówka bardzo wyrównana. Dalsze miejsca przedstawiają się jak poniżej:




Oddano 555 głosów. Dzięki za udział w ankiecie! [m]

7 listopada 2008

5 listopada 2008

De Press: Żre nas konsumpcja (MTJ, 2008)

Będę szczery - nie lubię góralszczyzny w mediach. Żołądek robi się zimny, gdy widzę w telewizji publicznej gościa wymachującego ciupagą i zasuwającego gwarą na temat pogody, papieża i jakiegoś święta. Wkurza mnie wszędobylskość stylu zakopiańskiego i przypinania mu łatki "100% Polska". Obowiązkowe góralskie akcenty na weselach doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Ważna osobistość już na lotnisku witana jest rzępoleniem na skrzypeczkach.

Oscypki na krakowskim rynku. Knajpa rodem z Krupówek w centrum Bydgoszczy. Proszę nie zrozumieć mnie źle. Lubię łazić po górach. Liznąłem trochę etnografii i wiem, że nasz kraj nie może narzekać na brak ciekawych grup etnicznych. Czemu barwna kultura Kaszub jest tak słabo propagowana? Dlaczego nie mam pojęcia jak brzmi gwara kurpiowska? Dlaczego świątecznych życzeń nie składa mi hoża mazowszanka? Albo Łemkini? Kto wie, że w Polsce są Tatarzy? Czemu jesteśmy skazani wyłącznie na katowanie stylem podhalańskim?

Z takim nastawieniem zapoznałem się z najnowszą płytą De Press, a tam... a tam 18 piosenek, w których roi się od baców, juhasów, ślebod, dziewuch, oscypków, strzech i studzienecek. Lider grupy, Andrzej Dziubek nagrał chyba najbardziej góralski album w swojej karierze.

Żre nas konsumpcja została nagrana w nowym składzie. Dziubek zrezygnował ze swoich norweskich kolegów; obecnie w zespole grają muzycy ze Śląska. Dość młodzi, co słychać. Jest więc głośno, energetycznie i do przodu. Podobnie łomoce wiele topowych polskich kapel, by wspomnieć o KSU, Irze czy Comie. Wydawać by się mogło, że zasłużony dla polskiego punk-rocka Dziubek, ale już dość wiekowy, nagra album pozbawiony pary i ikry charakterystycznej dla młodzieńczego buntu. Zmęczony hałasem i wędrówką pod prąd osiądzie na swojej Orawie i pójdzie w stronę klasycznego folku. Tym bardziej należy sie szacunek za decyzję odmłodzenia składu. Zaprezentowany w tym roku na opolskich debiutach Juhas ma małe szanse na uznanie u czterdziestolatków. W koncertowym wydaniu stanowi idealny podkład pod opętańcze pogo wśród woodstockowej publiczności.

Nie ma co na tym albumie doszukiwać się nowatorskości. To klasyczne, soczyste rockery. Bodajże tylko dwie ballady. Nawet oklepany i śpiewany po pielgrzymkach Idzie dysc w depresowym wydaniu zawiera echa protest songu. To zbyt głośna i charkotliwa muzyka dla większości stacji radiowych. Również zwolennicy indie-rocka nie znajdą tu nic dla siebie. To dziecko Jarocina, Kostrzyna i akademików.

Odstawiając na bok muzykę. De Press to przede wszystkim (a może tylko i wyłącznie?) Dziubek. Gość dysponuje potężnym i dźwięcznym głosem, który przekłada na przebojowe melodie. Jest coś dziwnego w jego liniach melodycznych, coś egzotycznego tkwi w tej gwarze góralskiej, które nadają piosenkom charakterystyczny klimat. Czy słuchając Matki Bolesnej nie macie przed oczami sędziwego Franciszka Pieczki modlącego się przed wspomnianą figurą? Chórek w Kto pije jest z tych przyjemnie zadziornych. Taki folklor to ja rozumiem. Żadnych prób mieszania rocka z kulturą ludową. Nic w stylu Kapeli Pieczarków i Brathanków. Nie ma tradycyjnych instrumentów, które były podstawą twórczości Golec uOrkiestra. Skrzypki pojawiają się przez parę sekund. Folklor to Andrzej Dziubek. Nieważne w jakim wydaniu. Prawie jak stygmaty. Korzenie nawet są widoczne w Touch Me, anglojęzycznym i kompletnie niepasującym do płyty utworze (te wokalizy!). Facet nawet gdyby chciał, to chyba nie potrafi od tego uciec :)

