Casus labelu FDM wywołał spory oddźwięk w Internecie. To powstałe w 2008 roku wydawnictwo za cel wzięło sobie promocję muzyki alternatywnej w Polsce. Kontrakty zostały podpisane, nagrania ruszyły z kopyta. Po czym pojawiły się komplikacje. Problemem stało się znalezienie odpowiedniego dystrybutora, dzięki któremu płyty mogły się znaleźć na półkach sklepowych. Wyprodukowane egzemplarze zalegały w magazynach, premiery krążków systematycznie odkładano, a muzycy nie dysponowali prawami do sprzedaży albumów własnym sumptem. W końcu wydawnictwo zdecydowało się na desperacki ruch. W ramach protestu przeciwko panującym mechanizmom rynkowym postanowiło rozdać płyty za darmo. Od 23 listopada w posiadanie płyt mógł wejść każdy, kto wypełnił formularz zamówienia na stronie wydawnictwa. Jedyne koszty to opłata za przesyłkę pocztową - 4 zł. Krążek Zerovy obok płyt Popo i New Century Classics jest właśnie tym, którego dotyczy owa specyficzna promocja.
Historię zespołu pewnie już wszyscy znają. W skrócie: decyzja o powstaniu zespołu zakiełkowała niedługo po koncercie Múm, w którym to uczestniczyli muzycy. Zaczęli nietypowo jak na polskie standardy - ich debiut I Think We’ve Lost ukazał się w barwach szkockiej wytwórni Herb Recordings. W Polsce niedługo później wydali EP-kę We All Hum Sometimes (Acoustic Apples). Wydawnictwo dość zaskakujące, gdyż opierało się głównie na akustycznych dźwiękach gitar, z elektroniką ograniczoną do minimum.
Podobno muzycy komponują z zamkniętymi oczami. Dzięki temu mogą przenieść się na nieskażone cywilizacją tereny kresowych rubieży. Wczuć się w rytm natury, poczuć tętno przyrody i dać się porwać urokowi miejsc, które powoli odchodzą w zapomnienie. Mimo, że muzyka Zerovy w większości oparta jest na laptopowej elektronice, to idealnie oddaje bajkowy klimat fantastycznych krain pełnych nostalgii, uroku i zapomnienia. Sam zamykam oczy i widzę hasające po łąkach elfy, pijące źródlaną wodę jednorożce czy rozbrykane centaury. Ekipie z Białegostoku w popisowy sposób za pomocą trzasków i łagodnych bitów udaje się uchwycić delikatną i ulotną atmosferę Nibylandii.
Na Hello Tree muzycy otwierają oczy. Pierwsze sekundy nie są miłe. Znajdują się w nieznanym sobie miejscu, są przestraszeni i skołowani. Gdzie jesteśmy? Jak się tu znaleźliśmy? Taki jest otwierający album Error. Mroczny, duszny, klaustrofobiczny. Pełen niepokoju. Dźwięki elektroniki przypominają odgłosy konsoli statków kosmicznych ze starych filmów sci-fi. Dzięki temu mam wrażenie, że omawiane wydawnictwo to opowieść nawiązująca do klasycznych dzieł ekologicznej fantastyki naukowej. Dla przykładu Słowo las znaczy świat Ursuli LeGuin. Tytułowe drzewo to miejsce zmagań dwóch opozycyjnych przejawów natury ludzkiej. Chęci do niszczenia i dążenia do harmonii z naturą.
Cieszę się jak głupi mogąc śledzić tę historię. Czuję się jednym z jej bohaterów. Po początkowym zagubieniu odkrywam wspaniałość przyrody zrodzonej pod obcym słońcem (Savage The Circle). Napotykam tytułowe Drzewo, strażnika i mądrość całej planety (Hello Tree!). Za sprawą Planety ponownie robi się niespokojnie. Ktoś zły chce zrównać z ziemią te wszystkie cuda kierując się chęcią zysku: I’ll pinch you skin and pull your tooth/ And then I’m gonna break your leg/ I’ll drain your blood and plug your ears/ This is my plan to make you mad. Na szczęście wszystko dobrze się kończy w postaci prześlicznych Pavement i Foll’a. Jednak i ta podróż dobiega końca. Czas na pożegnanie (Ending Now Ending).
Oczywiście to moja prywatna interpretacja płyty. Teksty są introwertyczne i wskazują raczej na osobiste, subtelne relacje dwojga osób. Nie zmienia to faktu, że Zerova czaruje melancholijnym, pełnym tęsknoty klimatem. Rozśpiewała się Maja Chmurkowska. Jej głos niesie ze sobą cały ładunek emocji. Proszę sobie przypomnieć kobiece wokale w twórczości Massive Attack. Osobowość Mai to ta sama glina. Wtóruje jej Paweł Dudziński. Uczucie wiatru i przestrzeni to głównie jego zasługa. Dobrym tego przykładem jest High Speed 80, w którym każdy z głosów ma do opowiedzenia swoją historię, uzupełniając się komplementarnie.
Moje ulubione kawałki? Na pewno Krater z niespotykanym hałasem pod koniec. Oczywiście Savage The Circle z charakterystycznym dla zespołu dźwiękiem akordeonu (dlaczego jest go tak mało?). Króciutki Inremission #1 przypominający akustyczne wydanie grupy. Notwistowa Planeta z jakże wstrząsającym tekstem. Czy Tatula River z podskórnym rozedrganiem. Dobre wrażenie psuje jedynie tytułowe Hello Tree! z dość plastikowym motywem przewodnim oraz zbyt rozlazłe Ending Now Ending.
Płyta została nagrana by leczyć skołatane nerwy. Bez recepty. Nie trzeba czytać ulotki. Przedawkowanie nie grozi; skutków ubocznych brak. [avatar]
Tatula River:
Strona zespołu: http://www.myspace.com/zerovaband
30 listopada 2009
Saluminesia: Sprzedając pamięć (2.47 Records, 2009)
Niech was nie zwiodą słodkie buzie chłopców z zespołu Saluminesia. Nie są tacy młodzi, na jakich wyglądają. Jednak patrząc na ich dotychczasowe dokonania, trzeba im przyznać jedno: są na pewno przedsiębiorczy. Pochodzą z Sopotu, powstali w 2004 roku. I od tego momentu wiodło im się całkiem nieźle. Nawet nie wspominając o promowaniu ich przez radiową Trójkę, samo pojawienie się w 2008 w opolskich Debiutach to duża sprawa. Ale teraz mamy rok 2009 i oto otrzymujemy debiutancki krążek zespołu o wdzięcznej nazwie Sprzedając pamięć. A zespół to kwartet złożony z Remigiusza Augystyniaka odpowiedzialnego za wokal, Antoniego Budzińskiego (gitara), Grzegorza Kropacza (bas) oraz Janka Budzińskiego (perkusja).
Nawet dla takiego laika radiowo-telewizyjnego jak ja Miłość jest utworem zapadającym w pamięć. Nie przez jakoś super chwytliwą melodię, lecz z powodu częstotliwości pojawiania się jej w mediach. Co więcej, na płycie jest to pierwszy w kolejności utwór. Czyli co, reszta to tylko odcinanie kuponów od jednego przeboju? Nie do końca, jednak mamy tu do czynienia z muzyką jednorodną stylistycznie. Wiem, że to porównanie pojawia się w każdym tekście o zespole, lecz naprawdę nie da się o tym nie wspomnieć. Wyobraźcie sobie mieszankę Myslovitz i Wilków, z trochę bardziej łagodną wersją Much i warstwą tekstową rodem z Happysad. Wychodzi właśnie Saluminesia. Jedenaście grzecznych piosenek dla młodych indie-panien. Bo są to teksty o miłości głównie, czy też o szeroko rozumianych relacjach damsko-męskich. Dużym plusem jest na pewno fakt, że grupa skupiła się na śpiewaniu w języku polskim, co jak sami wiemy, nie jest ostatnio popularne. Z drugiej strony, wyszły z tego niezłe cuda. Moją osobistą perełką jest fragment utworu Herbata z cytryną: Nieuleczalnie przenikam przez ściany/ Wybieram te ładne, wytapetowane/ By z Tobą pić herbatę z cytryną. To jeszcze nic. Dalszy ciąg brzmi: Nie widzę nic, nie słyszę nic/Ii czekam na chwilę, gdy będziesz blisko/ Jak wtedy, gdy padał śnieg. W tym miejscu możemy dzięki skojarzeniu zanucić sobie „klasyka”: Prawie do nieba wzięłaś mnie/ A wtedy padał śnieg. Jeżeli to jest wielka poezja, to przepraszam, ja tego nie łapię.
Bądźmy jednak poważni. Sprzedając pamięć to płyta, która zawiera duży potencjał przebojowości. Umieszczone zostały na niej zgrabne, dobrze wyprodukowane numery, które bez problemu wpadają w ucho. Weźmy na przykład Nie mówmy. Można pokiwać sobie głową do tej melodii, gitary ładnie brzmią w tle, pojawiają się standardowe momenty wyciszenia. I tak w sumie można by opisać każdy utwór. Nie wiem, czy fakt, że materiał został dobrze skrojony, może być zarzutem. Jednak brak mi na tej płycie czegoś, co przykułoby moją uwagę na troszkę dłużej, jakiegoś pazura, nerwowego pulsu. Bo niby wszystko brzmi ładnie i zgrabnie, lecz w sumie wychodzi trochę nijako. A dodając do tego dość banalną warstwę tekstową i specyficzną manierę wokalisty, nie wszyscy będą chcieli wrócić do tej płyty.
Pozytywnym aspektem jest to, że zespołowi udało się pokazać innym grupom, że jak się chce, to można przebić się do głównego nurtu i szerokiego rynku. Pytanie, za jaką cenę, pozostawmy otwarte. [spacecowboy]
Nie mówmy:
Strona zespołu: www.saluminesia.pl
Nawet dla takiego laika radiowo-telewizyjnego jak ja Miłość jest utworem zapadającym w pamięć. Nie przez jakoś super chwytliwą melodię, lecz z powodu częstotliwości pojawiania się jej w mediach. Co więcej, na płycie jest to pierwszy w kolejności utwór. Czyli co, reszta to tylko odcinanie kuponów od jednego przeboju? Nie do końca, jednak mamy tu do czynienia z muzyką jednorodną stylistycznie. Wiem, że to porównanie pojawia się w każdym tekście o zespole, lecz naprawdę nie da się o tym nie wspomnieć. Wyobraźcie sobie mieszankę Myslovitz i Wilków, z trochę bardziej łagodną wersją Much i warstwą tekstową rodem z Happysad. Wychodzi właśnie Saluminesia. Jedenaście grzecznych piosenek dla młodych indie-panien. Bo są to teksty o miłości głównie, czy też o szeroko rozumianych relacjach damsko-męskich. Dużym plusem jest na pewno fakt, że grupa skupiła się na śpiewaniu w języku polskim, co jak sami wiemy, nie jest ostatnio popularne. Z drugiej strony, wyszły z tego niezłe cuda. Moją osobistą perełką jest fragment utworu Herbata z cytryną: Nieuleczalnie przenikam przez ściany/ Wybieram te ładne, wytapetowane/ By z Tobą pić herbatę z cytryną. To jeszcze nic. Dalszy ciąg brzmi: Nie widzę nic, nie słyszę nic/Ii czekam na chwilę, gdy będziesz blisko/ Jak wtedy, gdy padał śnieg. W tym miejscu możemy dzięki skojarzeniu zanucić sobie „klasyka”: Prawie do nieba wzięłaś mnie/ A wtedy padał śnieg. Jeżeli to jest wielka poezja, to przepraszam, ja tego nie łapię.
Bądźmy jednak poważni. Sprzedając pamięć to płyta, która zawiera duży potencjał przebojowości. Umieszczone zostały na niej zgrabne, dobrze wyprodukowane numery, które bez problemu wpadają w ucho. Weźmy na przykład Nie mówmy. Można pokiwać sobie głową do tej melodii, gitary ładnie brzmią w tle, pojawiają się standardowe momenty wyciszenia. I tak w sumie można by opisać każdy utwór. Nie wiem, czy fakt, że materiał został dobrze skrojony, może być zarzutem. Jednak brak mi na tej płycie czegoś, co przykułoby moją uwagę na troszkę dłużej, jakiegoś pazura, nerwowego pulsu. Bo niby wszystko brzmi ładnie i zgrabnie, lecz w sumie wychodzi trochę nijako. A dodając do tego dość banalną warstwę tekstową i specyficzną manierę wokalisty, nie wszyscy będą chcieli wrócić do tej płyty.
Pozytywnym aspektem jest to, że zespołowi udało się pokazać innym grupom, że jak się chce, to można przebić się do głównego nurtu i szerokiego rynku. Pytanie, za jaką cenę, pozostawmy otwarte. [spacecowboy]
Nie mówmy:
Strona zespołu: www.saluminesia.pl
27 listopada 2009
Indigo Tree: Lullabies Of Love And Death (Ampersand, 2009)
Indigo Tree jest w modzie. Gdzie nie klikniesz, tam wyskakuje recenzja albo wywiadzik. Ludzie, odbieracie nam robotę! Co spowodowało, że ludność cywilna, zwykle kompletnie niezorientowana w temacie brodatych gości z gitarami tak się zainteresowała podwrocławskim duetem? Czyżbyśmy byli świadkami masowych nawróceń na dobrą muzykę? Jeśli tak jest w istocie, to stanę w pierwszym szeregu i zaśpiewam alleluja.
Moda czy przebudzenie, wszystko jedno. Płyta duetu Peve Lety (coś jakby przestawione Pete Levy) i Filipa Zawady jest tak skromna i tak urocza, że aż nie zasługuje na taki rozgłos. Nie zrozumcie mnie źle, podoba mi się bardzo, ale to ten rodzaj muzyki do hołubienia i ukrywania przed innymi. Ci dwaj goście to nie jest materiał na gwiazdorów. Nie chciałbym, żeby grała ich Zetka, żeby występowali w telewizji śniadaniowej, a Gala zrobiła fotoreportaż z ich próby w garażu (uporządkowanego wcześniej przez stylistów). To jest muzyka do grania w małych klubach, do słuchania w samotności. Nie chce mi się czytać kolejnego tekstu stworzonego metodą kopiuj-wklej (Peve Lety – bard gitarowy). Dobrze, że jestem spóźniony, przynajmniej nie znajdę tej recenzji na Allegro.
Wszyscy już wyeksploatowali porównania do Animal Collective i Neila Younga (kurde, a tak chciałem nawiązać do Neila Younga). No więc nie będzie żadnego szpanowania nazwiskami. Napiszę tylko, że miło się słucha tych ballad o miłości i śmierci. Chociaż chłopaki są zbyt młodzi, by mieć na ten temat coś do powiedzenia, więc teksty zostawię w spokoju. I tak śpiewają po angielsku, a kogo tak naprawdę obchodzi, o czym są teksty po angielsku? Płyta ma swój klimat. Niby łagodny i ulotny, a jednak chwilami mroczny i klaustrofobiczny. Mimo że pozbawione perkusji, piosenki mają puls znacznie bardziej wyrazisty niż kompozycje np. Twilite. Wokal Lety’ego, niby rozmarzony, potrafi wznieść się w rejony tłumionej histerii. Jest tu jakieś podprogowe napięcie, jednak nigdy nie osiąga stanu wywołującego u słuchacza dyskomfort. Niby się relaksujemy, ale ciągle pozostajemy czujni, podświadomie wietrząc w ładnych melodiach ukrytą w cieniu grozę.
Dobre momenty. Sporo ich. Więc te naprawdę dobre momenty. Burnt Sugar z cudownie niepokojącą atmosferą i zakończeniem zagranym na sprzęgającej gitarze. Blue My Eyes – zjawiskowa melodia wyzwolona z przesterowanych wzmacniaczy w tak uroczo niedzisiejszy sposób. Ptasi wokal 45-sekundowego Car Wheel. Ballada brzmiąca jak nagrana w przedpokoju – Halfway. Prosty klawiszowy motyw i stukanie pałeczkami w Dark Are The Days. Leniwe brzdąkanie gitary w House Of Evil. Wreszcie zamykająca płytę klasyczna songwriterska kompozycja I Love You Baby Sweet.
To tak osobista i delikatna płyta, że powinna natychmiast zniknąć z wszystkich mediów masowego rażenia. Niech się zajmują aferami i katastrofami. A Kołysanki niech każde z nas przeżywa samodzielnie. [m]
I Love You Baby Sweet:
Strona zespołu: http://www.myspace.com/indigotree
Moda czy przebudzenie, wszystko jedno. Płyta duetu Peve Lety (coś jakby przestawione Pete Levy) i Filipa Zawady jest tak skromna i tak urocza, że aż nie zasługuje na taki rozgłos. Nie zrozumcie mnie źle, podoba mi się bardzo, ale to ten rodzaj muzyki do hołubienia i ukrywania przed innymi. Ci dwaj goście to nie jest materiał na gwiazdorów. Nie chciałbym, żeby grała ich Zetka, żeby występowali w telewizji śniadaniowej, a Gala zrobiła fotoreportaż z ich próby w garażu (uporządkowanego wcześniej przez stylistów). To jest muzyka do grania w małych klubach, do słuchania w samotności. Nie chce mi się czytać kolejnego tekstu stworzonego metodą kopiuj-wklej (Peve Lety – bard gitarowy). Dobrze, że jestem spóźniony, przynajmniej nie znajdę tej recenzji na Allegro.
Wszyscy już wyeksploatowali porównania do Animal Collective i Neila Younga (kurde, a tak chciałem nawiązać do Neila Younga). No więc nie będzie żadnego szpanowania nazwiskami. Napiszę tylko, że miło się słucha tych ballad o miłości i śmierci. Chociaż chłopaki są zbyt młodzi, by mieć na ten temat coś do powiedzenia, więc teksty zostawię w spokoju. I tak śpiewają po angielsku, a kogo tak naprawdę obchodzi, o czym są teksty po angielsku? Płyta ma swój klimat. Niby łagodny i ulotny, a jednak chwilami mroczny i klaustrofobiczny. Mimo że pozbawione perkusji, piosenki mają puls znacznie bardziej wyrazisty niż kompozycje np. Twilite. Wokal Lety’ego, niby rozmarzony, potrafi wznieść się w rejony tłumionej histerii. Jest tu jakieś podprogowe napięcie, jednak nigdy nie osiąga stanu wywołującego u słuchacza dyskomfort. Niby się relaksujemy, ale ciągle pozostajemy czujni, podświadomie wietrząc w ładnych melodiach ukrytą w cieniu grozę.
Dobre momenty. Sporo ich. Więc te naprawdę dobre momenty. Burnt Sugar z cudownie niepokojącą atmosferą i zakończeniem zagranym na sprzęgającej gitarze. Blue My Eyes – zjawiskowa melodia wyzwolona z przesterowanych wzmacniaczy w tak uroczo niedzisiejszy sposób. Ptasi wokal 45-sekundowego Car Wheel. Ballada brzmiąca jak nagrana w przedpokoju – Halfway. Prosty klawiszowy motyw i stukanie pałeczkami w Dark Are The Days. Leniwe brzdąkanie gitary w House Of Evil. Wreszcie zamykająca płytę klasyczna songwriterska kompozycja I Love You Baby Sweet.
To tak osobista i delikatna płyta, że powinna natychmiast zniknąć z wszystkich mediów masowego rażenia. Niech się zajmują aferami i katastrofami. A Kołysanki niech każde z nas przeżywa samodzielnie. [m]
I Love You Baby Sweet:
Strona zespołu: http://www.myspace.com/indigotree
Autor:
we are from poland
Etykiety:
acoustic,
folk,
indie,
lo-fi,
LP,
po angielsku,
video
1 odpowiedzi
25 listopada 2009
Dick4Dick: Summer Remains (Mystic, 2009)
Właśnie odkryłem, że pisząc nazwę zespołu można przez przypadek zastąpić czwórkę symbolem dolara. I tak jakby mnie olśniło. Parafrazując Grzegorza Ciechowskiego: ta płyta jest nagrana dla pieniędzy. Normalnie numerologia i kod da Vinci w jednym! Ale poważnie: Summer Remains sprawia wrażenie odcinania kuponów po znakomitym Grey Albumie. Płyty napisanej na szybko i w pośpiechu zarejestrowanej. W dodatku muzycy zapomnieli, że to tylko wersje demo przed ostatecznym nagraniem.
Czepiam się już na wstępie, ponieważ nowa propozycja Dików pod pozorem wakacyjnej lekkości ukrywa mocno okrojony budżet. Gdzie jej do rozmachu rozbuchanej stylistycznie rock-opery sprzed roku. Jest jak biedny kuzyn w przykrótkich gaciach, który podwinął nogawki i udaje, że tak się teraz nosi.
Żeby nie było, że tylko krytykuję. Summer Remains zawiera kilka naprawdę fajnych piosenek, w dodatku kilka z nich jest zaśpiewanych po polsku, w dodatku polskie teksty są całkiem dowcipne i sympatyczne. Odwrót od narcyzmu i opiewania swojej męskości na rzecz zjawisk przyrodniczych stanowi miłą odmianę w monotematycznej twórczości zespołu złożonego z samych samców alfa. Druga sprawa to programowe złagodzenie brzmienia. Bo choć otwierająca płytę Burza zaczyna się od hardrockowego riffu i perkusyjnej kanonady, to zaraz po nich wycisza się i koi odgłosami natury. W nowych kompozycjach gitara jest obecna, ale pełni znacznie mniejszą rolę od klawiszy. Dominuje klimat hipisowski (a więc Diki nie wygrzebali się jeszcze z lat 70., ciekawe ile zajmie im dotarcie do cold wave), lekka psychodelka, krautrock. Aranże są bardzo skromne, ascetyczne wręcz, sprawiają wrażenie roboczych szkiców; stąd moja uwaga o wersjach demo na początku tekstu. Dziury starają się łatać efektami klawiszowymi i pogłosami na wokalach. Ta świadomość powoduje, że trudno w pełni cieszyć się nawet tymi bardziej udanymi piosenkami.
Tak się składa, że polskie teksty otrzymały również najfajniejsze melodie. Trudno oprzeć się przebojowości Hollywood ze zmyślną frazą Fabrykę snów spowija bluszcz/ Fabrykę marzeń rozmył blur, zadziornie wyśpiewanemu Maratończykowi, dyskotekowo bujającej Prognozie, czy najbardziej rozbudowanej kompozycyjnie Balladzie o bohaterze, który traci swoje superzdolności. Z kawałków anglojęzycznych z przyjemnością wracam do Lost My Way, w którym zespół przemyca odrobinę gitarowego zgiełku – przy czym kompozycja bardzo wyraźnie sprawia wrażenie niedokończonej, do warczącego przesterowanym basem Run Run Run czy fajnie przybrudzonego Girls Against Period. Albumowi jako całości brakuje jednak jakiejś iskry szaleństwa, a kolejne obok Burzy instrumentale (Wakacje w Hadynowie – ponad 3 minuty na jednym patencie, Paź królowej) wydają się być klasycznymi zapełniaczami.
Summer Remains trzyma poziom, ale w porównaniu z Grey Album wypada dość blado. Chłopaki wysoko zawiesili sobie poprzeczkę i ten wyśrubowany wynik będzie teraz trudno poprawić. Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy. Trzeba się zregenerować, zażywać dużo kąpieli i spacerów, a za rok wrócić z płytą, która znowu porządnie namiesza.[m]
Run Run Run:
Strona zespołu: http://www.myspace.com/dick4dick
Czepiam się już na wstępie, ponieważ nowa propozycja Dików pod pozorem wakacyjnej lekkości ukrywa mocno okrojony budżet. Gdzie jej do rozmachu rozbuchanej stylistycznie rock-opery sprzed roku. Jest jak biedny kuzyn w przykrótkich gaciach, który podwinął nogawki i udaje, że tak się teraz nosi.
Żeby nie było, że tylko krytykuję. Summer Remains zawiera kilka naprawdę fajnych piosenek, w dodatku kilka z nich jest zaśpiewanych po polsku, w dodatku polskie teksty są całkiem dowcipne i sympatyczne. Odwrót od narcyzmu i opiewania swojej męskości na rzecz zjawisk przyrodniczych stanowi miłą odmianę w monotematycznej twórczości zespołu złożonego z samych samców alfa. Druga sprawa to programowe złagodzenie brzmienia. Bo choć otwierająca płytę Burza zaczyna się od hardrockowego riffu i perkusyjnej kanonady, to zaraz po nich wycisza się i koi odgłosami natury. W nowych kompozycjach gitara jest obecna, ale pełni znacznie mniejszą rolę od klawiszy. Dominuje klimat hipisowski (a więc Diki nie wygrzebali się jeszcze z lat 70., ciekawe ile zajmie im dotarcie do cold wave), lekka psychodelka, krautrock. Aranże są bardzo skromne, ascetyczne wręcz, sprawiają wrażenie roboczych szkiców; stąd moja uwaga o wersjach demo na początku tekstu. Dziury starają się łatać efektami klawiszowymi i pogłosami na wokalach. Ta świadomość powoduje, że trudno w pełni cieszyć się nawet tymi bardziej udanymi piosenkami.
Tak się składa, że polskie teksty otrzymały również najfajniejsze melodie. Trudno oprzeć się przebojowości Hollywood ze zmyślną frazą Fabrykę snów spowija bluszcz/ Fabrykę marzeń rozmył blur, zadziornie wyśpiewanemu Maratończykowi, dyskotekowo bujającej Prognozie, czy najbardziej rozbudowanej kompozycyjnie Balladzie o bohaterze, który traci swoje superzdolności. Z kawałków anglojęzycznych z przyjemnością wracam do Lost My Way, w którym zespół przemyca odrobinę gitarowego zgiełku – przy czym kompozycja bardzo wyraźnie sprawia wrażenie niedokończonej, do warczącego przesterowanym basem Run Run Run czy fajnie przybrudzonego Girls Against Period. Albumowi jako całości brakuje jednak jakiejś iskry szaleństwa, a kolejne obok Burzy instrumentale (Wakacje w Hadynowie – ponad 3 minuty na jednym patencie, Paź królowej) wydają się być klasycznymi zapełniaczami.
Summer Remains trzyma poziom, ale w porównaniu z Grey Album wypada dość blado. Chłopaki wysoko zawiesili sobie poprzeczkę i ten wyśrubowany wynik będzie teraz trudno poprawić. Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy. Trzeba się zregenerować, zażywać dużo kąpieli i spacerów, a za rok wrócić z płytą, która znowu porządnie namiesza.[m]
Run Run Run:
Strona zespołu: http://www.myspace.com/dick4dick
Autor:
we are from poland
Etykiety:
altrock,
krautrock,
LP,
po angielsku,
po polsku,
psychodelic,
video
8
odpowiedzi
London Type Smog: Co ja mam? EP (wyd. własne, 2009)
Pochodzą z Siemianowic Śląskich i można było o nich usłyszeć po raz pierwszy w 2008 roku za sprawą trzyutworowego dema. Na pierwszy rzut oka kolejny indie zespolik, ale po kilku przesłuchaniach doszedłem do wniosku, że w chłopakach drzemie jakiś „mól ukryty”, coś co skutecznie burzyło im gładką strukturę kompozycji. A to przyjemny przester, niespodziewane sprzężenie, nawet trafił się im miły gitarowy odjazd. Oczywiście to żadne wielkie halo, ale fajnie, że już w pierwszych swoich kawałkach chłopaki postanowili pokombinować.
Rok później powracają z nową EP-ką. Strona myspace wita nas sporą fotografią, a na niej czterech ładnie uczesanych chłopców w marynarkach. Beatlemania? Nic z tych rzeczy. Miłośnicy londyńskich mgieł kontynuują drogę obraną na demówce. Niestety, tam razem instrumentaliści trochę sobie odpuścili warstwę muzyczną. Grają jakoś normalniej, bardziej zachowawczo, bez wcześniejszego szaleństwa.
Sytuację ratuje wokalista Paweł Osowski. Nie wiem, kto skrzywdził chłopaka, ale w tekstach czuć z trudem powstrzymywaną złość. Na bank chodzi o kobietę. Cóż, powstały dość ostre teksty, które w ustach młodego człowieka brzmią z jednej strony intrygująco, a z drugiej - pozostaje mieć nadzieję, że to tylko kreacja sceniczna. Posłuchajmy fragmentu Magazynu wyobraźni: Odkładam cię w magazynie wyobraźni/ W moim świecie nietykalnym/ W moich myślach dla nikogo. Dość zaborcze, prawda? Z kolei TV serce opowiada o uczuciach na pokaz, podpatrzonych w telenowelach. Chociaż deklaracja Weź do ręki broń/ Tak spokojnie/ Ja tylko się boję nadaje wypowiedzi niepokojącego kontekstu. Słuchając kawałka O Niej mimo budowanej nieporadnie ściany dźwięku na myśl przychodzą mi porównania z wczesnymi dokonaniami CKOD. Za sprawą wokalu właśnie. Paweł, podobnie jak Krzysiek Ostrowski, moduluje głos pomiędzy skandowaniem, recytacją a śpiewem. Jedynie Opowiedz jak się czułem przypomina klimat dema. Chłopaki mogą sobie wreszcie pograć trochę inaczej, wytworzyć drugi plan, a słuchacz słyszy bardziej melodyjny śpiew.
Cóż, nowa odsłona London Type Smog to przede wszystkich popis kształtującej się pokręconej osobowości Pawła Osowskiego. Pozostali muzycy zostali odsunięci w cień. Osobiście najbardziej podoba mi się w tym wykonaniu koncepcja fifty-fifty, gdzie każdy ma swoje miejsce bez zbytniego wybijania się. W Parasolach spadochronach z dema zdała świetnie egzamin, więc dlaczego teraz tego zabrakło? [avatar]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/londontypesmog
Rok później powracają z nową EP-ką. Strona myspace wita nas sporą fotografią, a na niej czterech ładnie uczesanych chłopców w marynarkach. Beatlemania? Nic z tych rzeczy. Miłośnicy londyńskich mgieł kontynuują drogę obraną na demówce. Niestety, tam razem instrumentaliści trochę sobie odpuścili warstwę muzyczną. Grają jakoś normalniej, bardziej zachowawczo, bez wcześniejszego szaleństwa.
Sytuację ratuje wokalista Paweł Osowski. Nie wiem, kto skrzywdził chłopaka, ale w tekstach czuć z trudem powstrzymywaną złość. Na bank chodzi o kobietę. Cóż, powstały dość ostre teksty, które w ustach młodego człowieka brzmią z jednej strony intrygująco, a z drugiej - pozostaje mieć nadzieję, że to tylko kreacja sceniczna. Posłuchajmy fragmentu Magazynu wyobraźni: Odkładam cię w magazynie wyobraźni/ W moim świecie nietykalnym/ W moich myślach dla nikogo. Dość zaborcze, prawda? Z kolei TV serce opowiada o uczuciach na pokaz, podpatrzonych w telenowelach. Chociaż deklaracja Weź do ręki broń/ Tak spokojnie/ Ja tylko się boję nadaje wypowiedzi niepokojącego kontekstu. Słuchając kawałka O Niej mimo budowanej nieporadnie ściany dźwięku na myśl przychodzą mi porównania z wczesnymi dokonaniami CKOD. Za sprawą wokalu właśnie. Paweł, podobnie jak Krzysiek Ostrowski, moduluje głos pomiędzy skandowaniem, recytacją a śpiewem. Jedynie Opowiedz jak się czułem przypomina klimat dema. Chłopaki mogą sobie wreszcie pograć trochę inaczej, wytworzyć drugi plan, a słuchacz słyszy bardziej melodyjny śpiew.
Cóż, nowa odsłona London Type Smog to przede wszystkich popis kształtującej się pokręconej osobowości Pawła Osowskiego. Pozostali muzycy zostali odsunięci w cień. Osobiście najbardziej podoba mi się w tym wykonaniu koncepcja fifty-fifty, gdzie każdy ma swoje miejsce bez zbytniego wybijania się. W Parasolach spadochronach z dema zdała świetnie egzamin, więc dlaczego teraz tego zabrakło? [avatar]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/londontypesmog
24 listopada 2009
Plug&Play: Whoreship EP (wyd. własne, 2009)
Nie wiem czy muzycy Plug&Play czytali recenzję swojej ostatniej EP-ki autorstwa [m], ale na najnowszym wydawnictwie do minimum ograniczyli plastikowe klawisze. Owszem - wyłażą one gdzieniegdzie, ale ogólnie zostały odsunięte na dalszy plan. Lublinianie z kolei sięgnęli po bardziej wyrafinowaną elektronikę, dzięki czemu kompozycje zyskały na przestrzeni. Mimo to Plug&Play wciąż gra swoją mroczną odmianę post-punkowego dziedzictwa.
Co jeszcze się zmieniło? Niemal całkowicie porzucili element określany wcześniej jako dance punk. Na Whoreship nie znajdziemy parkietowych wymiataczy, w żadnej kompozycji nie dopatrzymy się odpowiednika choćby Under The Sun. Królują średnie tempa; chłopaki wyraźnie zwolnili. Chociaż nie, Stop Me ma niezłe przyśpieszenia, o sporym ładunku furii i krzyku, ale... to nie są rzeczy do tańczenia. To nie Partydie, w takt którego można się wić i przeżywać melodię. Gdyż proszę państwa w najnowszej odsłonie Plug&Play postawił na klasyczne shoegaze.
I byłoby bardzo fajnie, gdyby nie fakt, że najnowsze dokonania bardzo, bardzo przypominają Editors. Tak, na Porcysie wyrazili to w dość nieparlamentarny sposób, ale nie ma co się za bardzo obrażać. Analogie są zbyt czytelne. Można pisać, że muzycy w twórczy sposób czerpią z dokonań zimnej fali, pochwalić chłód Joy Division czy podeprzeć się nowojorską sceną wyrosłą na Interpolu. Ale to wciąż przywodzi na myśl dokonania Editors. The Most Beutiful Face jest tego najlepszym przykładem. Mamy nerwowo ciętą gitarę, dudniący bas, apokaliptyczny klawisz i klimatyczną elektroniczną wstawkę. Wokal Kuby jest odpowiednio niski, programowo cierpiący i bolejący. Kawałek ma wszystkie cechy, które znajdziemy w jakimkolwiek utworze z The Back Room.
Odstawmy na chwilę porównania na bok. Pod takim warunkiem Whoreship prezentuje się niczego sobie. Najważniejsze - lublinianie wciąż mają w zanadrzu kilka świetnych melodii. Rozpoczynający EP-kę Enemy jest tym najbardziej przebojowym i jako jedyny w zestawie przypomina starsze dokonania. Mimo tego co stwierdziłem wcześniej, stara się rozruszać zastygłe kości. Stop Me próbuje poruszyć przenikającym się schizofrenicznym hałasem i klawiszowym wyciszeniem. Dość smutne jest Lost A Friend z intrygującym, niespokojnym zakończeniem. Jedynie co nie wyszło chłopakom to What Would Freud Say. Jąkania wokalisty na wstępie skutecznie obrzydziły mi resztę utworu.
Najnowszej EP-ki Plug&Play da się słuchać. Ale w ustach pozostaje mały niesmak, że mimo wszystko jest to krok do tyłu i zagubienie własnej inwencji w rozwój gatunku. Najnowsza EP-ka nie skreśla zespołu - wciąż ma zalążki na przyzwoitą kapelę. Dlatego wierzę, że Whoreship to jedynie potknięcie w karierze.[avatar]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/plugandplayband
Co jeszcze się zmieniło? Niemal całkowicie porzucili element określany wcześniej jako dance punk. Na Whoreship nie znajdziemy parkietowych wymiataczy, w żadnej kompozycji nie dopatrzymy się odpowiednika choćby Under The Sun. Królują średnie tempa; chłopaki wyraźnie zwolnili. Chociaż nie, Stop Me ma niezłe przyśpieszenia, o sporym ładunku furii i krzyku, ale... to nie są rzeczy do tańczenia. To nie Partydie, w takt którego można się wić i przeżywać melodię. Gdyż proszę państwa w najnowszej odsłonie Plug&Play postawił na klasyczne shoegaze.
I byłoby bardzo fajnie, gdyby nie fakt, że najnowsze dokonania bardzo, bardzo przypominają Editors. Tak, na Porcysie wyrazili to w dość nieparlamentarny sposób, ale nie ma co się za bardzo obrażać. Analogie są zbyt czytelne. Można pisać, że muzycy w twórczy sposób czerpią z dokonań zimnej fali, pochwalić chłód Joy Division czy podeprzeć się nowojorską sceną wyrosłą na Interpolu. Ale to wciąż przywodzi na myśl dokonania Editors. The Most Beutiful Face jest tego najlepszym przykładem. Mamy nerwowo ciętą gitarę, dudniący bas, apokaliptyczny klawisz i klimatyczną elektroniczną wstawkę. Wokal Kuby jest odpowiednio niski, programowo cierpiący i bolejący. Kawałek ma wszystkie cechy, które znajdziemy w jakimkolwiek utworze z The Back Room.
Odstawmy na chwilę porównania na bok. Pod takim warunkiem Whoreship prezentuje się niczego sobie. Najważniejsze - lublinianie wciąż mają w zanadrzu kilka świetnych melodii. Rozpoczynający EP-kę Enemy jest tym najbardziej przebojowym i jako jedyny w zestawie przypomina starsze dokonania. Mimo tego co stwierdziłem wcześniej, stara się rozruszać zastygłe kości. Stop Me próbuje poruszyć przenikającym się schizofrenicznym hałasem i klawiszowym wyciszeniem. Dość smutne jest Lost A Friend z intrygującym, niespokojnym zakończeniem. Jedynie co nie wyszło chłopakom to What Would Freud Say. Jąkania wokalisty na wstępie skutecznie obrzydziły mi resztę utworu.
Najnowszej EP-ki Plug&Play da się słuchać. Ale w ustach pozostaje mały niesmak, że mimo wszystko jest to krok do tyłu i zagubienie własnej inwencji w rozwój gatunku. Najnowsza EP-ka nie skreśla zespołu - wciąż ma zalążki na przyzwoitą kapelę. Dlatego wierzę, że Whoreship to jedynie potknięcie w karierze.[avatar]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/plugandplayband
23 listopada 2009
Obserwator: Ja Mmm Chyba Ściebie
Na początek ostrzeżenie. Będziemy się dziś zanurzać w oparach lekkiego absurdu. Kto nie lubi, niech ma się na baczności.
Punkowa Grupa Rozweselająca Ja Mmm Chyba Ściebie intryguje nie tylko swoją wybijającą się ponad przeciętność nazwą. Sama stylistyka, w której poruszają się muzycy, nie pozwala od nich oderwać wzroku. Strach przegapić coś takiego - sześciu superbohaterów na scenie!
To, z czym mamy tu do czynienia, jest na pograniczu kabaretu i zespołu muzycznego. Ale tego nie dało się uniknąć. W końcu połowa składu to ludzie dobrze znani z działalności w grupie Łowcy.B. Dzięki temu mamy okazję podziwiać umiejętności wokalne Mariusza Kałamagi (Basen/Wojciech Weekend), Sławka Szczęcha (Zlew/Wlew) oraz Bartka Góry (Góra/ Pan Góra od garów - kuchcik wszystkich Superbohaterów). Skład uzupełniają Jakub Wesołowski (Jego Szerokość Przeszkadzajka), Sławomir Wierny (Ojciec Sławek, który gra także w zespole Division By Zero) oraz Przemek Zeliasz-Hoang (Ciocio San Q). Skład bardzo zacny. Choć jak sami o sobie mówią, bliżej im do „podśpiewywaczy” niż do zespołu.
Podczas występu na scenie ich umiejętności wokalne nie liczą się w tym samym stopniu, co talent showmeński. Podobną zasadę możemy odnieść do ich nagrań. W utworach na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się warstwa tekstowa. Nie zawsze powiązana przyczynowo-skutkowym rozumowaniem, jednak robiąca niezapomniane wrażenie. Prześmiewcze, absurdalne i ocierające się o surrealizm teksty zapadają w pamięć. Do tego dodajcie sobie prostą i przyjemną melodię - od tych nagrań trudno jest się uwolnić. Dzięki zespołowi mamy szansę poznać nową interpretację świąt Wielkanocnych (Kiedy Hesus Śmigus Dyngus) czy nowy wizerunek Świętego Mikołaja, który pełen mrocznych mocy mknie na saniach. W utworze To tu to tam padają znamienne słowa: Bo życie jest jak chemia/ Nie do zniesienia/ Więc wszystkie swoje kwasy olewam zasadami/ A wszystkie swe zasady popieram pierwiastkami, procentami, promilami, a-to-mami. Uznajmy to za manifest grupy, z którym nawet ja chciałabym się identyfikować.
Punkowa Grupa Rozweselająca (wiele mówiący skrót PGR) spełnia swoje zadanie w stu procentach. Nie warto wdawać się w dywagacje, ile w ich działalności jest muzyki, a ile akcji komediowych. Bo chociaż „jak mawia o nich sam pan Fisz: Ja Mmm Chyba Ściebie [są] 30 cm ponad dźwiękami”, to jednak robią to z takim wdziękiem, że trudno się oprzeć ich urokowi. Nie zostaje nic innego, jak tylko poddać się temu szaleństwu, najlepiej na występie na żywo. [spacecowboy]
Strona zespołu: www.myspace.com/jammmchybasciebie
Punkowa Grupa Rozweselająca Ja Mmm Chyba Ściebie intryguje nie tylko swoją wybijającą się ponad przeciętność nazwą. Sama stylistyka, w której poruszają się muzycy, nie pozwala od nich oderwać wzroku. Strach przegapić coś takiego - sześciu superbohaterów na scenie!
To, z czym mamy tu do czynienia, jest na pograniczu kabaretu i zespołu muzycznego. Ale tego nie dało się uniknąć. W końcu połowa składu to ludzie dobrze znani z działalności w grupie Łowcy.B. Dzięki temu mamy okazję podziwiać umiejętności wokalne Mariusza Kałamagi (Basen/Wojciech Weekend), Sławka Szczęcha (Zlew/Wlew) oraz Bartka Góry (Góra/ Pan Góra od garów - kuchcik wszystkich Superbohaterów). Skład uzupełniają Jakub Wesołowski (Jego Szerokość Przeszkadzajka), Sławomir Wierny (Ojciec Sławek, który gra także w zespole Division By Zero) oraz Przemek Zeliasz-Hoang (Ciocio San Q). Skład bardzo zacny. Choć jak sami o sobie mówią, bliżej im do „podśpiewywaczy” niż do zespołu.
Podczas występu na scenie ich umiejętności wokalne nie liczą się w tym samym stopniu, co talent showmeński. Podobną zasadę możemy odnieść do ich nagrań. W utworach na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się warstwa tekstowa. Nie zawsze powiązana przyczynowo-skutkowym rozumowaniem, jednak robiąca niezapomniane wrażenie. Prześmiewcze, absurdalne i ocierające się o surrealizm teksty zapadają w pamięć. Do tego dodajcie sobie prostą i przyjemną melodię - od tych nagrań trudno jest się uwolnić. Dzięki zespołowi mamy szansę poznać nową interpretację świąt Wielkanocnych (Kiedy Hesus Śmigus Dyngus) czy nowy wizerunek Świętego Mikołaja, który pełen mrocznych mocy mknie na saniach. W utworze To tu to tam padają znamienne słowa: Bo życie jest jak chemia/ Nie do zniesienia/ Więc wszystkie swoje kwasy olewam zasadami/ A wszystkie swe zasady popieram pierwiastkami, procentami, promilami, a-to-mami. Uznajmy to za manifest grupy, z którym nawet ja chciałabym się identyfikować.
Punkowa Grupa Rozweselająca (wiele mówiący skrót PGR) spełnia swoje zadanie w stu procentach. Nie warto wdawać się w dywagacje, ile w ich działalności jest muzyki, a ile akcji komediowych. Bo chociaż „jak mawia o nich sam pan Fisz: Ja Mmm Chyba Ściebie [są] 30 cm ponad dźwiękami”, to jednak robią to z takim wdziękiem, że trudno się oprzeć ich urokowi. Nie zostaje nic innego, jak tylko poddać się temu szaleństwu, najlepiej na występie na żywo. [spacecowboy]
Strona zespołu: www.myspace.com/jammmchybasciebie
Autor:
we are from poland
Etykiety:
acoustic,
indie,
kabaret,
obserwator,
po polsku,
rock'n'roll
0
odpowiedzi
21 listopada 2009
Soniamiki: 7 P.M. (Moanin, 2009)
Wielu artystów niezależnych narzeka, że w Polsce nikt nie chce wydawać im płyt. Bo ryzyko, bo koszta, bo się nie sprzeda, bo Empik nie weźmie na półki. I się zniechęcają. Nie inaczej było w przypadku Zosi Mikuckiej, znanej pod pseudonimem Soniamiki. Ale w tym przypadku historia potoczyła się inaczej. Zamiast się zniechęcać, wysłała próbki swojej twórczości do pierwszego dużego miasta za naszą zachodnią granicą – Berlina. Materiałem zainteresowały się dwie niezależne wytwórnie, a jedna z nich – Moanin – właśnie wydaje debiutancki album Sonimiki. Tak po prostu.
Pewnie wielu z was zdziwi się jeszcze bardziej, gdy dowie się, iż nikt nie próbował przerabiać Zośki na zachodnią wokalistkę. Chce śpiewać po polsku? Niech śpiewa! I to fakt – ta płyta jest w dużej części po polsku. Ciekaw jestem jak odbiorą ją Niemcy? Czy chętniej zaczną się uczyć polskiego? Czemu nie, Soniamiki jest przecież świetną reklamą naszego kraju: ładna, dobrze śpiewa i do tego wszystko robi sama. Moanin sprytnie wykorzystuje słabość Niemców do elektroniki, nazywając Polskę Mekką oldskulowych, inspirowanych latami 80. domowych elektroników. Czy takie działania spowodują, że firmy zza Odry zaczną poszukiwać w Polsce inspirujących artystów? Nie chcę się zagalopować, ale... pomarzyć przecież można.
7 P.M. to 14 piosenek zaśpiewanych po polsku i angielsku, a w większości w obu tych językach jednocześnie. Zosia ze swobodą przechodzi z polskiego na angielski i odwrotnie. Co ciekawe, nic przy tym nie tracąc na atrakcyjności i melodyjności wokali. Ta płyta pełna jest wkręcającego popu. Wokal Zośki momentami ociera się o styl z list przebojów, ale w oprawie surowych, ascetycznych wręcz bitów, nabiera zupełnie innego charakteru. Do określenia „pop” dodaje jakże cieszący moje uszy przedrostek „alt”. Najbardziej znamienny przykład: Nie musisz się bać. Zosia śpiewa tu jak czarnoskóra niunia z topu amerykańskiego r’n’b, po prostu wdzięcząca się foka – ale prosty, wyjątkowo skromny podkład nadaje kompozycji szlachetności. Kiedy pomyślę, co zrobiliby z tej piosenki obwieszeni złotem producenci ze Stanów, zbiera mi się na wymioty. Urok tych piosenek tkwi właśnie w skromności środków domowego lo-fi. Jest czego posłuchać. Obok nurtu czysto popowego, reprezentowanego przez Ostatni dzień lata, Nam, Star Out Of Blue (w którym gościnnie na perkusji i jednopalcym pianinie zagrał Łukasz Lach z L.Stadt) czy Very Loud, mamy też ujmujące dziewczęcym wdziękiem półakustyczno-, półelektroniczne ballady jak Easy One More Time (zauroczy was od pierwszego usłyszenia, zobaczycie), Lubię ten sen i Good Life, i wreszcie utwory, w których jest trochę mniej melodii (ale tylko trochę), a więcej eksperymentowania i zabaw z rytmem (Ma-pa, Move Your Eyes, czy kapitalny Waiting).
Tekstowo mamy do czynienia z krótkimi, lakonicznymi obserwacjami życia emocjonalnego. Przekaz jest ograniczony do minimum, a środki dozowane bardzo oszczędnie, co dobrze komponuje się z formą muzyczną. Nie ma tu zbyt wielu błyskotliwych metafor czy karkołomnych zabaw słowem. Proste, ale miłe i przystępne. Pod wieloma względami plasuje Sonięmiki obok innej wokalistki bawiącej się komputerem i gitarą akustyczną – Karotki.
Na koniec zła wiadomość. Płyty nie kupicie w Polsce. Można spróbować przez iTunes lub wysyłkowo. To wada kontraktu z małą zagraniczną wytwórnią. Ale czy Berlin jest tak daleko? Aha, pamiętacie numer Wiem nie z 5 części naszej blogowej składanki? Nie ma go na 7 P.M., więc to jakby taki exclusive się zrobił. Jeśli jeszcze go nie macie, odsyłam do działu Składanki, gdzie można go sobie pobrać. [m]
Easy One More Time:
Bonus track – kto zgadnie, jaki jest tytuł tej piosenki i który zespół jest jej autorem? W nagrodę... nie ma nagrody. To znaczy jest – satysfakcja :p
Strona artystki: http://www.myspace.com/soniamiki
Pewnie wielu z was zdziwi się jeszcze bardziej, gdy dowie się, iż nikt nie próbował przerabiać Zośki na zachodnią wokalistkę. Chce śpiewać po polsku? Niech śpiewa! I to fakt – ta płyta jest w dużej części po polsku. Ciekaw jestem jak odbiorą ją Niemcy? Czy chętniej zaczną się uczyć polskiego? Czemu nie, Soniamiki jest przecież świetną reklamą naszego kraju: ładna, dobrze śpiewa i do tego wszystko robi sama. Moanin sprytnie wykorzystuje słabość Niemców do elektroniki, nazywając Polskę Mekką oldskulowych, inspirowanych latami 80. domowych elektroników. Czy takie działania spowodują, że firmy zza Odry zaczną poszukiwać w Polsce inspirujących artystów? Nie chcę się zagalopować, ale... pomarzyć przecież można.
7 P.M. to 14 piosenek zaśpiewanych po polsku i angielsku, a w większości w obu tych językach jednocześnie. Zosia ze swobodą przechodzi z polskiego na angielski i odwrotnie. Co ciekawe, nic przy tym nie tracąc na atrakcyjności i melodyjności wokali. Ta płyta pełna jest wkręcającego popu. Wokal Zośki momentami ociera się o styl z list przebojów, ale w oprawie surowych, ascetycznych wręcz bitów, nabiera zupełnie innego charakteru. Do określenia „pop” dodaje jakże cieszący moje uszy przedrostek „alt”. Najbardziej znamienny przykład: Nie musisz się bać. Zosia śpiewa tu jak czarnoskóra niunia z topu amerykańskiego r’n’b, po prostu wdzięcząca się foka – ale prosty, wyjątkowo skromny podkład nadaje kompozycji szlachetności. Kiedy pomyślę, co zrobiliby z tej piosenki obwieszeni złotem producenci ze Stanów, zbiera mi się na wymioty. Urok tych piosenek tkwi właśnie w skromności środków domowego lo-fi. Jest czego posłuchać. Obok nurtu czysto popowego, reprezentowanego przez Ostatni dzień lata, Nam, Star Out Of Blue (w którym gościnnie na perkusji i jednopalcym pianinie zagrał Łukasz Lach z L.Stadt) czy Very Loud, mamy też ujmujące dziewczęcym wdziękiem półakustyczno-, półelektroniczne ballady jak Easy One More Time (zauroczy was od pierwszego usłyszenia, zobaczycie), Lubię ten sen i Good Life, i wreszcie utwory, w których jest trochę mniej melodii (ale tylko trochę), a więcej eksperymentowania i zabaw z rytmem (Ma-pa, Move Your Eyes, czy kapitalny Waiting).
Tekstowo mamy do czynienia z krótkimi, lakonicznymi obserwacjami życia emocjonalnego. Przekaz jest ograniczony do minimum, a środki dozowane bardzo oszczędnie, co dobrze komponuje się z formą muzyczną. Nie ma tu zbyt wielu błyskotliwych metafor czy karkołomnych zabaw słowem. Proste, ale miłe i przystępne. Pod wieloma względami plasuje Sonięmiki obok innej wokalistki bawiącej się komputerem i gitarą akustyczną – Karotki.
Na koniec zła wiadomość. Płyty nie kupicie w Polsce. Można spróbować przez iTunes lub wysyłkowo. To wada kontraktu z małą zagraniczną wytwórnią. Ale czy Berlin jest tak daleko? Aha, pamiętacie numer Wiem nie z 5 części naszej blogowej składanki? Nie ma go na 7 P.M., więc to jakby taki exclusive się zrobił. Jeśli jeszcze go nie macie, odsyłam do działu Składanki, gdzie można go sobie pobrać. [m]
Easy One More Time:
Bonus track – kto zgadnie, jaki jest tytuł tej piosenki i który zespół jest jej autorem? W nagrodę... nie ma nagrody. To znaczy jest – satysfakcja :p
Strona artystki: http://www.myspace.com/soniamiki
Autor:
we are from poland
Etykiety:
acoustic,
altpop,
electronic,
lo-fi,
LP,
po angielsku,
po polsku,
video
0
odpowiedzi
20 listopada 2009
AlterNative Tour: Pogodno + L.Stadt + Sorry Boys - Rzeszów, Klub Pod Palmą, 11.11.2009
Jak to fajnie być incognito! Gdyż odnoszę wrażenie, że każdy koncert, na który się wybiorę, będzie frekwencyjną porażką. Miałbym zakaz wstępu do klubów. Nie inaczej było tym razem. Czas był ku temu odpowiedni - święto, rocznica odzyskania niepodległości. Pogoda taka, że albo przespać cały dzień, albo ruszyć tyłek. Koncert w ramach AlterNative Tour był przyzwoicie nagłośniony, więc argument o braku reklamy odpada. Cena za trzy zespoły przyzwoita (25 zł w dniu koncertu). Studencki Klub Pod Palmą ma wyrobioną renomę - stosunkowo często się tam coś dzieje. Sala koncertowa duża, wygodne sofy, sowicie zaopatrzony barek, pizza, papierosów brak. Dlaczego więc przyszło góra 50 osób? Dzień wcześniej na tej samej scenie produkował się Ocean i Lipali. Podobno frekwencja nie była również rewelacyjna, ale nazwisko Tomka Lipnickiego zrobiło swoje i przyciągnęło o wiele większą publikę. Również szefowie klubu spodziewali się przybycia większej liczby osób, gdyż pod podestem ustawiono okropne żelazne barierki (znane z imprez plenerowych). Nie wiem czego oczekiwali? Histerycznych reakcji, jak na Beatlesach? Pogujących punków? Wtargnięć na scenę, by wykonać samozwańcze karaoke? W każdym razie owe bramki skutecznie obdarły koncert z atmosfery. Rzucone byle jak żelastwo stwarzało niepotrzebny dystans między publicznością a występującymi zespołami. I po co to wszystko?
Według rozpiski koncert miał się zacząć o 19.00. Wcześnie. Pół godziny później na scenie pojawiła się Izabela Komoszyńska wraz z kolegami, by nastroić instrumenty. Ojejku, ależ to biedne dziewczę! W wełnianym workowatym swetrze wyglądała na strasznie zabiedzoną. Natychmiast skojarzenia popłynęły w stronę Kasi Nosowskiej u progu kariery. Ta sama nieśmiałość, obawa przed występem... Stroili się dość długo, w międzyczasie po scenie dreptali muzycy z Pogodna. Pobrzdąkali, ustawili pogłosy i... znikli. Minęło jedno piwo, potem drugie, w głowie zakiełkowała myśl, że może koncert zostanie odwołany z powodu niskiej frekwencji. Na szczęście nie - półtorej godziny po planowanym rozpoczęciu na podest weszli muzycy Sorry Boys.
Jeden rzut oka na Izę i przyczyna sporego opóźnienia wyjaśniła się w ułamku sekundy. Kazać kobiecie zrobić w 10 minut pełny makijaż i przywdziać sceniczny strój zakrwawa na zbrodnię! Zahukana dziewczynka przeistoczyła się w Marlenę Dietrich. Brokatowa suknia, czarne boa wokół szyi, mocny makijaż, zimne oczy i zgrabne nogi automatycznie skupiły na wokalistce wzrok zgromadzonych osób. Zagrali krótko, co nie dziwi. Mają w końcu w repertuarze zaledwie kilka kawałków. Publiczność, łącznie ze mną, zareagowała żywiej na Chance, jako tym najbardziej znanym. Choć takie Borderline czy Jesus również wypadły przekonująco. Duża w tym zasługa Izy. Jej dłonie cały czas pozostawały w ruchu głaszcząc, miziając i obejmując wyimaginowane kształty. W którymś momencie zespół podzielił się informacją o styczniowej premierze debiutanckiej płyty. By rozbudzić apetyt zaserwował nieznany mi kawałek o tytule bodajże River. Mocna, energetyczna rzecz pozwalająca stwierdzić, że grupę nie interesują wyłącznie usypianki w stylu Winter. Grupa szybko zwinęła się ze sceny. Publiczności nie poruszyła. Pewnie dla wielu było to pierwsze spotkanie z Sorry Boys, więc nawet nie można było sobie pośpiewać. Cóż, czekamy na więcej przebojów.
Chwilę później na scenę weszły ciacha z Łodzi. Towarzyszył temu jeszcze nieśmiały entuzjazm przybyłych dziewczyn. Do tej pory nie wiedziałem że mają dwóch pałkerów. Nie wiem czego się spodziewałem po tym koncercie. Lubię debiut L.Stadt, ale zmarznięty nie miałem zbytniej ochoty na ciepłe, lekko zaprawione blusem kompozycje łodzian. I tu muszę wywalić z siebie emocje - L.Stadt rozpierdolił budę! Chłopaki zaprezentowali wszystko to, co powinno znaleźć się na soczystym koncercie rockowym. I znów w centrum uwagi pozostał frontman Łukasz Lach. Muszę przyznać, że kawał chłopa wyrósł z dawnego gitarzysty L.O.27. Facet wręcz ociekał seksem. Pierwszy kawałek był głośny, choć jeszcze zachowawczy, ale następnym Porterowskim Ain’t Got The Music chłopaki kupili wszystkich. Zagrali go z pazurem, drapieżnie i władowali w niego skondensowanego tanecznego powera. Okazało się, że Łukasz ma całkiem całkiem mocne gardziołko. Potrafi wznieść się w stany okołofalsetowe, wydać z siebie różne onomatopeiczne dźwięki bądź wydrzeć się niczym rasowy krzykacz. I ten sposób trzymania gitary. Taki kowbojski… falliczny wręcz:) Chyba tym mogę tłumaczyć dziewczęce piski w odpowiedzi na każde słowo wokalisty. Kurcze, żaden z kawałków nie przypominał swego albumowego pierwowzoru. Tu wszystko było głośniej, bardziej zadziornie, chuligańsko i rockowo. W Velvet słyszałem Jima Morrisona. Gore hipnotyzował. Stop przerodził się w pełne furii napierdalanie po garach. Świeży Death of A Surfer Girl również pomknął z prędkością megatonowej torpedy. Muszę koniecznie wspomnieć o chłopaku z afro na głowie przy kotłach. Istny cud, malina. Niczym robot walił w te swoje bębny miażdżąc publikę zabójczym rytmem. Dali dranie słuszny wycisk. Nie tylko mi się podobało, gdyż publiczność bez problemu wymusiła bis. Londyn oraz Superstar, który zabrzmiał niesamowicie autoironicznie wywołując przyjemny uśmiech na twarzy. Był jeszcze jeden nowy kawałek. Usłyszałem jego tytuł jako Mars Attack, ale chyba szło to zupełnie inaczej :) Ciężko żegnało się z L.Stadt, oj ciężko. Zasłużone brawa godne żywiołowego składu koncertowego. Z miejsca niecierpliwie wyczekuję drugiej płyty, mając nadzieję, że znajdzie się na niej więcej energii.
Chwilę później pojawił się Hrabia Dracula. Ekhm, znaczy Jacek Szymkiewicz. Wysoki, chudy, blady, nieogolony, z szalikiem owiniętym wokół szyi, w prostej marynarce i puszką Redbulla, z którą nie rozstał się do końca koncertu. Za nim zaczęli brzdąkać koledzy. Po kilku minutach Budyń zapowiedział solówkę. Ta skończyła się... orgazmem klawiszowca! Tak to jest już z Pogodnem. To zupełnie szalony, nieprzewidywalny zespół. Grali co chcieli i jak chcieli. Zupełnie nie reagowali na nieśmiałe nawoływania o Panią w obuwniczym. I dobrze. Tylko raz posłuchali publiczności. Z tłumu poleciało hasło, że za wolno i za cicho. Kilka naprędce wymienionych uwag i z głośników poszło coś, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Jak na mój gust brzmiało to jak Behemoth zarażony świńską grypą. Żałuję jedynie tego, że z racji nagłośnienia prawie w ogóle nie było słychać absurdalnych tekstów. Problem z koncertem był taki, że niewielka publika zupełnie nie dała się ponieść szalonym pomysłom muzyków. Ba, w pewnym momencie miałem wrażenie, że zespół grał dla siebie, mając głeboko gdzieś zgromadzonych pod sceną ludzi. Jakieś plumkania na klawiszach oraz rozimprowizowane podchody sprawiały wrażenie bałaganu i niedbałości. Sytuacji nie poprawiło zaserwowanie paru hitów. Do drzwi zaczęli zmierzać pierwsi zniecierpliwieni. Nagromadzona po poprzednikach para zaczęła wyraźnie stygnąć. Mimo dozy potężnego hałasu percepcja pozostałych nawet nie próbowała ogarniać finezji artystów. W pewnym momencie sam poczułem się zniechęcony płynącą ze sceny kakofonią. Koniec setu był wyczuwalny. Bisów nie było. Sekundę później ochroniarze zwinęli barierki, a na podeście zaczęło się pośpieszne pakowanie sprzętu.
Chyba muszę się wybrać na Kult. Brakuje mi zapachu przepoconych koszulek i krzyku zdartych gardeł :) [avatar]
Według rozpiski koncert miał się zacząć o 19.00. Wcześnie. Pół godziny później na scenie pojawiła się Izabela Komoszyńska wraz z kolegami, by nastroić instrumenty. Ojejku, ależ to biedne dziewczę! W wełnianym workowatym swetrze wyglądała na strasznie zabiedzoną. Natychmiast skojarzenia popłynęły w stronę Kasi Nosowskiej u progu kariery. Ta sama nieśmiałość, obawa przed występem... Stroili się dość długo, w międzyczasie po scenie dreptali muzycy z Pogodna. Pobrzdąkali, ustawili pogłosy i... znikli. Minęło jedno piwo, potem drugie, w głowie zakiełkowała myśl, że może koncert zostanie odwołany z powodu niskiej frekwencji. Na szczęście nie - półtorej godziny po planowanym rozpoczęciu na podest weszli muzycy Sorry Boys.
Jeden rzut oka na Izę i przyczyna sporego opóźnienia wyjaśniła się w ułamku sekundy. Kazać kobiecie zrobić w 10 minut pełny makijaż i przywdziać sceniczny strój zakrwawa na zbrodnię! Zahukana dziewczynka przeistoczyła się w Marlenę Dietrich. Brokatowa suknia, czarne boa wokół szyi, mocny makijaż, zimne oczy i zgrabne nogi automatycznie skupiły na wokalistce wzrok zgromadzonych osób. Zagrali krótko, co nie dziwi. Mają w końcu w repertuarze zaledwie kilka kawałków. Publiczność, łącznie ze mną, zareagowała żywiej na Chance, jako tym najbardziej znanym. Choć takie Borderline czy Jesus również wypadły przekonująco. Duża w tym zasługa Izy. Jej dłonie cały czas pozostawały w ruchu głaszcząc, miziając i obejmując wyimaginowane kształty. W którymś momencie zespół podzielił się informacją o styczniowej premierze debiutanckiej płyty. By rozbudzić apetyt zaserwował nieznany mi kawałek o tytule bodajże River. Mocna, energetyczna rzecz pozwalająca stwierdzić, że grupę nie interesują wyłącznie usypianki w stylu Winter. Grupa szybko zwinęła się ze sceny. Publiczności nie poruszyła. Pewnie dla wielu było to pierwsze spotkanie z Sorry Boys, więc nawet nie można było sobie pośpiewać. Cóż, czekamy na więcej przebojów.
Chwilę później na scenę weszły ciacha z Łodzi. Towarzyszył temu jeszcze nieśmiały entuzjazm przybyłych dziewczyn. Do tej pory nie wiedziałem że mają dwóch pałkerów. Nie wiem czego się spodziewałem po tym koncercie. Lubię debiut L.Stadt, ale zmarznięty nie miałem zbytniej ochoty na ciepłe, lekko zaprawione blusem kompozycje łodzian. I tu muszę wywalić z siebie emocje - L.Stadt rozpierdolił budę! Chłopaki zaprezentowali wszystko to, co powinno znaleźć się na soczystym koncercie rockowym. I znów w centrum uwagi pozostał frontman Łukasz Lach. Muszę przyznać, że kawał chłopa wyrósł z dawnego gitarzysty L.O.27. Facet wręcz ociekał seksem. Pierwszy kawałek był głośny, choć jeszcze zachowawczy, ale następnym Porterowskim Ain’t Got The Music chłopaki kupili wszystkich. Zagrali go z pazurem, drapieżnie i władowali w niego skondensowanego tanecznego powera. Okazało się, że Łukasz ma całkiem całkiem mocne gardziołko. Potrafi wznieść się w stany okołofalsetowe, wydać z siebie różne onomatopeiczne dźwięki bądź wydrzeć się niczym rasowy krzykacz. I ten sposób trzymania gitary. Taki kowbojski… falliczny wręcz:) Chyba tym mogę tłumaczyć dziewczęce piski w odpowiedzi na każde słowo wokalisty. Kurcze, żaden z kawałków nie przypominał swego albumowego pierwowzoru. Tu wszystko było głośniej, bardziej zadziornie, chuligańsko i rockowo. W Velvet słyszałem Jima Morrisona. Gore hipnotyzował. Stop przerodził się w pełne furii napierdalanie po garach. Świeży Death of A Surfer Girl również pomknął z prędkością megatonowej torpedy. Muszę koniecznie wspomnieć o chłopaku z afro na głowie przy kotłach. Istny cud, malina. Niczym robot walił w te swoje bębny miażdżąc publikę zabójczym rytmem. Dali dranie słuszny wycisk. Nie tylko mi się podobało, gdyż publiczność bez problemu wymusiła bis. Londyn oraz Superstar, który zabrzmiał niesamowicie autoironicznie wywołując przyjemny uśmiech na twarzy. Był jeszcze jeden nowy kawałek. Usłyszałem jego tytuł jako Mars Attack, ale chyba szło to zupełnie inaczej :) Ciężko żegnało się z L.Stadt, oj ciężko. Zasłużone brawa godne żywiołowego składu koncertowego. Z miejsca niecierpliwie wyczekuję drugiej płyty, mając nadzieję, że znajdzie się na niej więcej energii.
Chwilę później pojawił się Hrabia Dracula. Ekhm, znaczy Jacek Szymkiewicz. Wysoki, chudy, blady, nieogolony, z szalikiem owiniętym wokół szyi, w prostej marynarce i puszką Redbulla, z którą nie rozstał się do końca koncertu. Za nim zaczęli brzdąkać koledzy. Po kilku minutach Budyń zapowiedział solówkę. Ta skończyła się... orgazmem klawiszowca! Tak to jest już z Pogodnem. To zupełnie szalony, nieprzewidywalny zespół. Grali co chcieli i jak chcieli. Zupełnie nie reagowali na nieśmiałe nawoływania o Panią w obuwniczym. I dobrze. Tylko raz posłuchali publiczności. Z tłumu poleciało hasło, że za wolno i za cicho. Kilka naprędce wymienionych uwag i z głośników poszło coś, czego nie jestem w stanie zweryfikować. Jak na mój gust brzmiało to jak Behemoth zarażony świńską grypą. Żałuję jedynie tego, że z racji nagłośnienia prawie w ogóle nie było słychać absurdalnych tekstów. Problem z koncertem był taki, że niewielka publika zupełnie nie dała się ponieść szalonym pomysłom muzyków. Ba, w pewnym momencie miałem wrażenie, że zespół grał dla siebie, mając głeboko gdzieś zgromadzonych pod sceną ludzi. Jakieś plumkania na klawiszach oraz rozimprowizowane podchody sprawiały wrażenie bałaganu i niedbałości. Sytuacji nie poprawiło zaserwowanie paru hitów. Do drzwi zaczęli zmierzać pierwsi zniecierpliwieni. Nagromadzona po poprzednikach para zaczęła wyraźnie stygnąć. Mimo dozy potężnego hałasu percepcja pozostałych nawet nie próbowała ogarniać finezji artystów. W pewnym momencie sam poczułem się zniechęcony płynącą ze sceny kakofonią. Koniec setu był wyczuwalny. Bisów nie było. Sekundę później ochroniarze zwinęli barierki, a na podeście zaczęło się pośpieszne pakowanie sprzętu.
Chyba muszę się wybrać na Kult. Brakuje mi zapachu przepoconych koszulek i krzyku zdartych gardeł :) [avatar]
19 listopada 2009
18 listopada 2009
Łąki Łan: Łąkiłanda (EMI, 2009)
Ok, wiem że krążek miał premierę ponad pół roku temu. Każdy zainteresowany zna go na pamięć i nic nowego się z tej recenzji nie dowie. Czemu tak późno? Chyba musiał trafić w odpowiedni czas. Znam go od dłuższego czasu, ale ciągle przesuwałem w dół kolejki, wzbraniając się przed zanurzeniem w absurdalną wyobraźnię zwariowanych warszawiaków. Dopiero w duecie z płytą Napszykłat Łąkiłanda nabrała mocy by walczyć o bardziej skrupulatne zainteresowanie.
Jak twierdzą sami muzycy, Łąki Łan grają łąki funk. Przez mgłę pamiętam z dzieciństwa czechosłowackie dobranocki w rodzaju Żwirka i Muchomorka, gdzie często rzępoliły na liściach traw różne stawonogi. Łąki Łan to ta sama bajka. Sekstet przebrany za różnorakie owady, o dość oryginalnych pseudonimach (vide Zając Cokictokloc, Niesforny Bonk) dzierży swoje instrumentarium bynajmniej nie po to by usypiać - wręcz przeciwnie. Jego celem jest wycisnąć ze słuchacza siódme poty.
Oh, yeah! Miłośnicy rasowego funku będą zaspokojeni. Chłopaki wiedzą co to tłusty beat, roztańczony bas i porywająca linia melodyczna. Rozpoczynająca wydawnictwo Propaganda jest mordercza. Proszę na parkiecie spróbować dotrzymać kroku zabójczemu rytmowi. To rzecz dla świerszczy i zielonych żabek na swych zgrabnych nóżkach. Oczywiście szalejący bas to nie wszystko. W końcu łąka to typowa wieloowadzistość. Mieszanina kultur i odwłoków. Znajdzie się miejsce na oldschoolowe disco (Galeon), przepity blues (Wygon), a nawet house (Aprokof). Love przynosi kawałek solidnego brytyjskiego baunsu, a Wielki Edek brzmi jak schizofreniczne Raz, Dwa, Trzy. Nie muszę wspominać, że częstym gościem na płycie jest Barry White (Bzyk) i Fun Lovin’ Criminals. Szkoda tylko, że im głębiej w płytę tym mniej groteski na rzecz typowo klubowej elektroniki. W Selawi bywalcy dyskotek mogą się zatracić, mnie niestety to nie rusza. Podobnie jak wieńczący płytę dwugłos Dizajer/ Place Now. W wolniejszym wydaniu Łąkowcy trochę smucą gubiąc swój charakterystyczny humor.
Propaganda:
Zwariowanej muzyce dorównuje równie pokręcona warstwa słowna. Próbowałem doszukiwać się sensu w tekstach. W większości nadaremnie. Chłopaków bardziej podnieca zabawa słowem, niecodzienne skojarzenia oraz niebanalna rytmika zdań. Bardzo dobrze oddaje to przykład z singlowego Big Baton: Ty co nie lubisz trawy/ Who you wanna be?/ Ty co nie lubisz traw/ Pif paf, pif paf. Bez sensu, prawda? A brzmi to z jajem, skutecznie zmuszając nogi do obłąkańczych pląsów. W tym szaleństwie jest metoda. Warszawskiej ekipie udaje się w widowiskowy sposób oddać klimat mikroskopijnego świata, w którym mieszkańcy wiodą beztroski żywot niczym Smerfy. Plus brawa za inteligentną żonglerkę stylami, rubaszny humor i puszczanie oka do słuchacza.
Kopie ta Łąkiłanda. Nie do słuchania w winampie. Ciężko usiedzieć. [avatar]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/lakilan
Jak twierdzą sami muzycy, Łąki Łan grają łąki funk. Przez mgłę pamiętam z dzieciństwa czechosłowackie dobranocki w rodzaju Żwirka i Muchomorka, gdzie często rzępoliły na liściach traw różne stawonogi. Łąki Łan to ta sama bajka. Sekstet przebrany za różnorakie owady, o dość oryginalnych pseudonimach (vide Zając Cokictokloc, Niesforny Bonk) dzierży swoje instrumentarium bynajmniej nie po to by usypiać - wręcz przeciwnie. Jego celem jest wycisnąć ze słuchacza siódme poty.
Oh, yeah! Miłośnicy rasowego funku będą zaspokojeni. Chłopaki wiedzą co to tłusty beat, roztańczony bas i porywająca linia melodyczna. Rozpoczynająca wydawnictwo Propaganda jest mordercza. Proszę na parkiecie spróbować dotrzymać kroku zabójczemu rytmowi. To rzecz dla świerszczy i zielonych żabek na swych zgrabnych nóżkach. Oczywiście szalejący bas to nie wszystko. W końcu łąka to typowa wieloowadzistość. Mieszanina kultur i odwłoków. Znajdzie się miejsce na oldschoolowe disco (Galeon), przepity blues (Wygon), a nawet house (Aprokof). Love przynosi kawałek solidnego brytyjskiego baunsu, a Wielki Edek brzmi jak schizofreniczne Raz, Dwa, Trzy. Nie muszę wspominać, że częstym gościem na płycie jest Barry White (Bzyk) i Fun Lovin’ Criminals. Szkoda tylko, że im głębiej w płytę tym mniej groteski na rzecz typowo klubowej elektroniki. W Selawi bywalcy dyskotek mogą się zatracić, mnie niestety to nie rusza. Podobnie jak wieńczący płytę dwugłos Dizajer/ Place Now. W wolniejszym wydaniu Łąkowcy trochę smucą gubiąc swój charakterystyczny humor.
Propaganda:
Zwariowanej muzyce dorównuje równie pokręcona warstwa słowna. Próbowałem doszukiwać się sensu w tekstach. W większości nadaremnie. Chłopaków bardziej podnieca zabawa słowem, niecodzienne skojarzenia oraz niebanalna rytmika zdań. Bardzo dobrze oddaje to przykład z singlowego Big Baton: Ty co nie lubisz trawy/ Who you wanna be?/ Ty co nie lubisz traw/ Pif paf, pif paf. Bez sensu, prawda? A brzmi to z jajem, skutecznie zmuszając nogi do obłąkańczych pląsów. W tym szaleństwie jest metoda. Warszawskiej ekipie udaje się w widowiskowy sposób oddać klimat mikroskopijnego świata, w którym mieszkańcy wiodą beztroski żywot niczym Smerfy. Plus brawa za inteligentną żonglerkę stylami, rubaszny humor i puszczanie oka do słuchacza.
Kopie ta Łąkiłanda. Nie do słuchania w winampie. Ciężko usiedzieć. [avatar]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/lakilan
17 listopada 2009
Elektropop aus Polen. Soniamiki does Berlin!
Polen ist das neue Mekka für elektrolastige Popmusik mit 80er-Synthies und dem Charme von Singer-Songwriter-tum. Als Animationsfilmerin, Zeichnerin, Multiinstrumentalistin und Sängerin steht Soniamiki inmitten einer Szene aus jungen polnischen Künstlern. Ihr Musikprojekt entstand ursprünglich für die Modenschau einer befreundeten Designerin. Artwork und Fotos des CD-Covers kommen ebenfalls von Freunden. Ihr Lebenspartner singt bei der Post-Rockband L.Stadt, dessen "Death of a Surfer Girl" sie gleich eine gekonnte Coverversion verpasst. Live spielt Soniamiki am liebsten zu viert mit Schlagzeug, Gitarre, ihrem Computer und sie selbst am Gesang und schönerweise auch am Bass.
Dla nietrawiących języka Goethego i Angeli Merkel szybka piłka w języku Mickiewicza i Gosi Andrzejewicz: Polska to nowa Mekka dla elektropopowej, domowej, inspirowanej latami 80. muzyki singer/songwriterskiej. Dalej jest coś o multitalentach Zosi i sercowych powiązaniach z L.Stadt (co za plotkarze ci Niemcy!). I o tym, że Soniamiki pogrywa sobie na gitarce i laptopie. I że jest fajna.
I po co to wszystko? A zobaczycie. Niedługo. :)
A jakbyście byli w piątek w Berlinie, zasuwajcie na koncert naszej Zośki!
Dla nietrawiących języka Goethego i Angeli Merkel szybka piłka w języku Mickiewicza i Gosi Andrzejewicz: Polska to nowa Mekka dla elektropopowej, domowej, inspirowanej latami 80. muzyki singer/songwriterskiej. Dalej jest coś o multitalentach Zosi i sercowych powiązaniach z L.Stadt (co za plotkarze ci Niemcy!). I o tym, że Soniamiki pogrywa sobie na gitarce i laptopie. I że jest fajna.
I po co to wszystko? A zobaczycie. Niedługo. :)
A jakbyście byli w piątek w Berlinie, zasuwajcie na koncert naszej Zośki!
PoCo ten fest? Po to!
Zagrają zespoły o groźnych nazwach i logotypach.
Wstęp: 10 PLN. Dochód z biletów jest przeznaczony na Fundację Urszuli Jaworskej.
Wstęp: 10 PLN. Dochód z biletów jest przeznaczony na Fundację Urszuli Jaworskej.
14 listopada 2009
Kucz Kulka: Sleepwalk (Jazzboy, 2009)
Ta płyta przeleżała ponad rok w szufladzie, miała też początkowo brzmieć całkiem inaczej. Pamiętacie piosenkę Sleepwalk, która znalazła się na naszej kompilacji z numerem 4? Zabrakło jej na trackliście do płyty... ale chwileczkę, właśnie, że nie, bo jest na jej końcu i nazywa się teraz Man Of Winter. Tak samo jak ta piosenka, tak i cała płyta przeszła ewolucję. Miała to być muzyka inspirowana filmami retro, pełna trzeszczących dźwięków i okazjonalnych wokaliz. Koncepcja się zmieniła i choć odrobinę tego klimatu udało się przemycić, to teraz Sleepwalk jest po prostu naładowaną fajnymi przebojowymi piosenkami płytą z elektronicznym, alternatywnym popem. I na fali sukcesu Gaby Kulki ma szansę odnieść spory sukces.
Właśnie dlatego podoba mi się bardziej od Hat, Rabbit Gabrieli. Sleepwalk bardziej przypomina jej drugą płytę Out, którą kocham bezgranicznie. Na Out jednak artystka musiała sobie radzić sama, co było słychać w ubogim i surowym brzmieniu, teraz uzyskała wsparcie cenionego i doświadczonego twórcy elektroniki, Konrada Kucza (m.in. znanego z grupy Futro). I z tej współpracy wyszło dokładnie to, na co czekałem!
Kompozycje na Sleepwalk można podzielić na trzy grupy: instrumentalną muzykę tła, nawiązującą do pierwotnej koncepcji płyty. Tu największy wkład miał Konrad. Takie utwory jak International Man Of Misery, Island, Maestro, czarują staroświeckim urokiem, dyskretnymi melodiami i nieco odrealnionym klimatem. Druga grupa to podobne utwory, ale ozdobione głosem Gabrieli. Keep It Down, Celluloid, Man Of Winter wskazują na inspirację filmami retro i czasami, które już odeszły, wraz z zastąpieniem sepiowego celuloidu kolorową taśmą Kodak Technicolor. No i trzecia grupa, najbardziej spektakularna, to piosenki „pierwszego planu”. Takie jak singlowe Got A Song z miłym nawiązaniem do twórczości Kate Bush, Recurring z efektownymi soulowymi chórkami, chwytliwy Your Drum, z motywem nieodparcie kojarzącym się z... Rydwanami ognia Vangelisa (też tak macie?).
Ale i tak moim ulubionym nagraniem pozostanie Dead Yet, bo też uwielbiam muzykę Danny’ego Elfmana do filmów Tima Burtona. I gdy zamykam oczy podczas słuchania tej piosenki, widzę wesołą gromadkę truposzy z Gnijącej panny młodej, wymachujących piszczelami i śpiewających szelmowsko: We’re pick up the bones and bring them to the surface/ We’re gonna have a little dance/ Have a little chat about meaning of life/ We’re gonna have a little dance, prove to the world/ Prove to the world we’re not dead yet/ Not dead, not dead yet.
A dla tych, którzy wolą mniej zwariowane oblicze duetu, też mam piosenkę:
Podobało się? [m]
Strona duetu: http://www.myspace.com/kuczkulka
Właśnie dlatego podoba mi się bardziej od Hat, Rabbit Gabrieli. Sleepwalk bardziej przypomina jej drugą płytę Out, którą kocham bezgranicznie. Na Out jednak artystka musiała sobie radzić sama, co było słychać w ubogim i surowym brzmieniu, teraz uzyskała wsparcie cenionego i doświadczonego twórcy elektroniki, Konrada Kucza (m.in. znanego z grupy Futro). I z tej współpracy wyszło dokładnie to, na co czekałem!
Kompozycje na Sleepwalk można podzielić na trzy grupy: instrumentalną muzykę tła, nawiązującą do pierwotnej koncepcji płyty. Tu największy wkład miał Konrad. Takie utwory jak International Man Of Misery, Island, Maestro, czarują staroświeckim urokiem, dyskretnymi melodiami i nieco odrealnionym klimatem. Druga grupa to podobne utwory, ale ozdobione głosem Gabrieli. Keep It Down, Celluloid, Man Of Winter wskazują na inspirację filmami retro i czasami, które już odeszły, wraz z zastąpieniem sepiowego celuloidu kolorową taśmą Kodak Technicolor. No i trzecia grupa, najbardziej spektakularna, to piosenki „pierwszego planu”. Takie jak singlowe Got A Song z miłym nawiązaniem do twórczości Kate Bush, Recurring z efektownymi soulowymi chórkami, chwytliwy Your Drum, z motywem nieodparcie kojarzącym się z... Rydwanami ognia Vangelisa (też tak macie?).
Ale i tak moim ulubionym nagraniem pozostanie Dead Yet, bo też uwielbiam muzykę Danny’ego Elfmana do filmów Tima Burtona. I gdy zamykam oczy podczas słuchania tej piosenki, widzę wesołą gromadkę truposzy z Gnijącej panny młodej, wymachujących piszczelami i śpiewających szelmowsko: We’re pick up the bones and bring them to the surface/ We’re gonna have a little dance/ Have a little chat about meaning of life/ We’re gonna have a little dance, prove to the world/ Prove to the world we’re not dead yet/ Not dead, not dead yet.
A dla tych, którzy wolą mniej zwariowane oblicze duetu, też mam piosenkę:
Podobało się? [m]
Strona duetu: http://www.myspace.com/kuczkulka
Autor:
we are from poland
Etykiety:
altpop,
dream pop,
electro pop,
LP,
po angielsku,
video
1 odpowiedzi
12 listopada 2009
Sza/Za: Przed południem, przed zmierzchem (Lado ABC, 2009)
Trochę zwiędły mi uszy, gdy włączyłem do odsłuchu podesłaną przez szefa [szefa??? – dop. m] płytę. Ale skoro zaklepałem tekst - słowa trzeba dotrzymać. Gdyż Przed południem, przed zmierzchem jest płytą, którą śmiało można zaliczyć do muzyki poważnej. Słowo się rzekło, dlatego potraktowałem recenzję jako wyzwanie.
Duet Sza/Za tworzą Paweł Szamburski i Patrykł Zakrocki. W świecie jazzu to całkiem znane osoby. Pan Szamburski to utalentowany klarnecista, udzielający się w wielu składach. Chyba najbardziej znanym jest Horny Trees. Z kolei pan Zakrocki jako utalentowany skrzypek dał początek kilku innym formacjom. Google podają takie nazwy jak Tupika czy Galimadjaz. Wiadomo, Polska jazzem stoi - tu mamy kolejną formację muzyków, którzy najwidoczniej cierpią na rozimprowizowane ADHD.
Omawiana płyta to zapis muzyki, która powstała do dwóch przedstawień teartalnych w reżyserii Pawła Cieplaka Sentimental Piece for 4 Actors i Before Noon, Before Dusk. Co fajniejsze, w trakcie przedstawień duet występował na żywo ozdabiając grę aktorską dodatkową formą ekspresji.
Jak napisałem wcześniej, Przed południem, przez zmierzchem jest „poważną” płytą. Na szczęście pozbawioną oczekiwanej nudy i archaicznego patosu. Jednakże czytelnicy bloga nie znajdą w propozycji duetu nic, do czego przyzwyczaili się w dźwiękach płynących ze słuchawek. Nie ma sekcji rytmicznej. Nic nie pcha kompozycji do przodu, nie tupniemy bezwiednie nogą w rytm utworu. W dodatku to praktycznie instrumentalne wydawnictwo, gdzieniegdzie pojawiające się pojedyncze wyrazy traktowane są jako ornament. Tak więc czym może tek krążek zainteresować statystycznego słuchacza? Przyzwyczajonego do klasycznej struktury zwrotka - refren, tolerującego improwizacje na przestrzeni zaledwie kilkunastu minut? Cóż, niczym. Gdyż słuchacz w tym przypadku skazany jest na rolę drugorzędną. To on musi poświęcić czas, odłożyć na bok rzeczy ważne i nieważne, wyczyścić myśli i pozwolić na podprogowy przekaz.
Podobno dobra muzyka filmowa to taka, której nie słychać w filmie. Całkowicie podporządkowana akcji i niewybiegająca na pierwszy plan. Podobnie jest z muzyką teatralną. Ma mieć charakter ilustracyjny, potęgować emocje wyzwalane na scenie. Płyta Sza/Za wyśmienicie się w tym aspekcie sprawdza. Na tym dwupłytowym wydawnictwie ciężko wyróżnić jakiś motyw główny. Pojedyncze utwory również snują się przez kilka minut pozbawione przewodniej myśli. Lecz nie są bez wyrazu. Panowie Zakrocki i Szamburski robią wiele, by każdy z nich był naznaczony charakterystycznym sznytem.
Tak więc mamy na pokładzie klarnecistę i skrzypka zaprawionego w improwizowanych bojach. Dołóżmy do tego delikatną elektronikę i dajmy poszaleć wyobraźni. Otrzymamy szesnaście wyrafinowanych kawałków; każdy z nich tętniący życiem i służący jako podkład do światów wygenerowanych na teatralnych deskach. Moim ulubionym jest Jura, głównie za niespokojne kotły w tle i nieco klezmerski klimat. Ładne wrażenie robi też Smiling To Death. Brzmi jakby muzycy poprosili o remiks Zerovę. W Nokturnie jest coś z klimatu Jacaszkowych Trenów. Tylko klarnet robi o wiele cieplejszą atmosferę. Bardzo zabawne jest Enerde. Gdyby 8rolek trochę się uspokoił, uzyskałby podobne brzmienie. Hardcore Fuck tworzy interesujący nastrój przyczajenia, niestety nie kończy się wyczekiwaną eksplozją lub choćby kilkoma sekundami hałasu...
Cóż, poświęcenie półtorej godziny tylko i wyłącznie płycie dostarcza całkiem miłych i wyrafinowanych wrażeń muzycznych. W każdym innym przypadku to muzyka tła, służąca skrobaniu ziemniaków, prasowaniu koszul i rozmowom na gg. To jednak kultura wyższa, którą chcemy doznawać, ale która odrzuca właśnie poprzez swoją flegmatyczność, nieśpieszność i ciszę. Nie zostaje w głowie żaden motyw, który można zanucić, ciało drętwieje od długiego leżenia i wsłuchiwania się, byle wychwycić każdy szczegół. Dobra na krakowski spleen, na melancholię ale zupełnie nie przystosowana do szybszego trybu życia. Dlatego wielki szacunek dla tych, którzy mogą sobie pozwolić na powrót do krążka; osobiście mam na to coraz mniej czasu… [avatar]
W międzyczasie:
Strony artystów:
Duet Sza/Za tworzą Paweł Szamburski i Patrykł Zakrocki. W świecie jazzu to całkiem znane osoby. Pan Szamburski to utalentowany klarnecista, udzielający się w wielu składach. Chyba najbardziej znanym jest Horny Trees. Z kolei pan Zakrocki jako utalentowany skrzypek dał początek kilku innym formacjom. Google podają takie nazwy jak Tupika czy Galimadjaz. Wiadomo, Polska jazzem stoi - tu mamy kolejną formację muzyków, którzy najwidoczniej cierpią na rozimprowizowane ADHD.
Omawiana płyta to zapis muzyki, która powstała do dwóch przedstawień teartalnych w reżyserii Pawła Cieplaka Sentimental Piece for 4 Actors i Before Noon, Before Dusk. Co fajniejsze, w trakcie przedstawień duet występował na żywo ozdabiając grę aktorską dodatkową formą ekspresji.
Jak napisałem wcześniej, Przed południem, przez zmierzchem jest „poważną” płytą. Na szczęście pozbawioną oczekiwanej nudy i archaicznego patosu. Jednakże czytelnicy bloga nie znajdą w propozycji duetu nic, do czego przyzwyczaili się w dźwiękach płynących ze słuchawek. Nie ma sekcji rytmicznej. Nic nie pcha kompozycji do przodu, nie tupniemy bezwiednie nogą w rytm utworu. W dodatku to praktycznie instrumentalne wydawnictwo, gdzieniegdzie pojawiające się pojedyncze wyrazy traktowane są jako ornament. Tak więc czym może tek krążek zainteresować statystycznego słuchacza? Przyzwyczajonego do klasycznej struktury zwrotka - refren, tolerującego improwizacje na przestrzeni zaledwie kilkunastu minut? Cóż, niczym. Gdyż słuchacz w tym przypadku skazany jest na rolę drugorzędną. To on musi poświęcić czas, odłożyć na bok rzeczy ważne i nieważne, wyczyścić myśli i pozwolić na podprogowy przekaz.
Podobno dobra muzyka filmowa to taka, której nie słychać w filmie. Całkowicie podporządkowana akcji i niewybiegająca na pierwszy plan. Podobnie jest z muzyką teatralną. Ma mieć charakter ilustracyjny, potęgować emocje wyzwalane na scenie. Płyta Sza/Za wyśmienicie się w tym aspekcie sprawdza. Na tym dwupłytowym wydawnictwie ciężko wyróżnić jakiś motyw główny. Pojedyncze utwory również snują się przez kilka minut pozbawione przewodniej myśli. Lecz nie są bez wyrazu. Panowie Zakrocki i Szamburski robią wiele, by każdy z nich był naznaczony charakterystycznym sznytem.
Tak więc mamy na pokładzie klarnecistę i skrzypka zaprawionego w improwizowanych bojach. Dołóżmy do tego delikatną elektronikę i dajmy poszaleć wyobraźni. Otrzymamy szesnaście wyrafinowanych kawałków; każdy z nich tętniący życiem i służący jako podkład do światów wygenerowanych na teatralnych deskach. Moim ulubionym jest Jura, głównie za niespokojne kotły w tle i nieco klezmerski klimat. Ładne wrażenie robi też Smiling To Death. Brzmi jakby muzycy poprosili o remiks Zerovę. W Nokturnie jest coś z klimatu Jacaszkowych Trenów. Tylko klarnet robi o wiele cieplejszą atmosferę. Bardzo zabawne jest Enerde. Gdyby 8rolek trochę się uspokoił, uzyskałby podobne brzmienie. Hardcore Fuck tworzy interesujący nastrój przyczajenia, niestety nie kończy się wyczekiwaną eksplozją lub choćby kilkoma sekundami hałasu...
Cóż, poświęcenie półtorej godziny tylko i wyłącznie płycie dostarcza całkiem miłych i wyrafinowanych wrażeń muzycznych. W każdym innym przypadku to muzyka tła, służąca skrobaniu ziemniaków, prasowaniu koszul i rozmowom na gg. To jednak kultura wyższa, którą chcemy doznawać, ale która odrzuca właśnie poprzez swoją flegmatyczność, nieśpieszność i ciszę. Nie zostaje w głowie żaden motyw, który można zanucić, ciało drętwieje od długiego leżenia i wsłuchiwania się, byle wychwycić każdy szczegół. Dobra na krakowski spleen, na melancholię ale zupełnie nie przystosowana do szybszego trybu życia. Dlatego wielki szacunek dla tych, którzy mogą sobie pozwolić na powrót do krążka; osobiście mam na to coraz mniej czasu… [avatar]
W międzyczasie:
Strony artystów:
Autor:
we are from poland
Etykiety:
acoustic,
electronic,
experimental,
instrumental,
LP
5
odpowiedzi
11 listopada 2009
Pustki: Kalambury (Agora, 2009)
Nie jest łatwo napisać dobry tekst piosenki po polsku – wiemy o tym dobrze. Skoro to takie trudne, to czemu nie skorzystać z gotowych? Pustki są mistrzami w przerabianiu wierszy na piosenki. Ich doświadczenie nabyte podczas udziału w składankach w hołdzie Gajcemu czy Wyspiańskiemu procentuje właśnie wydaną płytą Kalambury, na której zebrali te i zupełnie nowe utwory wykorzystujące ten patent. Zrobienie piosenki z wiersza też nie jest łatwe, a jednak zespół radzi sobie z tym wyzwaniem w sposób zadziwiająco intuicyjny, instynktownie wyczuwając, jaką aranżacją ozdobić wybrany tekst. W efekcie mamy – uwaga – najlepszą płytę zespołu Pustki. Nawet nie najlepszą od czasów Do-mi-no. Po prostu najlepszą. Dzieło życia. Przynajmniej do następnego wydawnictwa :)
Kalambury są lepsze od wszystkich poprzednich płyt Pustek: mają szybsze tempo (pod tym względem ślamazarny Koniec kryzysu zawodził), więcej energii, powracają do bardziej gitarowego brzmienia. Wreszcie teksty – napisane przez mistrzów wiersze są perfekcyjne językowo i rytmicznie. Takie nazwiska jak Tuwim, Broniewski, Słonimski, Leśmian mówią same za siebie. Jedyną niewiadomą mógł być klimat całości, bo jak połączyć apokaliptyczne strofy „kolumbów” z archaizmem Wyspiańskiego i dziecięcą radością życia z wiersza Danuty Wawiłow? A jednak udało się, Pustki śpiewają i o zakrwawionych ulicach Warszawy, i o łamaniu ołówków - i wszystko do siebie pasuje. Nie ma żadnego dysonansu.
Pisząc o samych kompozycjach będę miał trudny orzech do zgryzienia. Które z nich wyróżnić? O każdej piosence można by napisać kilka zdań. Bo każda coś w sobie ma, jakiś pustkowy haczyk, który sprawia, że nie chce się od ciebie odczepić. Spróbuję wymienić kilka, które podobają mi się (teraz) najbardziej. Otwierająca płytę Trawa z tekstem Tuwima to znakomity przedsmak tego, co będzie się działo w dalszej części. Nastrojowe zwrotki zaśpiewane przez Basię i Radka i ta kapitalna żelazista gitara wdzierająca się w mózg w drugiej minucie. Znój hipnotyzuje miarowym, prostym, ale cholernie intensywnym rytmem. I ten chóralnie odśpiewany refren do słów Leśmiana... Rewelacja. W ogóle Leśmian sprawdza się w dzisiejszych czasach – jest niejednoznaczny i uniwersalny, co potwierdza kolejna piosenka, Wiedza. Zachwycają wokalizy Basi, która na tej płycie wykonuje rewelacyjną pracę, nawet w tych piosenkach, w których rolę głównego wokalisty przejmują goście. Bo są i goście. Artur Rojek wzruszająco osobiście zaśpiewał tekst Radka Łukasiewicza Nieodwaga (jedyny „niepoetycki” tekst na albumie) – może dlatego, że przypomina jego piosenki z czasów Lenny’ego Valentino. Katarzyna Nosowska pełnym napięcia głosem odczytała Notes Słonimskiego. Minimum środków, maksymalnie porażający efekt – zwłaszcza jeśli dodać do tego klawesynowy efekt klawiszy i wokalizę w stylu najlepszej Tori Amos. Miazga.
Ale to przecież jeszcze nie wszystko! Cudownie baśniowo wypada Dłoń zanurzasz we śnie (znowu Leśmian!) z leniwym akompaniamentem sekcji rytmicznej i trzeszczącą końcówką. Jak zwykle doskonale spisuje się Wesoły jestem – łącznik zaczynający się w okolicy 1.40 jest idealnym przykładem tego haczyka, o którym wspominałem na początku. Jakżesz ja się uspokoję ciągle wywołuje dreszcze. A rosyjsko brzmiące gitary w Wierszu o szukaniu upajają przestrzenią i tęsknotą. No i jeszcze Pożałuj mnie! – po takiej dawce melancholii następuje zaskakująco optymistyczny i wesoły numer do słów Danuty Wawiłow, autorki wierszy dla dzieci.
Okej, wiem, że wymieniłem prawie wszystkie kawałki na płycie, chociaż miały być tylko te ulubione. Kalambury są po prostu tak świetnym albumem, że nie sposób któryś pominąć. Rzecz obowiązkowa dla każdego fana polskiej alternatywy. [m]
Pożałuj mnie! (może singiel nr 2?):
Strona zespołu: www.pustki.pl
Kalambury są lepsze od wszystkich poprzednich płyt Pustek: mają szybsze tempo (pod tym względem ślamazarny Koniec kryzysu zawodził), więcej energii, powracają do bardziej gitarowego brzmienia. Wreszcie teksty – napisane przez mistrzów wiersze są perfekcyjne językowo i rytmicznie. Takie nazwiska jak Tuwim, Broniewski, Słonimski, Leśmian mówią same za siebie. Jedyną niewiadomą mógł być klimat całości, bo jak połączyć apokaliptyczne strofy „kolumbów” z archaizmem Wyspiańskiego i dziecięcą radością życia z wiersza Danuty Wawiłow? A jednak udało się, Pustki śpiewają i o zakrwawionych ulicach Warszawy, i o łamaniu ołówków - i wszystko do siebie pasuje. Nie ma żadnego dysonansu.
Pisząc o samych kompozycjach będę miał trudny orzech do zgryzienia. Które z nich wyróżnić? O każdej piosence można by napisać kilka zdań. Bo każda coś w sobie ma, jakiś pustkowy haczyk, który sprawia, że nie chce się od ciebie odczepić. Spróbuję wymienić kilka, które podobają mi się (teraz) najbardziej. Otwierająca płytę Trawa z tekstem Tuwima to znakomity przedsmak tego, co będzie się działo w dalszej części. Nastrojowe zwrotki zaśpiewane przez Basię i Radka i ta kapitalna żelazista gitara wdzierająca się w mózg w drugiej minucie. Znój hipnotyzuje miarowym, prostym, ale cholernie intensywnym rytmem. I ten chóralnie odśpiewany refren do słów Leśmiana... Rewelacja. W ogóle Leśmian sprawdza się w dzisiejszych czasach – jest niejednoznaczny i uniwersalny, co potwierdza kolejna piosenka, Wiedza. Zachwycają wokalizy Basi, która na tej płycie wykonuje rewelacyjną pracę, nawet w tych piosenkach, w których rolę głównego wokalisty przejmują goście. Bo są i goście. Artur Rojek wzruszająco osobiście zaśpiewał tekst Radka Łukasiewicza Nieodwaga (jedyny „niepoetycki” tekst na albumie) – może dlatego, że przypomina jego piosenki z czasów Lenny’ego Valentino. Katarzyna Nosowska pełnym napięcia głosem odczytała Notes Słonimskiego. Minimum środków, maksymalnie porażający efekt – zwłaszcza jeśli dodać do tego klawesynowy efekt klawiszy i wokalizę w stylu najlepszej Tori Amos. Miazga.
Ale to przecież jeszcze nie wszystko! Cudownie baśniowo wypada Dłoń zanurzasz we śnie (znowu Leśmian!) z leniwym akompaniamentem sekcji rytmicznej i trzeszczącą końcówką. Jak zwykle doskonale spisuje się Wesoły jestem – łącznik zaczynający się w okolicy 1.40 jest idealnym przykładem tego haczyka, o którym wspominałem na początku. Jakżesz ja się uspokoję ciągle wywołuje dreszcze. A rosyjsko brzmiące gitary w Wierszu o szukaniu upajają przestrzenią i tęsknotą. No i jeszcze Pożałuj mnie! – po takiej dawce melancholii następuje zaskakująco optymistyczny i wesoły numer do słów Danuty Wawiłow, autorki wierszy dla dzieci.
Okej, wiem, że wymieniłem prawie wszystkie kawałki na płycie, chociaż miały być tylko te ulubione. Kalambury są po prostu tak świetnym albumem, że nie sposób któryś pominąć. Rzecz obowiązkowa dla każdego fana polskiej alternatywy. [m]
Pożałuj mnie! (może singiel nr 2?):
Strona zespołu: www.pustki.pl
9 listopada 2009
George Dorn Screams wypuszczają EP-kę i ruszają w trasę
EP-ka ukaże się 19 listopada i nosi tytuł The Large Glass. Podobno zespół pokazuje się na niej z nieznanej strony, a Magda Powalisz śpiewa w duecie z Girthem McGarthem, wokalistą noise'owej formacji Ed Wood. Czekamy!
Trasa:
Trasa:
- 2009.11.19 Poznań, W Starym Kinie (+ Tin Pan Alley)
- 2009.11.20 Wołów, WOK (10. Baraque Festival)
- 2009.11.21 Brno, Sklenena louka (+ Awberah)
- 2009.11.22 Kraków, Re (+ Bad Light District)
- 2009.12.04 Szczecin, Delta (+ 3moonboys)
- 2009.12.16 Warszawa, Stodoła (support przed Myslovitz)
Zdjęcie: Kasia Krawczyk
7 listopada 2009
Prząśniczki: Pokolenie Wigry 3 (Biodro Records, 2009)
To nie jest nowy zespół, to nie jest młody zespół. Szczerze mówiąc Prząśniczki to takie undergroundowe dziadki. Weterani bujnych lat 90. Mój Boże, oni istnieją już prawie 15 lat i dopiero wydają debiutancką płytę! No może nie do końca. Coś tam w przeszłości było – jakieś taśmy demo, jakaś EP-ka, składanka w hołdzie Frankowi Zappie... Ale dopiero Pokolenie Wigry 3 to pełnoprawny, oficjalny, profesjonalny itd. album grupy z Łodzi. Przy okazji, ilu z was pamięta jeszcze rowery Wigry?
Zaleciało muzeum, ale nie chciałbym traktować Prząśniczek jak dinozaurów, a ich płyty jak wykopanej przez muzycznych archeologów skamieliny (w postaci kasety BASF?). Nie ma takiej potrzeby, choć jeśli spojrzymy na konwencję – zwaną na naszych łamach polovirusizmem – trudno oprzeć się uczuciu deja vu. To już było i to było w lepszym wydaniu. Stop. Tu jest pewien problem. Prząśniczki grają jakby mieli cholerne silniczki w łapach. Są po prostu świetni, potrafią zagrać wszystko: punka jakby byli starymi panczurami, jazz, jakby nie grali nic innego oprócz standardów jazzowych, big beat – jakby się kolegowali z Czesławem Niemenem w czasach Dziwnego tego świata. Ich umiejętności muzyczne i kompozycyjne są naprawdę imponujące – i nie doszukujcie się w tych słowach ironii. Naprawdę. Natomiast tekstowo i wokalnie... tak, to jest ten problem, o którym wspomniałem. Tekstowo jest biednie. Jak by się nie starali, i tak nie dorównają Tymańskiemu w złośliwości i – to równie ważne – maestrii w posługiwaniu się polszczyzną. Teksty są jakieś takie... płaskie. Niby zabawne, niby z jajem i pieprzem, ale nie porywają. Nie spowodują mimowolnego rechotu pełnego jadowitego zrozumienia. No i wokal. Doceniam starania Suavasa, by być wszechstronnym i elastycznym śpiewakiem, jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że słucham pieprzonego księdza na pielgrzymce (sorry za dość dziwne połączenie słów „pieprzony” i „ksiądz”. Może odrobinę ryzykowne). Z tych oto powodów nie zasłuchuję się płytą Prząśniczek z zachłannością nałogowca. Z tych właśnie powodów wolę utwory, w których nie ma zbyt wiele tekstu do zaśpiewania.
Trochę szczegółów. Płytę otwiera jeden z tych żartów, które zwykło się kwitować: ha ha, ale śmieszne. To znaczy miało być śmiesznie, a wyszło tak sobie. Hydraulic to toporny, brutalny punk rock okraszony świdrującymi solówkami. Nie wiem, czy w tym kraju słucha się jeszcze oi-punka? A może jednak? Jeśli tak, to przepraszam, wyszła udana parodia. Na szczęście dalej jest dużo lepiej (przynajmniej muzycznie). Zespół wskakuje w klimaty raczej stoczniowe niż włókiennicze i mamy sporo fajnych jakby-jazzowych zagrywek gitary oraz przestrzenne efekty wibrafonu (chyba z klawisza, bo nie widzę w składzie tego instrumentu) w Świętym kiju od szczotki. Szkoda, że tekstowo utwór straszliwie pretensjonalny. Za to dużo fajniejszy song to Dziewczyny są jak kwiaty. Wiem, że sobie żartują, ale już nie w tak nachalny sposób. Skromniutki tekst, za to jaki rozmach kompozycyjny! Jest i majestatyczny riff, i kobieca wokaliza, i psychodelia prosto z lat 70. – fajny numer, jeden z moich ulubionych. To może skupmy się na tych właśnie kawałkach. List motywacyjny – to żwawy rock’n’roll w dobrym tempie (szkoda, że wokal za bardzo wysunięty do przodu, gitary się gubią). Poorfisza potrafi zachwycić oldskulowym klimatem, Poster ze św. Krzysztofem takoż (rewelacyjny filmowy temat, pięknie kołyszący kontrabas). Wszechstronność muzyków w pełni obrazuje ponaddziesięciominutowy killer Ministerstwo Gospodarki Wodnej Ostrzega. Stockholm wywołuje uśmiech na twarzy radykalnymi pomysłami (ostre gitary przechodzą w kabaret, a efekt trzeszczącej płyty po prostu bombowy!). Osobny pean na cześć zamykającego płytę Bez powodu. Zupełnie inny klimat, magiczny orientalny temat orkiestrowy (ciekawe jak go uzyskali) i nawet nie denerwujący wokal. Prawdziwa perełka. I to właśnie ten kawałek chciałbym wam polecić, choć nie jest w żaden sposób reprezentatywny dla całej płyty:
To w końcu dobra ta płyta, czy słaba? Cholera, nie wiem :) [m]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/przasniczki
Zaleciało muzeum, ale nie chciałbym traktować Prząśniczek jak dinozaurów, a ich płyty jak wykopanej przez muzycznych archeologów skamieliny (w postaci kasety BASF?). Nie ma takiej potrzeby, choć jeśli spojrzymy na konwencję – zwaną na naszych łamach polovirusizmem – trudno oprzeć się uczuciu deja vu. To już było i to było w lepszym wydaniu. Stop. Tu jest pewien problem. Prząśniczki grają jakby mieli cholerne silniczki w łapach. Są po prostu świetni, potrafią zagrać wszystko: punka jakby byli starymi panczurami, jazz, jakby nie grali nic innego oprócz standardów jazzowych, big beat – jakby się kolegowali z Czesławem Niemenem w czasach Dziwnego tego świata. Ich umiejętności muzyczne i kompozycyjne są naprawdę imponujące – i nie doszukujcie się w tych słowach ironii. Naprawdę. Natomiast tekstowo i wokalnie... tak, to jest ten problem, o którym wspomniałem. Tekstowo jest biednie. Jak by się nie starali, i tak nie dorównają Tymańskiemu w złośliwości i – to równie ważne – maestrii w posługiwaniu się polszczyzną. Teksty są jakieś takie... płaskie. Niby zabawne, niby z jajem i pieprzem, ale nie porywają. Nie spowodują mimowolnego rechotu pełnego jadowitego zrozumienia. No i wokal. Doceniam starania Suavasa, by być wszechstronnym i elastycznym śpiewakiem, jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że słucham pieprzonego księdza na pielgrzymce (sorry za dość dziwne połączenie słów „pieprzony” i „ksiądz”. Może odrobinę ryzykowne). Z tych oto powodów nie zasłuchuję się płytą Prząśniczek z zachłannością nałogowca. Z tych właśnie powodów wolę utwory, w których nie ma zbyt wiele tekstu do zaśpiewania.
Trochę szczegółów. Płytę otwiera jeden z tych żartów, które zwykło się kwitować: ha ha, ale śmieszne. To znaczy miało być śmiesznie, a wyszło tak sobie. Hydraulic to toporny, brutalny punk rock okraszony świdrującymi solówkami. Nie wiem, czy w tym kraju słucha się jeszcze oi-punka? A może jednak? Jeśli tak, to przepraszam, wyszła udana parodia. Na szczęście dalej jest dużo lepiej (przynajmniej muzycznie). Zespół wskakuje w klimaty raczej stoczniowe niż włókiennicze i mamy sporo fajnych jakby-jazzowych zagrywek gitary oraz przestrzenne efekty wibrafonu (chyba z klawisza, bo nie widzę w składzie tego instrumentu) w Świętym kiju od szczotki. Szkoda, że tekstowo utwór straszliwie pretensjonalny. Za to dużo fajniejszy song to Dziewczyny są jak kwiaty. Wiem, że sobie żartują, ale już nie w tak nachalny sposób. Skromniutki tekst, za to jaki rozmach kompozycyjny! Jest i majestatyczny riff, i kobieca wokaliza, i psychodelia prosto z lat 70. – fajny numer, jeden z moich ulubionych. To może skupmy się na tych właśnie kawałkach. List motywacyjny – to żwawy rock’n’roll w dobrym tempie (szkoda, że wokal za bardzo wysunięty do przodu, gitary się gubią). Poorfisza potrafi zachwycić oldskulowym klimatem, Poster ze św. Krzysztofem takoż (rewelacyjny filmowy temat, pięknie kołyszący kontrabas). Wszechstronność muzyków w pełni obrazuje ponaddziesięciominutowy killer Ministerstwo Gospodarki Wodnej Ostrzega. Stockholm wywołuje uśmiech na twarzy radykalnymi pomysłami (ostre gitary przechodzą w kabaret, a efekt trzeszczącej płyty po prostu bombowy!). Osobny pean na cześć zamykającego płytę Bez powodu. Zupełnie inny klimat, magiczny orientalny temat orkiestrowy (ciekawe jak go uzyskali) i nawet nie denerwujący wokal. Prawdziwa perełka. I to właśnie ten kawałek chciałbym wam polecić, choć nie jest w żaden sposób reprezentatywny dla całej płyty:
To w końcu dobra ta płyta, czy słaba? Cholera, nie wiem :) [m]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/przasniczki
Autor:
we are from poland
Etykiety:
big beat,
LP,
po polsku,
polovirus,
post jazz,
post punk,
psychodelic,
rock,
rock'n'roll,
video
2
odpowiedzi
6 listopada 2009
Bartłomiej Wołyniec: Our Scars SP (wyd. własne, 2009)
Tak jest, właśnie u nas, właśnie dziś. Singiel Bartka Wołyńca, który zaskoczył, wielu zauroczył, paru zirytował, ale na pewno nikogo nie pozostawił obojętnym na jego twórczość zaprezentowaną na debiutanckiej EP-ce Hypochondriac Queen – tenże singiel właśnie przed wami. Piosenka Our Scars zapowiada pełnowymiarowy – chociaż bardzo krótki (tylko 7 nagrań) – album artysty, który jest już gotowy, i nawet już go słuchałem (i jest naprawdę interesujący), jednak póki co nie ma wydawcy. Poszukiwania trwają. Miejmy nadzieję, że potrwają niezbyt długo i wkrótce w wasze i nasze łapki trafi w wersji oficjalnej.
No to słuchamy:
Czy warto czekać na całą płytę? Your choice. [m]
No to słuchamy:
Czy warto czekać na całą płytę? Your choice. [m]
4 listopada 2009
anTeny: anTeny EP (wyd. własne, 2009)
Gorzowskie anTeny to niemłody już zespół. Powstał w 2003 roku a szerszej publiczności dał się poznać w 2005 roku za sprawą płyty Ówte Muski (wtf?). Po czym nastąpiła trwająca cztery lata cisza. Początkiem tego roku postanowiono reaktywować grupę w nowym składzie. Restart dokonał się w klubie Magnat, a w wakacje chłopaki weszli do studia. Efektem kilku sesji nagraniowych jest omawiana EP-ka.
W notkach biograficznych można wyczytać, że muzyka zespołu łączy w sobie wiele gatunków muzycznych. Jest w niej miejsce na rock progresywny, eksperymenty brzmieniowe a także nowy jazz i funk. I wszystko fajnie. Tylko, że... na EP-ce raczej tego nie słychać. Już w pierwsze sekundzie wita nas przebojowy, zakręcony zaśpiew Ogol się/ Porzuć kompleksy/ Tyle da się jeszcze zrobić/ Tyle spieprzyć. A wszystko to obtoczone w panierce prostej garażowej gitary i zabawnie brzmiącego syntezatora. Pełen optymizmu refren kojarzy się z dokonaniami Happysad. Jest swojsko, trochę przaśnie, ale nie prostacko. Duża w tym zasługa wokalisty Bartosza „Niedźwiedzia” Matuszewskiego. Człowiek dysponuje ciekawą manierą wokalną, jakby śpiewał przez zadarty nos. Niczym podwórkowy łobuziak, z rękoma w kieszeniach beztrosko gwiżdżący na życie. Mojego poglądu nie zmienia kolejny w zestawie song, Trybik. Potwierdzają to pierwsze linijki tekstu: Jestem najbardziej niepokornym trybikiem w maszynie/ Duszę się w niej i męczę, lecz bez niej zginę. Mimo że to leniwa ballada, za sprawą mądrego tekstu przykuwa uwagę. Co może lepiej grzać w mroźny listopadowy wieczór niż deklaracja Dziś jest najlepszy dzień aby żyć/ Nie mam nic.
Nic do stracenia na pierwszy rzut oka wydaje się punkrockowym wymiataczem. Tu jednak dają o sobie znać panowie instrumentaliści. W pewnym momencie mamy wejście połamanej perkusji, niestandardowe metrum, a organy lekko zalatują polskim big-beatem. Niestety, to tylko chwila. Całość trwa nieco ponad dwie minuty i mknie z szybkością strusia Pędziwiatra. Dlatego, aby uświadczyć bardziej karkołomnego grania, należy przełączyć się do kawałka Nie gol się. Przez większość czasu trwania utworu pierwszy plan zdecydowanie należy do sekcji rytmicznej i wreszcie można przekonać się o niebanalnych umiejętnościach muzyków. Słychać echa trójmiejskiej alternatywy. Gitara ujada, perkusista się mota wybijając kolejne przejścia, a syntezator przypomina dokonania wspomnianego wcześniej rocka progresywnego (powiedzmy Yes z lat 70.). Kończący wydawnictwo Mów do mnie powoli to sprytny gitarowy chilloucik. Mimo prostych środków przyjemnie bujający.
Dziwna sprawa z tymi anTenami. Na płytce nie znalazłem za wiele z tego, o czym się naczytałem. Usłyszałem pięć wyrazistych (choć nieskomplikowanych) piosenek, urzekających swobodą i naturalnością. Zespół ma ciekawego wokalistę, intrygujące teksty i pogodną warstwę muzyczną. Dopiero strona myspace pokazuje zupełnie inną twarz grupy. Muzycy zamieścili tam kilka nagrań koncertowych. To już zupełnie inna historia.... [avatar]
PS. I mają jeden z fajniejszych tegorocznych klipów!
W notkach biograficznych można wyczytać, że muzyka zespołu łączy w sobie wiele gatunków muzycznych. Jest w niej miejsce na rock progresywny, eksperymenty brzmieniowe a także nowy jazz i funk. I wszystko fajnie. Tylko, że... na EP-ce raczej tego nie słychać. Już w pierwsze sekundzie wita nas przebojowy, zakręcony zaśpiew Ogol się/ Porzuć kompleksy/ Tyle da się jeszcze zrobić/ Tyle spieprzyć. A wszystko to obtoczone w panierce prostej garażowej gitary i zabawnie brzmiącego syntezatora. Pełen optymizmu refren kojarzy się z dokonaniami Happysad. Jest swojsko, trochę przaśnie, ale nie prostacko. Duża w tym zasługa wokalisty Bartosza „Niedźwiedzia” Matuszewskiego. Człowiek dysponuje ciekawą manierą wokalną, jakby śpiewał przez zadarty nos. Niczym podwórkowy łobuziak, z rękoma w kieszeniach beztrosko gwiżdżący na życie. Mojego poglądu nie zmienia kolejny w zestawie song, Trybik. Potwierdzają to pierwsze linijki tekstu: Jestem najbardziej niepokornym trybikiem w maszynie/ Duszę się w niej i męczę, lecz bez niej zginę. Mimo że to leniwa ballada, za sprawą mądrego tekstu przykuwa uwagę. Co może lepiej grzać w mroźny listopadowy wieczór niż deklaracja Dziś jest najlepszy dzień aby żyć/ Nie mam nic.
Nic do stracenia na pierwszy rzut oka wydaje się punkrockowym wymiataczem. Tu jednak dają o sobie znać panowie instrumentaliści. W pewnym momencie mamy wejście połamanej perkusji, niestandardowe metrum, a organy lekko zalatują polskim big-beatem. Niestety, to tylko chwila. Całość trwa nieco ponad dwie minuty i mknie z szybkością strusia Pędziwiatra. Dlatego, aby uświadczyć bardziej karkołomnego grania, należy przełączyć się do kawałka Nie gol się. Przez większość czasu trwania utworu pierwszy plan zdecydowanie należy do sekcji rytmicznej i wreszcie można przekonać się o niebanalnych umiejętnościach muzyków. Słychać echa trójmiejskiej alternatywy. Gitara ujada, perkusista się mota wybijając kolejne przejścia, a syntezator przypomina dokonania wspomnianego wcześniej rocka progresywnego (powiedzmy Yes z lat 70.). Kończący wydawnictwo Mów do mnie powoli to sprytny gitarowy chilloucik. Mimo prostych środków przyjemnie bujający.
Dziwna sprawa z tymi anTenami. Na płytce nie znalazłem za wiele z tego, o czym się naczytałem. Usłyszałem pięć wyrazistych (choć nieskomplikowanych) piosenek, urzekających swobodą i naturalnością. Zespół ma ciekawego wokalistę, intrygujące teksty i pogodną warstwę muzyczną. Dopiero strona myspace pokazuje zupełnie inną twarz grupy. Muzycy zamieścili tam kilka nagrań koncertowych. To już zupełnie inna historia.... [avatar]
PS. I mają jeden z fajniejszych tegorocznych klipów!
Strona zespołu: http://www.myspace.com/antenyband
3 listopada 2009
2 listopada 2009
Łąki Łan na stadionie odkrywają Amerykę
Zwróćcie uwagę na ciekawą inicjatywę pod nazwą Odkrywamy Amerykę. W ramach tego przedsięwzięcia niedawno odbył się wyjątkowy koncert szaleńców z Łąki Łan na budowanym właśnie Stadionie Narodowym w Warszawie. Chłopakom nie przeszkadzało, że praca wokół wre - i vice versa. Spójrzcie jaki rytm złapały żurawie i koparki!
1 listopada 2009
Obserwator: Shame On You
Trójka warszawiaków z workami na głowach. To zdjęcie ryje psychikę. Zasadniczo to wydali właśnie EP-kę pod tytułem Kill All The Comics, ale że nie udostępniają nigdzie okładki, to lądują w Obserwatorze. Ponadto zapowiadają na wiosnę 2010 płytę długogrającą. Chyba warto czekać.
Grają w klasycznym rockowym składzie, brzmią jak wyjęci z lat 90., no i mają basistkę/wokalistkę. Po prostu pięknie. Otwierający EP-kę Gun potwierdza, że ta trójka nie ma szacunku dla popowych uszu. Hałasują, jazgoczą, a główny wokalista Michał Sufin daje wprost do zrozumienia: ładne refreny są dla mięczaków. Tiger to numer, który sprawił, że zacząłem uważnie nadstawiać słuchy w kierunku głośników. Ten niepokojący, jakby tybetański wstęp intonowany przez Magdę Staroszczyk, potem powtórzony arogancko przez Michała. Nerwowo uderzane struny i prostacki, hipnotyczny bas. W tym kawałku czai się mnóstwo podskórnej wściekłości, brud i agresja atakują znienacka pozostawiając w przyjemnym oszołomieniu. To mi się podoba! Niestety, kolejny utwór, instrumentalny Day Before The Flood, to jakieś smętne postrockowe popierduszki. Szkoda czasu. Tytułowa piosenka początkowo nie kręci specjalnie mocno, wydaje się zbyt rozlazła i nieskoncentrowana, ale sytuację ratuje pojawiający się w drugiej części nagrania wokal Magdy, który zdecydowanie podnosi jej notowania. W rezultacie Shame On You rzutem na taśmie uratowali trzy punkty i opuszczają boisko z podniesionymi głowami.
Co się będę rozpisywać. Posłuchajcie sami Tigera, to zrozumiecie dlaczego Shame On You trafili do grona zespołów czujnie obserwowanych.[m]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/shameonyouband
Grają w klasycznym rockowym składzie, brzmią jak wyjęci z lat 90., no i mają basistkę/wokalistkę. Po prostu pięknie. Otwierający EP-kę Gun potwierdza, że ta trójka nie ma szacunku dla popowych uszu. Hałasują, jazgoczą, a główny wokalista Michał Sufin daje wprost do zrozumienia: ładne refreny są dla mięczaków. Tiger to numer, który sprawił, że zacząłem uważnie nadstawiać słuchy w kierunku głośników. Ten niepokojący, jakby tybetański wstęp intonowany przez Magdę Staroszczyk, potem powtórzony arogancko przez Michała. Nerwowo uderzane struny i prostacki, hipnotyczny bas. W tym kawałku czai się mnóstwo podskórnej wściekłości, brud i agresja atakują znienacka pozostawiając w przyjemnym oszołomieniu. To mi się podoba! Niestety, kolejny utwór, instrumentalny Day Before The Flood, to jakieś smętne postrockowe popierduszki. Szkoda czasu. Tytułowa piosenka początkowo nie kręci specjalnie mocno, wydaje się zbyt rozlazła i nieskoncentrowana, ale sytuację ratuje pojawiający się w drugiej części nagrania wokal Magdy, który zdecydowanie podnosi jej notowania. W rezultacie Shame On You rzutem na taśmie uratowali trzy punkty i opuszczają boisko z podniesionymi głowami.
Co się będę rozpisywać. Posłuchajcie sami Tigera, to zrozumiecie dlaczego Shame On You trafili do grona zespołów czujnie obserwowanych.[m]
Strona zespołu: http://www.myspace.com/shameonyouband
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Mówi się, że czas płyty CD przeminął, że to relikt przeszłości. Przecież wygodniej jest kupować pliki i odtwarzać je w wielu różnych urządz...
-
Podobno recenzenci muzyczni to niespełnieni muzycy, którzy brak talentu wynagradzają sobie tonami żółci wylewanej na łamach portali muzy...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Kto słuchał kompilacji We Are From Poland Vol.1 , ten wie, czego się spodziewać po Plotkach. Ano bezpretensjonalnych, zabawnych piosenek utr...
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
W drugiej części podsumowania roku 2011 przedstawiamy kolejne trzy kategorie, nie mniej ważne od tych z części pierwszej. Poznajcie najleps...
-
Co może dziać się z zespołem, który osiem lat pracuje nad nową płytą?
-
Przez kilka ostatnich miesięcy obserwowaliśmy perturbacje zespołu związane z nagraniem i wydaniem płyty. Wreszcie jest pełnoprawny album...