Dlatego wybaczy mu się ewidentne słabizny. Chociaż... gdakania kur i szczekanie psów pogrążają przyjemną Zosię Paniusię. Disco-polo (Oj rada) jest nie do strawienia. Bo tak tam na Podhalu jest. Może i jest, ale tym razem nie wyszło. Tak jak nie wyszedł dobór tekstów. Dwa traktujące o emigracji, jeden przejmująco liryczny, tytułowy socjologiczny - reszta to "opowieści, w których jest miłość i honor". Nie wiem czemu postanowiono zatytułować płytę Żre nas konsumpcja. Gdyż płyta nie jest wyrazem kondycji współczesnego społeczeństwa, a barwną reklamówką jak sielskie i prawdziwe jest życie polskiego górala. W tym kontekście wydawnictwo nabiera trochę dwuznacznego wyrazu. [avatar]

Strona zespołu: http://www.depressconcerts.pl

1 listopada 2008

Coffee Radio: The Shivers EP (wyd. własne, 2008)

Słuchając wielu młodych kapel, w większości przypadków mam doznania kulinarne. Prosty kalifornijski pop-punk jawi mi się jako zupka chińska zalana wrzątkiem. Szybko, sprawnie, zapewnia na dwie godziny uczucie sytości. Czasami odwiedzam restauracje z wyższej półki, droższe, w których kelnerka z uroczym uśmiechem ściemnia, że na danie będę czekał 15 minut, gdy w rzeczywistości czeka się pół godziny. Taka muzyka nie dociera od razu, chwyta po wielokrotnym przesłuchaniu i ujmuje wyrafinowanych smakiem. Choć najczęściej danie lokuje się pośrodku. Trafi się ogrzewany kotlet: smaczny lecz nijaki. Jajecznicę można spieprzyć, można też ściąć białko w sposób, przy którym kawior wydaje się zwykłą fanaberią. Wszystko w rękach kucharza.

Chłopaki z Coffee Radio na swojej EP-ce serwują mi angielskie śniadanie. Bekon i te sprawy. Przepis mają w porządku. Główne centrum zainteresowania to brytyjskie gitarowe granie. Warsztat opanowany w stopniu dobrym, wokalista sprawdza się więcej niż przyzwoicie, za teksty również nie ma co tępić. Pozostaje kwestia przypraw. Patentów, które pozwoliły łódzkiej kapeli wyróżnić i nadać własny, oryginalny sznyt.

Kombinują, trzeba uczciwie przyznać. Weźmy taki If You Want To F%#K Her. Gitary rodem z debiutu Pretty Girls Make Graves (chodzi mi o barwę, nie klimat) zaczepnie gawędzą i zupełnie nie zapowiadają INXS w refrenie. Niezła zmyłka, duży plus za to. Wokalista pozytywnie zaskakuje również w I Want To Have You. Pomińmy dance-punkowy podkład (sprawdzi się na parkiecie!). Nareszcie trafił się gość, który śpiewa z nonszalancją zmieszaną z typową dla młodzieży butnością i bezczelnością. Szkoda, że udało się to tylko w tym utworze. Jedyna w zestawie piosenka z polskim tekstem (RadioKawa) dzięki chórkom przypomina polską zimną falę lat 80. Co prawda to niewielki smaczek, ale z gatunku tych nieoczywistych.

Zespół śmiało sięga po elektronikę. I tu jedzenie troszeczkę wydaje się przekombinowane. Smaczki elektroniczne są rodem z torebkowych przypraw Winiar. Zbyt uniwersalne. Można nimi posypać wszystko, ale czy wydobędą prawdziwy smak potrawy? W tym przypadku go neutralizują. Przepuszczony przez filtr wokal w Call You Mother zalatuje mi Erikiem Prydzem (tym od Call On Me [avatar, czego ty słuchasz?? - m]), a loop w RadioKawa do złudzenia przypomina motyw z filmu Młodzi Gniewni.

Propozycja Coffee Radio jest jadalna. Produkty raczej nie z Tesco, do końca terminu ważności daleko, dodatki też niczego sobie. Do poprawy kwestia wzajemnych proporcji. Chłopaki potrafią spalić utwór (tytułowy The Shivers), potrafią też momentami błysnąć. Obejdzie się bez Ranigastu, choć na bardziej wyrafinowane menu przyjdzie nam jeszcze poczekać. [avatar]

Strona zespołu: Myspace

Pawilon zaprasza na koncerty

Program trasy:

13.11 POZNAŃ W Starym Kinie, razem z Kumka Olik
14.11 BYDGOSZCZ Studio Radia PIK - transmisja na żywo
15.11 WARSZAWA Studio im. A. Osieckiej - na żywo w radiowej Trójce w audycji Myśliwiecka 3/5/7
16.11 ŁÓDŹ Luka
17.11 CHORZÓW Szuflada 15
18.11 WROCŁAW Niebo, razem z Dav Intergalactic
19.11 KROTOSZYN Art Galeria Rozchulantyna, razem z Dav Intergalactic
20.11 ZIELONA GÓRA Straszny Dwór, razem z Dav Intergalactic
21.11 WĄGROWIEC Różowa Pantera,

Bonus track:
13.12 ZGIERZ Agrafka,

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni