W ostatniej ankiecie pytałem, ile jesteście skłonni wybulić swoich ciężko zarobionych PLN-ów za płyty polskich wykonawców. Oczywiście w domyśle chodziło o podanie takiej ceny, która pozwoli się cieszyć wieloma oryginalnymi płytami, a nie jedną na miesiąc (lub nawet dłuższy czas, różnie bywa). Wyniki są ciekawe, może nawet zaskakujące.
Otóż większość z Was (91 głosów) wybrała przedział cenowy 11-20 zł. Tylko 14 osób wskazało kwotę do 10 zł, a 26 uznało status quo (ceny od 21 do 30 zł). Dlaczego tak mało osób było za najniższą ceną? Może uważamy, że za mniej niż dychę nie sposób wydać legalną płytę tak, aby i artysta, i wydawca coś z tego miał? Chociaż przykład Pierwszej Płyty (patrz np. Lili Marlene) pokazuje, że jest to wykonalne, jednak uważamy, że płyta powinna kosztować te kilkanaście do 20 zł. Liczba głosów oddanych na tę opcję wskazuje wyraźnie (wydawcy, wytężcie wzrok i inne zmysły), że chętnie będziemy kupować legalne płyty, jeśli ich cena zejdzie poniżej 20 PLN. Zresztą, nie trzeba szukać daleko. Wydawcy filmów na dvd już dawno stosują taktykę obniżania cen już kilka miesięcy po premierze – i dotyczy to nawet najdroższych produkcji. Dlaczego w przypadku płyt jest to niemożliwe?
Sonda pokazuje też, że akceptacja dla obecnych cen płyt (powyżej 21 zł, najczęściej są to okolice 30 zł) jest dość krucha. Wytwórnie powinny wziąć to pod uwagę, wtedy wszyscy na tym dobrze wyjdziemy: płyty będą się lepiej sprzedawać, artyści dostaną godziwe pieniądze, a fani będą mieli czyste sumienie, bo płytę kupili, a nie ściągnęli z torrenta.
W ankiecie wzięło udział 135 osób. [m]
31 grudnia 2007
New York Crasnals: Faces And Noises We Can Make (Kuka Records, 2007)
Od czego zacząć recenzję takiego albumu? Od: mocny kandydat do płyty roku? Czy raczej: spokojnie, oni nie są polskim klonem Interpol? Czy też: ta muzyka nie daje spokoju? A może opowiedzieć o wszystkim po trochu?
Zacznijmy więc od Interpolu. Liczne nagrania demo utrzymane w mrocznym klimacie, skrót NYC i kilka innych mniej oczywistych przesłanek sugerowały, że debiutancki album krakowskich Krasnali będzie kolejną „polską (spóźnioną) odpowiedzią” – tym razem naśladującą Interpol naśladujących Joy Division. Nic z tych rzeczy, proszę państwa. NYC poszli w zupełnie – naprawdę całkowicie – innym kierunku. Może przegapili zjazd na Nowy Jork i pojechali dalej, na Waszyngton? A może ominęli go w pełni świadomie, mniejsza o to. Najważniejsze, że to, co nagrali, jest inne. Osadzone głęboko w tradycji amerykańskiego post core’a, noise’u, post rocka, wreszcie – i tu zaskoczenie – grunge. To bywa posępne i ponure, wściekłe i złe, hipnotyczne, narkotycznie wciągające, to także bywa zjawiskowo piękne. Długie, nawet ośmiominutowe epopeje dźwiękowe. I krótkie strzały, zostawiające trudny do usunięcia osad na korze mózgowej. Słucha się tej płyty z zapartym tchem i zawsze za jednym zamachem. Nie warto przerywać, dzielić ją na poszczególne utwory. Te kompozycje płyną swoim własnym nurtem, tętnią pulsem odmiennym od większości tego, co wpada w nasze uszy na co dzień. Rzadko pojawia się coś na kształt refrenu, najczęściej jeden temat płynnie przechodzi w inny, ale słuchacz nie ma o to do zespołu żalu, bo ten kolejny i jeszcze następny – pasują tam idealnie.
Zaczyna się według zasady Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Narastające aż do granicy wytrzymałości napięcie w Goodnight, potęgowane przez monotonne, przesterowane riffy i powtarzane niczym mantra słowa I thought I knew you/ Goodnight my illusion, rozładowane zostają przez wyciszoną, transową część płynącą łagodnie do końca kompozycji. Piosenka nr 2 to śliczna pamiątka po zapomnianej legendzie Karate i jemu podobnych. Ta sama melancholijna nuta w głosie Jacka Smolickiego, surowe piękno gitarowego tematu i uderzenia przybrudzonego riffu. Po tych dwóch w miarę „typowych” utworach następują już tylko same zaskoczenia. W Shoes radykalne kontrasty i zabawa konwencjami – włącznie z delikatną aluzją do tanecznych zawirowań w muzyce rockowej – powalają precyzją wykonania i genialnymi przejściami, które w wykonaniu NYC wydają się tak naturalne i oczywiste. We Friday zespół atakuje wściekłym hałasem, którego nie powstydziłby się Shellac. W Low Fares Space Lines zachwyca przepiękną linią melodyczną wokalu, w Radiot intryguje nawiązaniem do twórczości Toola. W Lassie Smore wokal pojawia się dopiero przy końcu trzeciej minuty – to w pełni obrazuje pewność, z jaką zespół kształtuje muzyczne tworzywo. Oni nie muszą przestrzegać zasad, oni je tworzą po swojemu. I jeszcze Hello? – niezwykłe, urwane wpół dźwięku pożegnanie. Osiem nagrań. Niedużo, ale w zupełności wystarczy. To optymalna liczba.
Tak, ta muzyka nie daje spokoju. Tak, ta płyta będzie wysoko w moim rocznym podsumowaniu. Krasnale dokonali czegoś, co nieczęsto się zdarza. Wykręcili stylistyczną woltę, zmylili wszystkich, którzy na nich stawiali już wcześniej, a do tego nagrali coś znacznie lepszego niż wszyscy mogliśmy się spodziewać. Do maksimum wykorzystali możliwości trzyosobowego składu, eksponując zalety takiego układu: doskonałe zgranie muzyków i świadomość każdego wydobywanego przez siebie dźwięku. Wykorzystali też jego teoretyczną wadę: minimalizm brzmienia wynikający ze skromnego składu przekuli w trudną sztukę operowania nastrojem i emocjami. Panowie Jacek (wokal, gitara) i Michał (perkusja) Smoliccy oraz Marcin Białota (bas, wokale) stworzyli jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych debiutów ostatnich lat. Dzięki za tę płytę!
Strona zespołu: www.newyorkcrasnals.com
Zacznijmy więc od Interpolu. Liczne nagrania demo utrzymane w mrocznym klimacie, skrót NYC i kilka innych mniej oczywistych przesłanek sugerowały, że debiutancki album krakowskich Krasnali będzie kolejną „polską (spóźnioną) odpowiedzią” – tym razem naśladującą Interpol naśladujących Joy Division. Nic z tych rzeczy, proszę państwa. NYC poszli w zupełnie – naprawdę całkowicie – innym kierunku. Może przegapili zjazd na Nowy Jork i pojechali dalej, na Waszyngton? A może ominęli go w pełni świadomie, mniejsza o to. Najważniejsze, że to, co nagrali, jest inne. Osadzone głęboko w tradycji amerykańskiego post core’a, noise’u, post rocka, wreszcie – i tu zaskoczenie – grunge. To bywa posępne i ponure, wściekłe i złe, hipnotyczne, narkotycznie wciągające, to także bywa zjawiskowo piękne. Długie, nawet ośmiominutowe epopeje dźwiękowe. I krótkie strzały, zostawiające trudny do usunięcia osad na korze mózgowej. Słucha się tej płyty z zapartym tchem i zawsze za jednym zamachem. Nie warto przerywać, dzielić ją na poszczególne utwory. Te kompozycje płyną swoim własnym nurtem, tętnią pulsem odmiennym od większości tego, co wpada w nasze uszy na co dzień. Rzadko pojawia się coś na kształt refrenu, najczęściej jeden temat płynnie przechodzi w inny, ale słuchacz nie ma o to do zespołu żalu, bo ten kolejny i jeszcze następny – pasują tam idealnie.
Zaczyna się według zasady Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Narastające aż do granicy wytrzymałości napięcie w Goodnight, potęgowane przez monotonne, przesterowane riffy i powtarzane niczym mantra słowa I thought I knew you/ Goodnight my illusion, rozładowane zostają przez wyciszoną, transową część płynącą łagodnie do końca kompozycji. Piosenka nr 2 to śliczna pamiątka po zapomnianej legendzie Karate i jemu podobnych. Ta sama melancholijna nuta w głosie Jacka Smolickiego, surowe piękno gitarowego tematu i uderzenia przybrudzonego riffu. Po tych dwóch w miarę „typowych” utworach następują już tylko same zaskoczenia. W Shoes radykalne kontrasty i zabawa konwencjami – włącznie z delikatną aluzją do tanecznych zawirowań w muzyce rockowej – powalają precyzją wykonania i genialnymi przejściami, które w wykonaniu NYC wydają się tak naturalne i oczywiste. We Friday zespół atakuje wściekłym hałasem, którego nie powstydziłby się Shellac. W Low Fares Space Lines zachwyca przepiękną linią melodyczną wokalu, w Radiot intryguje nawiązaniem do twórczości Toola. W Lassie Smore wokal pojawia się dopiero przy końcu trzeciej minuty – to w pełni obrazuje pewność, z jaką zespół kształtuje muzyczne tworzywo. Oni nie muszą przestrzegać zasad, oni je tworzą po swojemu. I jeszcze Hello? – niezwykłe, urwane wpół dźwięku pożegnanie. Osiem nagrań. Niedużo, ale w zupełności wystarczy. To optymalna liczba.
Tak, ta muzyka nie daje spokoju. Tak, ta płyta będzie wysoko w moim rocznym podsumowaniu. Krasnale dokonali czegoś, co nieczęsto się zdarza. Wykręcili stylistyczną woltę, zmylili wszystkich, którzy na nich stawiali już wcześniej, a do tego nagrali coś znacznie lepszego niż wszyscy mogliśmy się spodziewać. Do maksimum wykorzystali możliwości trzyosobowego składu, eksponując zalety takiego układu: doskonałe zgranie muzyków i świadomość każdego wydobywanego przez siebie dźwięku. Wykorzystali też jego teoretyczną wadę: minimalizm brzmienia wynikający ze skromnego składu przekuli w trudną sztukę operowania nastrojem i emocjami. Panowie Jacek (wokal, gitara) i Michał (perkusja) Smoliccy oraz Marcin Białota (bas, wokale) stworzyli jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych debiutów ostatnich lat. Dzięki za tę płytę!
Strona zespołu: www.newyorkcrasnals.com
[The Best Of Polish Alternative] Happy Pills: Lo-Fi (Happy Pills Records, 1998)
Sympatyczny kwintet ze Swarzędza (pod Poznaniem) zdaje się być dzisiaj zupełnie zapomnianym zjawiskiem muzycznym na rodzimej scenie. Kiedy w zeszłym roku wydawali składankę 17 Songs zdawało mi się, że zainteresowali się nią tylko ludzie, którzy już znają Happy Pills i mają te piosenki na regularnych wydawnictwach. Szkoda trochę, bo tak bezpretensjonalnych indie-power-popowców powinno się podtrzymywać w świadomości ludzi z jak największą pieczołowitością.
Muzycznie nie było to nic oryginalnego. Jak na dłoni można było zobaczyć, że kochają Pixies (nawet nagrali jedną ich piosenkę), Weezera czy The Breeders. Nie przeszkadzało im to jednak konstruować na kanwie stylów innych zespołów własnych, niezwykle chwytliwych piosenek. Na służącym za aperitif, wyprodukowanym słabiutko debiucie nazwanym Soft - już można było poczuć tkwiący w zespole duży potencjał. Wprawdzie niektóre piosenki cechowała lekka "ogniskowość" ("harcerskość" to byłaby przesada, ale wiecie, co mam na myśli), jednak można było zauważyć, że mają rękę do dobrych melodii. Balladowe Wish wzruszało, lekko porywały kradnące progresje akordową z You Radiohead kompozycja Waiting wraz z jej instrumentalnym suffixem "...". Wprawdzie momentami Agi traktowała skale bardzo ambiwalentnie, co się nieszczególnie miało zmienić, ale słuchało się całości bardzo przyjemnie.
Rok po pełnowymiarowym debiucie wydali Lo-Fi, która służy nam za główną "gwiazdę". Zawierająca 9 kompozycji zespołu, 2 cudze i 1 przerywnik. Słychać, że tym razem potraktowano studio bardziej jako miejsce twórczego fermentu niźli przestrzeni, w której rejestruje się napisane wcześniej kompozycje. Zaczęły się odważniejsze eksperymenty, dodawanie nowych instrumentów. Poza tym, brzmienie. Pełne i naturalne, delikatnie lo-fi, ale selektywnie. Do dzisiaj płyta robi wrażenie jako jedna z najlepiej wyprodukowanych polskich płyt.
Ale jestem w stanie zaryzykować, że choćby ją nagrali w sali prób na dyktafon, byłoby świetnie. Bo te piosenki po prostu się bronią. Nawet kiedy kradną oczywiste progresje akordowe. Ot, taki przykład. Otwierające całość Yuppie strzela niczym post-Mascisowa petarda. Szybki, konkretny numer z fenomenalną pracą perkusji (ale u nich zawsze grali niesamowici perkusiści), wahwahową gitarą i cynicznym tekstem. Mocne wejście! A że oparte w jakimś stopniu na Gigantic słynnych bostończyków [Pixies znaczy – przyp. m], no cóż. Dalej jest już kompozycyjnie bardziej swojo. Johnny The Sweater to imponująco wyprodukowany (posłuchajcie plejady fx'ów w tle) gitarowy pop ze świetnym refrenem, trochę tylko nazbyt repetywny. Plan No. 10 to taki Weezer przefiltrowany przez delikatniejszą stronę Smashing Pumpkins. Czyli chwytliwie i z pomysłem. Ocean - przyjemnie rozbuchany, romantyczny, ze skrzypieniem klamki zamiast werbla (podobno). Bo takie ekstrawaganckie pomysły też się tutaj przejawiają. Np. moje ulubione, podszyte miłosną melancholią S1 jest w pierwszej części prowadzone przez melodię wygraną na klawiaturze telefonu komórkowego. Dopełnieniem tego smutniejszego obrazu stanowią jeszcze dwie ballady - wzruszające Home i zamykające całość, podniosłe Piano Song. Wszystkie świetne.
No, ale nie jest tak, że mamy ballady na balladach. Smutki na smutkach. Płyta ma w zanadrzu jeszcze kilka strzałów. Przede wszystkim bardzo zgryźliwe, duszne i motoryczne Radio & TV & Magazines. Oraz lekkie, z bardzo chwytliwą melodią gitary Misfit, podobno jedna z wcześniejszych kompozycji grupy. Obrazu całości dopełniają nam tez dwie przeróbki. Strange Galaxie 500 ma śliczne dzwonki, tamburyn, harmonijkę. Choć wypada trochę mniej magicznie od oryginału. A króciutki fragment Show Me The Way, który, jak sam zespół zaznaczał, wzięli od Dinosaur Jr., a nie Framptona (to wtedy było ważne, prawdopodobnie), sam w sobie ma chyba niewiele znaczyć wpasowując się jedynie w bieg płyty.
Podczas sesji zarejestrowano też trzy inne kompozycje. Przeróbkę Mountain Song Jane's Addiction oraz dwie własne kompozycje - pumpkinsowe Not Good Enough (energia!) i wzruszajace Song No. 3 wykonane jedynie na akustyk, głos i śmiech. Ostatniej tekst można znaleźć we wkładce. Chyba najlepszej wkładce, jaką kiedykolwiek została obdarzona polska płyta. I nie są to puste słowa. Muzycznie można się spierać, że kalka, że instrumentaliści imponujący to nie byli, ale kiedy przechodzimy do opraw albumów - nie mieli sobie równych. Lo-Fi ma podstawę budowy okładki z szarego papieru z wyciętym okienkem, w które można sobie włożyć którąkolwiek z 12 ilustracji. Coś w stylu "wybierz swój wariant okładki", jaki zastosowali Sonic Youth przy okazji Experimental Jet-Set, tylko bardziej ekstrawagancki. Co jednak zrobiło na mnie największe wrażenie to sposób publikacji liryków. Są one wydrukowane na stronie z gazety (czy raczej - stronie imitującej takową), która została później odpowiednio podarta. Ręcznie, w dodatku. Edycja CD miała też standardową dla tej i kolejnych płyt prezentację multimedialną z tekstami, teledyskami, zdjęciami.
Skoro już zahaczamy o to, co działo się z zespołem później. W 1999 wydali kolaborację z Dirkiem Dresselhausem, który w Polsce został znany jako twórca IDM i autor przeróbki Smiths The Light 3000. Z Pillsami zajął się jednak śpiewaniem, graniem na gitarze i klawiszach. Na wydanym z nim mini-albumie Happy Pills Meet Schneider zbyt wiele dobrego się nie działo. Kilka jamów, wspominay kawer Pixies (Allison; niezbyt rewelacyjny), dwie kompozycje poprzedniego zespołu Dirka - Locust Fudge; w nowszych wersjach. I jedna, zaśpiewana w części po niemiecku piosenka HP - I Know. Też bez rewelacji. Bardziej materiał ma wartość historyczną, aniżeli faktycznie merytoryczną. Bo ładnie przecież wygląda w muzycznym CV zespołu, nie?
Na rok przed tajemniczym rozpadem w 2002 roku wypuścili też za pośrednictwem Anteny Krzyku swój łabędzi śpiew, nazwany Smile (tutaj też chciałem zwrócić na oprawę płyty, ta okładka jest niesamowita po prostu). Jednak o ile wszystko brzmiało bardzo dojrzale i produkcja znowu była bardzo dobra (i ciekawa, jak zabawkowy pistolet Modern Life), to w jakiś sposób przesłodzono tę mieszankę.
Życie po zespole wyglądało różnie. Jakaś część stworzyła powerpopowe Pl.otki (ja się nie orientuję w tych scenicznych pseudonimach). Aga wyjechała za wielką wodę łamać serca Synów Wuja Sama. Niektórym zdarza się też raz na jakiś czas zagrać koncert jako Dixies, czyli coverband Pixies. Tak, tych samych. Z tym, że Gobo nie umie krzyczeć. Za to umie robić kliki i uskutecznia je pod nazwą Silver Rocket.
Mam nadzieję, że ten lekko mglisty tekst choć trochę przybliżył, osobom nieznającym, poczyniania wesołego kwintetu. A przynajmniej zachęcił do poznania, wbrew pozorom głównej, płyty, o której jest niejako napisany w mniejszej większości. Bo drugie polskie Songs About Airplanes [Death Cab For Cutie - przyp. m] może nam się już nie zdarzyć, więc lepiej nie przegapić tego pierwszego. [emil]
Strona zespołu: http://www.happypills.pl/
Emil – na co dzień i od święta szef bloga muzak!
Muzycznie nie było to nic oryginalnego. Jak na dłoni można było zobaczyć, że kochają Pixies (nawet nagrali jedną ich piosenkę), Weezera czy The Breeders. Nie przeszkadzało im to jednak konstruować na kanwie stylów innych zespołów własnych, niezwykle chwytliwych piosenek. Na służącym za aperitif, wyprodukowanym słabiutko debiucie nazwanym Soft - już można było poczuć tkwiący w zespole duży potencjał. Wprawdzie niektóre piosenki cechowała lekka "ogniskowość" ("harcerskość" to byłaby przesada, ale wiecie, co mam na myśli), jednak można było zauważyć, że mają rękę do dobrych melodii. Balladowe Wish wzruszało, lekko porywały kradnące progresje akordową z You Radiohead kompozycja Waiting wraz z jej instrumentalnym suffixem "...". Wprawdzie momentami Agi traktowała skale bardzo ambiwalentnie, co się nieszczególnie miało zmienić, ale słuchało się całości bardzo przyjemnie.
Rok po pełnowymiarowym debiucie wydali Lo-Fi, która służy nam za główną "gwiazdę". Zawierająca 9 kompozycji zespołu, 2 cudze i 1 przerywnik. Słychać, że tym razem potraktowano studio bardziej jako miejsce twórczego fermentu niźli przestrzeni, w której rejestruje się napisane wcześniej kompozycje. Zaczęły się odważniejsze eksperymenty, dodawanie nowych instrumentów. Poza tym, brzmienie. Pełne i naturalne, delikatnie lo-fi, ale selektywnie. Do dzisiaj płyta robi wrażenie jako jedna z najlepiej wyprodukowanych polskich płyt.
Ale jestem w stanie zaryzykować, że choćby ją nagrali w sali prób na dyktafon, byłoby świetnie. Bo te piosenki po prostu się bronią. Nawet kiedy kradną oczywiste progresje akordowe. Ot, taki przykład. Otwierające całość Yuppie strzela niczym post-Mascisowa petarda. Szybki, konkretny numer z fenomenalną pracą perkusji (ale u nich zawsze grali niesamowici perkusiści), wahwahową gitarą i cynicznym tekstem. Mocne wejście! A że oparte w jakimś stopniu na Gigantic słynnych bostończyków [Pixies znaczy – przyp. m], no cóż. Dalej jest już kompozycyjnie bardziej swojo. Johnny The Sweater to imponująco wyprodukowany (posłuchajcie plejady fx'ów w tle) gitarowy pop ze świetnym refrenem, trochę tylko nazbyt repetywny. Plan No. 10 to taki Weezer przefiltrowany przez delikatniejszą stronę Smashing Pumpkins. Czyli chwytliwie i z pomysłem. Ocean - przyjemnie rozbuchany, romantyczny, ze skrzypieniem klamki zamiast werbla (podobno). Bo takie ekstrawaganckie pomysły też się tutaj przejawiają. Np. moje ulubione, podszyte miłosną melancholią S1 jest w pierwszej części prowadzone przez melodię wygraną na klawiaturze telefonu komórkowego. Dopełnieniem tego smutniejszego obrazu stanowią jeszcze dwie ballady - wzruszające Home i zamykające całość, podniosłe Piano Song. Wszystkie świetne.
No, ale nie jest tak, że mamy ballady na balladach. Smutki na smutkach. Płyta ma w zanadrzu jeszcze kilka strzałów. Przede wszystkim bardzo zgryźliwe, duszne i motoryczne Radio & TV & Magazines. Oraz lekkie, z bardzo chwytliwą melodią gitary Misfit, podobno jedna z wcześniejszych kompozycji grupy. Obrazu całości dopełniają nam tez dwie przeróbki. Strange Galaxie 500 ma śliczne dzwonki, tamburyn, harmonijkę. Choć wypada trochę mniej magicznie od oryginału. A króciutki fragment Show Me The Way, który, jak sam zespół zaznaczał, wzięli od Dinosaur Jr., a nie Framptona (to wtedy było ważne, prawdopodobnie), sam w sobie ma chyba niewiele znaczyć wpasowując się jedynie w bieg płyty.
Podczas sesji zarejestrowano też trzy inne kompozycje. Przeróbkę Mountain Song Jane's Addiction oraz dwie własne kompozycje - pumpkinsowe Not Good Enough (energia!) i wzruszajace Song No. 3 wykonane jedynie na akustyk, głos i śmiech. Ostatniej tekst można znaleźć we wkładce. Chyba najlepszej wkładce, jaką kiedykolwiek została obdarzona polska płyta. I nie są to puste słowa. Muzycznie można się spierać, że kalka, że instrumentaliści imponujący to nie byli, ale kiedy przechodzimy do opraw albumów - nie mieli sobie równych. Lo-Fi ma podstawę budowy okładki z szarego papieru z wyciętym okienkem, w które można sobie włożyć którąkolwiek z 12 ilustracji. Coś w stylu "wybierz swój wariant okładki", jaki zastosowali Sonic Youth przy okazji Experimental Jet-Set, tylko bardziej ekstrawagancki. Co jednak zrobiło na mnie największe wrażenie to sposób publikacji liryków. Są one wydrukowane na stronie z gazety (czy raczej - stronie imitującej takową), która została później odpowiednio podarta. Ręcznie, w dodatku. Edycja CD miała też standardową dla tej i kolejnych płyt prezentację multimedialną z tekstami, teledyskami, zdjęciami.
Skoro już zahaczamy o to, co działo się z zespołem później. W 1999 wydali kolaborację z Dirkiem Dresselhausem, który w Polsce został znany jako twórca IDM i autor przeróbki Smiths The Light 3000. Z Pillsami zajął się jednak śpiewaniem, graniem na gitarze i klawiszach. Na wydanym z nim mini-albumie Happy Pills Meet Schneider zbyt wiele dobrego się nie działo. Kilka jamów, wspominay kawer Pixies (Allison; niezbyt rewelacyjny), dwie kompozycje poprzedniego zespołu Dirka - Locust Fudge; w nowszych wersjach. I jedna, zaśpiewana w części po niemiecku piosenka HP - I Know. Też bez rewelacji. Bardziej materiał ma wartość historyczną, aniżeli faktycznie merytoryczną. Bo ładnie przecież wygląda w muzycznym CV zespołu, nie?
Na rok przed tajemniczym rozpadem w 2002 roku wypuścili też za pośrednictwem Anteny Krzyku swój łabędzi śpiew, nazwany Smile (tutaj też chciałem zwrócić na oprawę płyty, ta okładka jest niesamowita po prostu). Jednak o ile wszystko brzmiało bardzo dojrzale i produkcja znowu była bardzo dobra (i ciekawa, jak zabawkowy pistolet Modern Life), to w jakiś sposób przesłodzono tę mieszankę.
Życie po zespole wyglądało różnie. Jakaś część stworzyła powerpopowe Pl.otki (ja się nie orientuję w tych scenicznych pseudonimach). Aga wyjechała za wielką wodę łamać serca Synów Wuja Sama. Niektórym zdarza się też raz na jakiś czas zagrać koncert jako Dixies, czyli coverband Pixies. Tak, tych samych. Z tym, że Gobo nie umie krzyczeć. Za to umie robić kliki i uskutecznia je pod nazwą Silver Rocket.
Mam nadzieję, że ten lekko mglisty tekst choć trochę przybliżył, osobom nieznającym, poczyniania wesołego kwintetu. A przynajmniej zachęcił do poznania, wbrew pozorom głównej, płyty, o której jest niejako napisany w mniejszej większości. Bo drugie polskie Songs About Airplanes [Death Cab For Cutie - przyp. m] może nam się już nie zdarzyć, więc lepiej nie przegapić tego pierwszego. [emil]
Strona zespołu: http://www.happypills.pl/
Emil – na co dzień i od święta szef bloga muzak!
Gabriela Kulka - Katowice, Garage Club 20.12.2007
Nowe miejsce na klubowej mapie Katowic, Garage Club, mam wrażenie, snobuje się na lokal dla studenckiej inteligencji, najlepiej ubranej w czarne golfy i górskie buty. Dotychczasowy repertuar (Katarzyna Groniec, Marysia Sadowska, w planach Soyka) fana muzyki indie nie nastawia do tego miejsca specjalnie entuzjastycznie, jednak nazwisko Gabriela Kulka zrobiło swoje. Mimo niezbyt szczęśliwie dobranego terminu (czwartkowy wieczór), klub był pełny. Lokal składa się z trzech sal, z czego tylko jedna nadaje się do w miarę komfortowego odbioru muzyki. Koncert był nagłośniony nie najlepiej (za cicho!), w dodatku gitarzysta był kompletnie niesłyszalny – trochę mu współczuję, bo gimnastykował się i ciął solówki zawzięcie, a wyglądał jak mim.
Gabriela wystąpiła z trzyosobowym zespołem. Większość utworów została nieznacznie przearanżowana, tak aby wszyscy członkowie zespołu mieli jakieś zajęcie i mogli pokazać swoje umiejętności. Całość brzmiała dość surowo i energetycznie, co mogło się podobać i się podobało. Aż żal, że klubowy wystrój wymuszał na publice pozycję siedzącą. Zaczęli od Pilota i Za królestwo i pół. Pięknie było, czar powoli ogarniał również sceptyków, którzy marudzili, że „wolą oryginał” (czytaj Tori Amos). Przez chwilę było smoothjazzowo (Love Me), a zaraz potem wręcz tanecznie za sprawą motorycznie podanego Spitting Image. Brawa dla sekcji, która dała tej kompozycji dancepunkowego kopniaka. Koncert zdominowały piosenki z płyty Out. Wzruszenie ściskało mi gardło podczas In The Lens i przesłodkiego Shark. Na bis niespełna godzinnego spektaklu wykonali Death Won’t Save The Day – hałaśliwie i bezkompromisowo. Nie było coverów – szkoda, bo śliniłem się na London Calling albo 2 Minutes To Mindnight. Głos Gabrieli i jej gra na Rolandzie (na fortepian czy choćby pianino nie było na mikroscence miejsca) zdominowały przestrzeń powietrzną. Widać było, że śpiewanie na żywo to jest to, co lubi najbardziej. Teraz pora na większą scenę. Off Festival? Panie Rojek, jest pan tam? [m]
Gabriela wystąpiła z trzyosobowym zespołem. Większość utworów została nieznacznie przearanżowana, tak aby wszyscy członkowie zespołu mieli jakieś zajęcie i mogli pokazać swoje umiejętności. Całość brzmiała dość surowo i energetycznie, co mogło się podobać i się podobało. Aż żal, że klubowy wystrój wymuszał na publice pozycję siedzącą. Zaczęli od Pilota i Za królestwo i pół. Pięknie było, czar powoli ogarniał również sceptyków, którzy marudzili, że „wolą oryginał” (czytaj Tori Amos). Przez chwilę było smoothjazzowo (Love Me), a zaraz potem wręcz tanecznie za sprawą motorycznie podanego Spitting Image. Brawa dla sekcji, która dała tej kompozycji dancepunkowego kopniaka. Koncert zdominowały piosenki z płyty Out. Wzruszenie ściskało mi gardło podczas In The Lens i przesłodkiego Shark. Na bis niespełna godzinnego spektaklu wykonali Death Won’t Save The Day – hałaśliwie i bezkompromisowo. Nie było coverów – szkoda, bo śliniłem się na London Calling albo 2 Minutes To Mindnight. Głos Gabrieli i jej gra na Rolandzie (na fortepian czy choćby pianino nie było na mikroscence miejsca) zdominowały przestrzeń powietrzną. Widać było, że śpiewanie na żywo to jest to, co lubi najbardziej. Teraz pora na większą scenę. Off Festival? Panie Rojek, jest pan tam? [m]
19 grudnia 2007
We Are From Poland Vol.2 (Don't Panic Publishing, 2007)
Don't Panic Wa Are From Poland przedstawia:
Pobieralnia:
Pobierz CD1
Pobierz CD2
Legenda:
Zespół i tytuł utworu / Miejsce działalności / Źródło utworu / Uwagi
1. Gentleman!: Ego / Trójmiasto / Anka Skakanka EP
2. Dav Intergalactic: Policjantki / Warszawa / demo
3. Sorry Boys: Borderline / Warszawa / Winter SP
4. Popo: Hello Disco / Bydgoszcz / Playground EP
5. Dick4Dick: Dickie Dreams / Trójmiasto / Dickie Dreams SP / Singiel zapowiadający nową płytę Dików
6. Manchester: Nie na pierwszej randce / Toruń / Nie na pierwszej randce SP/ Pierwsze profesjonalne nagranie zespołu.
7. The Saturday Tea: Miss Break My Heart / Warszawa / demo
8. Maki i Chłopaki: Albatrosy / Mrozy / demo
9. pAMBUK: Gwiazdy zachodu / Kraków / pAMBUK LP/ Zapowiedź debiutanckiego albumu.
10. Ask: Patrzę na dym / Łódź / Dokąd teraz EP
11. Usta Krwawiące Miłością: Kot / Gorzów / demo
12. Eluctrick: Taking It Easy / Kraków / Alergenic EP
13. Loft: Martwe słowa / Warszawa / demo
14. Twilite: All You Need / Dublin / demo
15. New Century Classics: A Small Missunderstanding / Kraków / New Century Classics EP
16. Farel Gott: Suicide Baby Killer (long version) / Warszawa / Farel Gott LP / Wydłużona wersja utworu zamykającego debiutancki album.
17. Goblin Market: London Fairy / Kraków / Three New Songs EP
18. Bajzel: Bull Shit / Poznań / Bajzel LP
19. The Washing Machine: Wilson / Poddębice / demo
20. Gra Pozorów: Zastąpiłaś mi / Warszawa / demo
21. Plotki: Miss Virus / Poznań / Plotki LP
Zespół i tytuł utworu / Miejsce działalności / Źródło utworu / Uwagi
1. Gentleman!: Ego / Trójmiasto / Anka Skakanka EP
2. Dav Intergalactic: Policjantki / Warszawa / demo
3. Sorry Boys: Borderline / Warszawa / Winter SP
4. Popo: Hello Disco / Bydgoszcz / Playground EP
5. Dick4Dick: Dickie Dreams / Trójmiasto / Dickie Dreams SP / Singiel zapowiadający nową płytę Dików
6. Manchester: Nie na pierwszej randce / Toruń / Nie na pierwszej randce SP/ Pierwsze profesjonalne nagranie zespołu.
7. The Saturday Tea: Miss Break My Heart / Warszawa / demo
8. Maki i Chłopaki: Albatrosy / Mrozy / demo
9. pAMBUK: Gwiazdy zachodu / Kraków / pAMBUK LP/ Zapowiedź debiutanckiego albumu.
10. Ask: Patrzę na dym / Łódź / Dokąd teraz EP
11. Usta Krwawiące Miłością: Kot / Gorzów / demo
12. Eluctrick: Taking It Easy / Kraków / Alergenic EP
13. Loft: Martwe słowa / Warszawa / demo
14. Twilite: All You Need / Dublin / demo
15. New Century Classics: A Small Missunderstanding / Kraków / New Century Classics EP
16. Farel Gott: Suicide Baby Killer (long version) / Warszawa / Farel Gott LP / Wydłużona wersja utworu zamykającego debiutancki album.
17. Goblin Market: London Fairy / Kraków / Three New Songs EP
18. Bajzel: Bull Shit / Poznań / Bajzel LP
19. The Washing Machine: Wilson / Poddębice / demo
20. Gra Pozorów: Zastąpiłaś mi / Warszawa / demo
21. Plotki: Miss Virus / Poznań / Plotki LP
22. [bonus track] Muzyka Końca Lata: Piękna 7a / Zielonka-Mrozy/ 2:1 dla dziewczyn LP / Jako świąteczny bonus piosenka z drugiej płyty MKL
Pobieralnia:
Pobierz CD1
Pobierz CD2
-----------------------------
Radosnych Świąt i samych ekscytujących odkryć muzycznych w Nowym Roku 2008 - od [m] :)
17 grudnia 2007
Lili Marlene: Lili Marlene (Rossmann, 2007)
„Dezodorant, maść na opryszczkę i waciki... aaa, i niech pani da jeszcze jakąś płytę dla równego rachunku!” Tego typu żarciki krążą po Internecie w związku z faktem, że sieć drogerii postanowiła zabawić się w mecenasa kultury i wydawać pierwsze płyty młodych zespołów. Do tego sprzedawać je po śmiesznej cenie 10 PLN. O ile jednak wcześniej żarty były całkiem uzasadnione, ponieważ płyty te stanowiły raczej mierną konfekcję, o tyle w drugiej połowie listopada sytuacja się zmieniła. Rossmann wydał oczekiwany przez wielu fanów debiut Lili Marlene. I powiem szczerze, notowania tej sieci w moich oczach znacznie wzrosły.
Lili Marlene to dobra płyta. Z każdym przesłuchaniem coraz lepsza. Nie znałem piosenek zespołu w wersjach demo (coś tam kiedyś przemknęło przez antenę Trójki), więc nie musiałem bawić się w porównania, tak męczące w przypadku np. Much czy Kawałka Kulki, i rozwiązywanie dylematów, co lepsze: nowa wersja czy stara, znana od dawna? Jednak pierwszy kontakt z płytą był dla mnie zniechęcający. Głośniej od bomb, utwór umieszczony na początku tracklisty, razi bardzo złym wokalem. Manierycznym, dziwacznym po prostu. Na szczęście później ktoś poszedł po rozum do głowy i zrozumiał, że jeśli coś nie jest dobre, lepiej się tym za bardzo nie chwalić i głos Norberta Cieślika został głębiej wtłoczony pomiędzy instrumenty, często też bywa przybrudzony, zniekształcony – dzięki temu zresztą osiągnięto lepszy efekt dramatyzmu kompozycji. Po wspomnianym falstarcie (nawiasem mówiąc muzycznie w Głośniej od bomb wcale nie jest źle) następuje najlepszy moment płyty, Bądź zła. Brudne, charczące gitary, nerwowa, sekcja, wykrzyczany z pasją tekst. Fani wczesnego Placebo powinni być usatysfakcjonowani. Inne udane utwory w zestawieniu: obie części Samotnego znikania – pierwsza instrumentalna, klimatyczna, wręcz shoegaze’owa, druga ostra, dynamiczna, trzymająca w napięciu (ten temat gitary! kapitalna rzecz); Stop! – duszny, jazgotliwy sound; Kwiaty – mroczny, nieco groteskowy klimat związany z morderczym tekstem; Emptiness Sleepless – brawa za wywołującą ciarki długą partię gitary; Widzę, czuję, słyszę – porywa rytmem, chwyta przebojowym refrenem, zaskakuje pełnym niuansów brzmieniem; Lili Storm – melancholijny, shoegaze’owy klimat z hałaśliwym finałem.
Sporo tych dobrych momentów. Trzeba przyznać, że muzyka Lili Marlene jest przemyślana i dobrze skomponowana. Może produkcyjnie nie jest tak selektywnie jak na ostatnich płytach Myslovitz, ale już bogactwem rozmaitych tracków mysłowiczanom dorównują. Praca gitarzystów robi duże wrażenie, także sekcja nie ma się czego wstydzić, choć perkusista mógłby grać mniej zachowawczo. Elegancko brzmią gościnne klawisze; chciałoby się ich więcej, bo tam, gdzie się pojawiają (np. w 23), stwarzają ciekawe tło. Co do tekstów – nie ma się nad czym rozwodzić. Są. Są po polsku i nie są najgorsze, a to już coś. Że bywają o niczym, to już inna sprawa. Najważniejsze, że nie psują efektu, który mnie całkowicie zadowala. Jak na Pierwszą Płytę, w dodatku z najbrzydszą okładką roku, jest bardzo dobrze.
Band site: http://www.lilimarlene.pl/
media: video
Lili Marlene to dobra płyta. Z każdym przesłuchaniem coraz lepsza. Nie znałem piosenek zespołu w wersjach demo (coś tam kiedyś przemknęło przez antenę Trójki), więc nie musiałem bawić się w porównania, tak męczące w przypadku np. Much czy Kawałka Kulki, i rozwiązywanie dylematów, co lepsze: nowa wersja czy stara, znana od dawna? Jednak pierwszy kontakt z płytą był dla mnie zniechęcający. Głośniej od bomb, utwór umieszczony na początku tracklisty, razi bardzo złym wokalem. Manierycznym, dziwacznym po prostu. Na szczęście później ktoś poszedł po rozum do głowy i zrozumiał, że jeśli coś nie jest dobre, lepiej się tym za bardzo nie chwalić i głos Norberta Cieślika został głębiej wtłoczony pomiędzy instrumenty, często też bywa przybrudzony, zniekształcony – dzięki temu zresztą osiągnięto lepszy efekt dramatyzmu kompozycji. Po wspomnianym falstarcie (nawiasem mówiąc muzycznie w Głośniej od bomb wcale nie jest źle) następuje najlepszy moment płyty, Bądź zła. Brudne, charczące gitary, nerwowa, sekcja, wykrzyczany z pasją tekst. Fani wczesnego Placebo powinni być usatysfakcjonowani. Inne udane utwory w zestawieniu: obie części Samotnego znikania – pierwsza instrumentalna, klimatyczna, wręcz shoegaze’owa, druga ostra, dynamiczna, trzymająca w napięciu (ten temat gitary! kapitalna rzecz); Stop! – duszny, jazgotliwy sound; Kwiaty – mroczny, nieco groteskowy klimat związany z morderczym tekstem; Emptiness Sleepless – brawa za wywołującą ciarki długą partię gitary; Widzę, czuję, słyszę – porywa rytmem, chwyta przebojowym refrenem, zaskakuje pełnym niuansów brzmieniem; Lili Storm – melancholijny, shoegaze’owy klimat z hałaśliwym finałem.
Sporo tych dobrych momentów. Trzeba przyznać, że muzyka Lili Marlene jest przemyślana i dobrze skomponowana. Może produkcyjnie nie jest tak selektywnie jak na ostatnich płytach Myslovitz, ale już bogactwem rozmaitych tracków mysłowiczanom dorównują. Praca gitarzystów robi duże wrażenie, także sekcja nie ma się czego wstydzić, choć perkusista mógłby grać mniej zachowawczo. Elegancko brzmią gościnne klawisze; chciałoby się ich więcej, bo tam, gdzie się pojawiają (np. w 23), stwarzają ciekawe tło. Co do tekstów – nie ma się nad czym rozwodzić. Są. Są po polsku i nie są najgorsze, a to już coś. Że bywają o niczym, to już inna sprawa. Najważniejsze, że nie psują efektu, który mnie całkowicie zadowala. Jak na Pierwszą Płytę, w dodatku z najbrzydszą okładką roku, jest bardzo dobrze.
Band site: http://www.lilimarlene.pl/
media: video
14 grudnia 2007
New Century Classics: New Century Classics EP (wyd. własne, 2007)
Dobra passa polskiego postrocka/shoegaze trwa. Po świetnych albumach California Stories Uncovered, Stworów i Potty Umbrella, z Krakowa nadciąga kolejna ciekawa propozycja: New Century Classics. Piątka muzyków, w tym dwie dziewczyny, które bynajmniej nie służą do ozdoby (przynajmniej nie tylko). Wszyscy członkowie NCC to multiinstrumentaliści. Wspomniane panie, Dana Dramowicz i Anna Spysz, grają np. na skrzypcach, klawiszach, gitarze, basie, dzwonach. Panowie wcale im nie ustępują, również obsługując po kilka instrumentów. Kolejna ciekawostka: członkowie zespołu pochodzą z różnych krajów: Polski, Stanów, Kanady i Włoch, choć tylko perkusista, Antonello Perfetto (brzmi raczej jak pseudonim) ma niepolskie nazwisko.
Wydana własnym sumptem EP-ka zawiera pięć znakomitych instrumentalnych nagrań. Podkreślam słowa „własnym sumptem” i „znakomitych”. Brzmienie jest perfekcyjne: pełne, nasycone mnóstwem smaczków i odcieni, bogate, choć nieprzeładowane. Każda kompozycja sprawia wrażenie głęboko przemyślanej, trudno się w nich doszukać zbędnego dźwięku. Zaskakująca precyzja wykonawcza, ale i ukryte emocje, kojarzą się z oswojonym tygrysem, który nie zrobi krzywdy swemu panu, jednak tylko cienka granica dzieli go od pierwotnej dzikości, która może się objawić w nieprzewidzianym momencie. Muzyka NCC płynie sobie spokojnym nurtem prowadzona przez łagodnie falującą sekcję i urokliwe partie skrzypiec, by nagle zerwać się do skoku uderzeniem chrapliwych gitarowych akordów, zaatakować zgiełkiem klawiszy i brumów. W Sandbox Love uspokaja przestrzennym tematem głównym i brzęczącymi dziecięco cymbałkami. W Children Of An Uncertain Future przez długie minuty trzyma w niepewności wyciszonych, dobiegających z daleka dźwięków, które w końcówce narastają do pięknego gitarowo-skrzypcowego hałasu. W Random Acts Of Happiness porywa nerwowym rytmem perkusji, pełnym sprzężeń tłem i cudownym tematem smyczkowym. W Drift Motion czaruje miękkimi plamami analogowego syntezatora i rozedrganą gitarą. I wreszcie w zamykającym płytę, najlepszym, A Small Missunderstanding (jeśli to jest małe nieporozumienie, to ja poproszę o więcej takich), smaga szorstkim, zdecydowanym riffem, podkręconym aż do ekstatycznej eskalacji.
Piękna, jesienna muzyka. Kochacie shoegaze – musicie to mieć. Na stronie zespołu trzy utwory do ściągnięcia, można też zamówić pełny materiał na płycie. Rekomendacja Don’t Panic.
Band site: http://www.newcenturyclassics.com/
ver.: english
media: mp3
Wydana własnym sumptem EP-ka zawiera pięć znakomitych instrumentalnych nagrań. Podkreślam słowa „własnym sumptem” i „znakomitych”. Brzmienie jest perfekcyjne: pełne, nasycone mnóstwem smaczków i odcieni, bogate, choć nieprzeładowane. Każda kompozycja sprawia wrażenie głęboko przemyślanej, trudno się w nich doszukać zbędnego dźwięku. Zaskakująca precyzja wykonawcza, ale i ukryte emocje, kojarzą się z oswojonym tygrysem, który nie zrobi krzywdy swemu panu, jednak tylko cienka granica dzieli go od pierwotnej dzikości, która może się objawić w nieprzewidzianym momencie. Muzyka NCC płynie sobie spokojnym nurtem prowadzona przez łagodnie falującą sekcję i urokliwe partie skrzypiec, by nagle zerwać się do skoku uderzeniem chrapliwych gitarowych akordów, zaatakować zgiełkiem klawiszy i brumów. W Sandbox Love uspokaja przestrzennym tematem głównym i brzęczącymi dziecięco cymbałkami. W Children Of An Uncertain Future przez długie minuty trzyma w niepewności wyciszonych, dobiegających z daleka dźwięków, które w końcówce narastają do pięknego gitarowo-skrzypcowego hałasu. W Random Acts Of Happiness porywa nerwowym rytmem perkusji, pełnym sprzężeń tłem i cudownym tematem smyczkowym. W Drift Motion czaruje miękkimi plamami analogowego syntezatora i rozedrganą gitarą. I wreszcie w zamykającym płytę, najlepszym, A Small Missunderstanding (jeśli to jest małe nieporozumienie, to ja poproszę o więcej takich), smaga szorstkim, zdecydowanym riffem, podkręconym aż do ekstatycznej eskalacji.
Piękna, jesienna muzyka. Kochacie shoegaze – musicie to mieć. Na stronie zespołu trzy utwory do ściągnięcia, można też zamówić pełny materiał na płycie. Rekomendacja Don’t Panic.
Band site: http://www.newcenturyclassics.com/
ver.: english
media: mp3
10 grudnia 2007
Radio Bagdad: Słodkie koktajle Mołotowa (Rockers Publishing, 2007)
Ten rok mógł należeć do nich, jednak brak promocji sprawił, że ta płyta dotarła tylko do wtajemniczonych. Tymczasem słabsza, chociaż bardziej równa, płyta Much, roztrąbiona przez wszystkie istniejące media jako hit sezonu, z pewnością zaistnieje na wysokich pozycjach we wszelkich podsumowaniach Roku Pańskiego 2007. Muchy znalazły się w tym tekście nieprzypadkowo – Radio Bagdad również gra muzykę bardzo chwytliwą, momentami taneczną, jeszcze dobitniej i konkretniej realizując założenia nurtu zwanego dance punkiem. Dużo „dance” jest w muzyce, rytmie i melodiach, za to „punk” czai się w tekstach.
Słodkie koktajle Mołotowa chłopaków z Gdańska to płyta zaangażowana ideologicznie i to z jednej strony jej atut (wyrazistość, siła przekazu), i wielka wada (brak uniwersalnych treści, które spodobają się wszystkim i tym samym małe szanse na sukces komercyjny). O tym, jak ważne jest dla twórcy tekstów, niejakiego Sielaka, słowo świadczy fakt, że wszystkie piosenki są po polsku. I dodajmy – są o czymś.
Mniej więcej do połowy Koktajle to taka taneczno-punkowa mieszanka wybuchowa, tak wyrazista, tak wpadająca w ucho, że chciałoby się krzyknąć: kurwa, debiut roku! Piekielnie nośne refreny, porywający rytm, niebanalne rozwiązania wokalne – jest świetnie. Począwszy od otwierającego płytę Epigona (frenetyczny refren z delikatnym akcentem na ska, fajne chórki), Będziem robić politykę (latynoski wstęp – Banderas, hej!, urozmaicone zwrotki), A ja nie (kapitalne nawiązania do Clashów z epoki London Calling, bas, bębenki, chórki, handclapsy, wszystko jest tu na swoim miejscu), Magister (tanecznie od początku do końca), Zaaferowani (sympatyczne przypomnienie klimatów kalifornijskiego postpunka; przypomina mi się polski Upside Down, który grał podobnie), Idę sam (zgrabne połączenie Franza Ferdinanda z The Ramones – klasa!). Gdy już wydawało się, że mam do czynienia z płytą kaliber „zajebioza”, odezwały się koszmarne echa oipunkowej ery, w którą najwyraźniej członkowie Radia Bagdad mieli swój osobisty wkład. Niestety. Żenujące wycie o-oooo w Nienawiść w eter płynie skwasiło mi humor na długo. Podobnie zbyt oczywiste melodie w Uratujemy sens (a przede wszystkim ten kawałek o otwieraniu sqoutu). Na szczęście końcówkę ratuje numer tytułowy i bardzo fajny, taneczny na poważnie Czas naszych czasów. Niezły jest też ostatni na liście rockandrollowy utwór Wszystko.
Nie jest więc idealnie. Także z tekstami mam pewien kłopot. Z jednej strony ujmujący jest fakt, że komuś w tym kraju chce się jeszcze śpiewać o rzeczach poważnych, niewygodnych – i nie jest to wyjałowiony z pomysłów Kazik Staszewski. Z drugiej strony, naiwność przekazu czasem osłabia. Wydaje się, że Sielak miota się jeszcze między stanem młodzieńczego idealizmu, a powoli dojrzewającego cynizmu kogoś, kto wie, że śpiewaniem świata nie zmieni. Z dobrych rzeczy, rozbraja Epigon: Gdy zaczyna płynąć potok myśli (...)/ Pojawia się autozapora/ Co tamuje cały koncept/ Czy jest to aby moje?/ (...) I każde dziecko intelektu mego wrzeszczy: jesteś epigonem! Świadomość zespołu, że każdy dźwięk, który grają, już został zagrany, że każde słowo, które zaśpiewają, już kiedyś zostało zaśpiewane sprawia, że płyty Radia Bagdad słucha się z przyjemnością. Nie ma tu pozowania na rewolucjonistów. Nasza muzyka jest wtórna, i oni to wiedzą, kocie! Nasz przekaz też nie jest oryginalny, ale w niego wierzymy i tylko to się liczy. W zamian za to nas, słuchaczy, może spotkać przyjemna niespodzianka w postaci piosenki tytułowej, która opowiada historię buntu w pigułce (przy okazji żartobliwie cytując klasyka, czyli Cool Kids Of Death): Tłum staje uzbrojony i rozgląda się/ "Co mamy zrobić teraz, kiedy bliski cel?/ Gdy w rękach mamy to, co zmienić może nasze pokolenie/ Butelki z benzyną i kamienie, kamienie!"/ "Obalić, wnet obalić!" - krzyknął ktoś wzniecając szum/ (...) I spływa do ich gardeł/ Landrynkowy, słodki płyn/ Dla chcących życia użycia/ Zdatny tylko do spożycia. Niestety obok takich celnych strof dostajemy też wyświechtane hasła i przetrawione przez pokolenia „buntowników” grepsy: Więc ideał sięga bruku kiedy dosięga go bruk/ Z Twojej ręki wypuszczony znad tysiąca wrzących głów albo: Bo choć słowa mogą mamić/ To i tak najważniejsze są czyny/ Nie, nie jesteście prawi/ Ni prawi, ni sprawiedliwi.
Ale dosyć o polityce. Słodkie koktajle Mołotowa to dobra płyta, niosąca spory ładunek energii i emocji. A że przekaz lekko zwietrzały... Cóż, w dzisiejszych czasach ciężko być naprawdę oryginalnym, ponieważ to byt określa świadomość, jak napisał klasyk. I tym razem nie byli to CKOD.
Band site: http://www.radiobagdad.art.pl/
media: mp3
Słodkie koktajle Mołotowa chłopaków z Gdańska to płyta zaangażowana ideologicznie i to z jednej strony jej atut (wyrazistość, siła przekazu), i wielka wada (brak uniwersalnych treści, które spodobają się wszystkim i tym samym małe szanse na sukces komercyjny). O tym, jak ważne jest dla twórcy tekstów, niejakiego Sielaka, słowo świadczy fakt, że wszystkie piosenki są po polsku. I dodajmy – są o czymś.
Mniej więcej do połowy Koktajle to taka taneczno-punkowa mieszanka wybuchowa, tak wyrazista, tak wpadająca w ucho, że chciałoby się krzyknąć: kurwa, debiut roku! Piekielnie nośne refreny, porywający rytm, niebanalne rozwiązania wokalne – jest świetnie. Począwszy od otwierającego płytę Epigona (frenetyczny refren z delikatnym akcentem na ska, fajne chórki), Będziem robić politykę (latynoski wstęp – Banderas, hej!, urozmaicone zwrotki), A ja nie (kapitalne nawiązania do Clashów z epoki London Calling, bas, bębenki, chórki, handclapsy, wszystko jest tu na swoim miejscu), Magister (tanecznie od początku do końca), Zaaferowani (sympatyczne przypomnienie klimatów kalifornijskiego postpunka; przypomina mi się polski Upside Down, który grał podobnie), Idę sam (zgrabne połączenie Franza Ferdinanda z The Ramones – klasa!). Gdy już wydawało się, że mam do czynienia z płytą kaliber „zajebioza”, odezwały się koszmarne echa oipunkowej ery, w którą najwyraźniej członkowie Radia Bagdad mieli swój osobisty wkład. Niestety. Żenujące wycie o-oooo w Nienawiść w eter płynie skwasiło mi humor na długo. Podobnie zbyt oczywiste melodie w Uratujemy sens (a przede wszystkim ten kawałek o otwieraniu sqoutu). Na szczęście końcówkę ratuje numer tytułowy i bardzo fajny, taneczny na poważnie Czas naszych czasów. Niezły jest też ostatni na liście rockandrollowy utwór Wszystko.
Nie jest więc idealnie. Także z tekstami mam pewien kłopot. Z jednej strony ujmujący jest fakt, że komuś w tym kraju chce się jeszcze śpiewać o rzeczach poważnych, niewygodnych – i nie jest to wyjałowiony z pomysłów Kazik Staszewski. Z drugiej strony, naiwność przekazu czasem osłabia. Wydaje się, że Sielak miota się jeszcze między stanem młodzieńczego idealizmu, a powoli dojrzewającego cynizmu kogoś, kto wie, że śpiewaniem świata nie zmieni. Z dobrych rzeczy, rozbraja Epigon: Gdy zaczyna płynąć potok myśli (...)/ Pojawia się autozapora/ Co tamuje cały koncept/ Czy jest to aby moje?/ (...) I każde dziecko intelektu mego wrzeszczy: jesteś epigonem! Świadomość zespołu, że każdy dźwięk, który grają, już został zagrany, że każde słowo, które zaśpiewają, już kiedyś zostało zaśpiewane sprawia, że płyty Radia Bagdad słucha się z przyjemnością. Nie ma tu pozowania na rewolucjonistów. Nasza muzyka jest wtórna, i oni to wiedzą, kocie! Nasz przekaz też nie jest oryginalny, ale w niego wierzymy i tylko to się liczy. W zamian za to nas, słuchaczy, może spotkać przyjemna niespodzianka w postaci piosenki tytułowej, która opowiada historię buntu w pigułce (przy okazji żartobliwie cytując klasyka, czyli Cool Kids Of Death): Tłum staje uzbrojony i rozgląda się/ "Co mamy zrobić teraz, kiedy bliski cel?/ Gdy w rękach mamy to, co zmienić może nasze pokolenie/ Butelki z benzyną i kamienie, kamienie!"/ "Obalić, wnet obalić!" - krzyknął ktoś wzniecając szum/ (...) I spływa do ich gardeł/ Landrynkowy, słodki płyn/ Dla chcących życia użycia/ Zdatny tylko do spożycia. Niestety obok takich celnych strof dostajemy też wyświechtane hasła i przetrawione przez pokolenia „buntowników” grepsy: Więc ideał sięga bruku kiedy dosięga go bruk/ Z Twojej ręki wypuszczony znad tysiąca wrzących głów albo: Bo choć słowa mogą mamić/ To i tak najważniejsze są czyny/ Nie, nie jesteście prawi/ Ni prawi, ni sprawiedliwi.
Ale dosyć o polityce. Słodkie koktajle Mołotowa to dobra płyta, niosąca spory ładunek energii i emocji. A że przekaz lekko zwietrzały... Cóż, w dzisiejszych czasach ciężko być naprawdę oryginalnym, ponieważ to byt określa świadomość, jak napisał klasyk. I tym razem nie byli to CKOD.
Band site: http://www.radiobagdad.art.pl/
media: mp3
7 grudnia 2007
The Best Of Polish Alternative
Tytuł może i kiczowaty, może i pompatyczny, ale idea chyba niegłupia - co powiecie na stworzenie listy najlepszych polskich płyt alternatywnych, takich absolutnie obowiązkowych klasyków? Oczywiście płyty te byłyby systematycznie opisywane na blogu.
Proponuję wprowadzić pewne ramy czasowe, a więc niech ta lista obejmuje dzieła wydane w latach 1990-2005. Dlaczego nie lata 80? Wydaje mi się, że sytuacja społeczno-ustrojowa tamtego okresu zbyt się różniła od czasów obecnych, żeby wrzucać te zespoły do jednego worka z młodszymi, debiutującymi w latach 90. A dlaczego górna cezura 2005? Ponieważ do płyt z tego roku na pewno już nie będę wracał w regularnych recenzjach - z kolei do roku 2006 jeszcze planuję kilka razy zajrzeć.
Czeka nas tu z pewnością sporo dylematów, np. czy zaliczyć do klasyki rocka alternatywnego płyty megakomercyjnego zespołu Hey? Myślę, że wspólnie wybierzemy takie płyty, które nie wzbudzą żadnych wątpliwości: to jest alternatywne, to należy znać.
Wpisujcie swoje propozycje pod tym postem. Jeśli ktoś ma ochotę samodzielnie napisać recenzję którejś z płyt, proszę o kontakt: wearefrompoland@gmail.com.
Proponuję wprowadzić pewne ramy czasowe, a więc niech ta lista obejmuje dzieła wydane w latach 1990-2005. Dlaczego nie lata 80? Wydaje mi się, że sytuacja społeczno-ustrojowa tamtego okresu zbyt się różniła od czasów obecnych, żeby wrzucać te zespoły do jednego worka z młodszymi, debiutującymi w latach 90. A dlaczego górna cezura 2005? Ponieważ do płyt z tego roku na pewno już nie będę wracał w regularnych recenzjach - z kolei do roku 2006 jeszcze planuję kilka razy zajrzeć.
Czeka nas tu z pewnością sporo dylematów, np. czy zaliczyć do klasyki rocka alternatywnego płyty megakomercyjnego zespołu Hey? Myślę, że wspólnie wybierzemy takie płyty, które nie wzbudzą żadnych wątpliwości: to jest alternatywne, to należy znać.
Wpisujcie swoje propozycje pod tym postem. Jeśli ktoś ma ochotę samodzielnie napisać recenzję którejś z płyt, proszę o kontakt: wearefrompoland@gmail.com.
6 grudnia 2007
Obserwator: Phantom Taxi Ride
Z tymi "nadziejami" to bywa różnie, ale co do warszawskiego Phantom Taxi Ride mam dobre przeczucia. Zespół jest w trakcie nagrywania debiutanckiego albumu o roboczym tytule Politics Of Haunted Attics i powiem szczerze – jeśli cała płyta będzie na takim poziomie, jak demo prezentowane na majspejsie, to może to być świetna rzecz.
W kompozycjach PTR słychać nie tylko talent i pomysłowość, ale też doświadczenie. Dwudziestoparoletni muzycy pierwsze szlify zdobywali w kilku mniej lub bardziej znanych zespołach, jak Los Trabantos, Gasoline, Reverox, Grammatik, nie są więc całkiem zieloni w tym biznesie. I dobrze, dzięki temu słuchacz nie musi męczyć się z kolejnymi amatorami, uczącymi się na własnych błędach sztuki komponowania. Piosenki PTR są zwarte, mądrze wykombinowane, sprawnie wykonane i przede wszystkim bezczelnie przebojowe. Posłuchajcie chociażby Devil Taxi Ride. Od tego numeru zacząłem słuchać PTR nałogowo, zwłaszcza w chwilach zmęczenia codziennością. Zadziorny rockandrollowy rytm zwrotek, w których przybrudzone gitary ścierają się z syntezatorowymi wtrętami, nabierające szalonego tempa - skontrowane melodyjnymi refrenami w stylu starych dobrych hitów Manic Street Preachers. A to, co dzieje się pod koniec drugiej minuty, za każdym razem wywołuje wielki uśmiech na mojej buźce. Wyjąca pixiesowa gitara i motoryczna końcówka z tylnym wokalem Ani Brachaczek. Po takim początku garażowy Leave Me Alone wchodzi w podgrzany umysł jak nóż w masło. Aroganckie riffy (Jet inside), świetny retro klawisz i znowu te fajne dośpiewywane kobiece wokale. Nogi rwą się do tańca! A przecież czeka jeszcze No Matter What, którego refrenowi nie sposób się oprzeć!
Zgrabne kompozycje, niepozbawione sympatycznego indierockowego bałaganiarstwa, bezbłędna angielszczyzna i spora charyzma Krzysztofa Rycharda (wokal i gitara) to argumenty za tym, żeby z niecierpliwością oczekiwać dużej płyty Phantom Taxi Ride. Mam tylko nadzieję, że panie śpiewające w chórkach (w No Matter What udziela się jeszcze Agnieszka Murawska), również wezmą udział w sesji, bo dzięki nim piosenki nabierają tej fajnej lekkości, która może stać się znakiem rozpoznawczym PTR.
Band site: http://www.myspace.com/phantomtaxiride
W kompozycjach PTR słychać nie tylko talent i pomysłowość, ale też doświadczenie. Dwudziestoparoletni muzycy pierwsze szlify zdobywali w kilku mniej lub bardziej znanych zespołach, jak Los Trabantos, Gasoline, Reverox, Grammatik, nie są więc całkiem zieloni w tym biznesie. I dobrze, dzięki temu słuchacz nie musi męczyć się z kolejnymi amatorami, uczącymi się na własnych błędach sztuki komponowania. Piosenki PTR są zwarte, mądrze wykombinowane, sprawnie wykonane i przede wszystkim bezczelnie przebojowe. Posłuchajcie chociażby Devil Taxi Ride. Od tego numeru zacząłem słuchać PTR nałogowo, zwłaszcza w chwilach zmęczenia codziennością. Zadziorny rockandrollowy rytm zwrotek, w których przybrudzone gitary ścierają się z syntezatorowymi wtrętami, nabierające szalonego tempa - skontrowane melodyjnymi refrenami w stylu starych dobrych hitów Manic Street Preachers. A to, co dzieje się pod koniec drugiej minuty, za każdym razem wywołuje wielki uśmiech na mojej buźce. Wyjąca pixiesowa gitara i motoryczna końcówka z tylnym wokalem Ani Brachaczek. Po takim początku garażowy Leave Me Alone wchodzi w podgrzany umysł jak nóż w masło. Aroganckie riffy (Jet inside), świetny retro klawisz i znowu te fajne dośpiewywane kobiece wokale. Nogi rwą się do tańca! A przecież czeka jeszcze No Matter What, którego refrenowi nie sposób się oprzeć!
Zgrabne kompozycje, niepozbawione sympatycznego indierockowego bałaganiarstwa, bezbłędna angielszczyzna i spora charyzma Krzysztofa Rycharda (wokal i gitara) to argumenty za tym, żeby z niecierpliwością oczekiwać dużej płyty Phantom Taxi Ride. Mam tylko nadzieję, że panie śpiewające w chórkach (w No Matter What udziela się jeszcze Agnieszka Murawska), również wezmą udział w sesji, bo dzięki nim piosenki nabierają tej fajnej lekkości, która może stać się znakiem rozpoznawczym PTR.
Band site: http://www.myspace.com/phantomtaxiride
3 grudnia 2007
Mikirurka: Dead Hero Or Living Coward? (wyd. własne, 2007)
Nie przypominam sobie polskiego zespołu, który tak konsekwentnie budowałby swój wizerunek kamiennych twardzieli. Mikirurka (tak jest, chodzi o TEGO Mickey'a Rourke’a) grają stoner rocka. I to jak! Ci, którzy już zapomnieli jak kiedyś brzmiał Kyuss czy Mondo Generator, mają szansę na chwilę wrócić do przeszłości. Chropawy, pustynny sound gitary, przypodłogowo dudniący bas i twarda, wyeksponowana perkusja. Do tego wokalista śpiewający niskim, chrapliwym głosem. Esencja stoner rocka.
Ale ten styl charakteryzował się też czymś, co odróżniało go od typowego hard rocka, z którego przecież wyewoluował. To specyficzne poczucie humoru, to intrygujące melodie, które sprawiają, że ta ciężka przecież muzyka nabiera przewrotnie przebojowego wydźwięku. Tak jest właśnie na Dead Hero Or Living Coward?, trzecim już wydawnictwie krakowskiego bandu Mikirurka. Tym razem mamy do czynienia z pełnowymiarowym, liczącym dwanaście kompozycji longplayem. Przyjemnie zaskakuje poziom tej płyty, brzmi naprawdę potężnie. Można się jedynie przyczepić do niezmiennego, „szeleszczącego” brzmienia gitary. Znajdzie się tu kilka świetnych rzeczy. Tytułowe nagranie niesione efektownym, mocarnym bitem perkusji, rozbawia do łez prześmiewczą boysbandową wstawką. Hopeless to już konkretna Kyussowa jazda (choć wokal Piotra Warszawskiego kojarzy się trochę ze stylem Mike’a Pattona). Duże brawa za szyderczo-demoniczny klimat w Cut Their Heads Off, hitowy, przypominający przeboje Queens Of The Stone Age numer 75 C, wreszcie mocny, ocierający się o metal (growling w refrenie!) I Hate You Rock’n’Roll. No i jeszcze trzy zaskakujące smaczki. But Mine – ospały, mroczny numer prowadzony przez gitarę akustyczną (refren to prawdziwy majstersztyk), cudowny, gęsty od gitarowych zagrywek – If, i na zakończenie kojący instrumental 16.04.2007 – to musiał być piękny, wypełniony śpiewem ptaków poranek, skoro natchnął chłopaków do nagrania tak urokliwej akustycznej kompozycji.
Bardzo ciekawa, zaskakująca płyta. W całości może nieco nużąca za sprawą monotonnego brzmienia, jednak sprawiająca dużo frajdy. Bo Mikirurka to zespół wyjątkowy. Warto wpaść na megatotal.pl i kupić to wydawnictwo za grosze.
Band site: http://www.myspace.com/mikirurka
Ale ten styl charakteryzował się też czymś, co odróżniało go od typowego hard rocka, z którego przecież wyewoluował. To specyficzne poczucie humoru, to intrygujące melodie, które sprawiają, że ta ciężka przecież muzyka nabiera przewrotnie przebojowego wydźwięku. Tak jest właśnie na Dead Hero Or Living Coward?, trzecim już wydawnictwie krakowskiego bandu Mikirurka. Tym razem mamy do czynienia z pełnowymiarowym, liczącym dwanaście kompozycji longplayem. Przyjemnie zaskakuje poziom tej płyty, brzmi naprawdę potężnie. Można się jedynie przyczepić do niezmiennego, „szeleszczącego” brzmienia gitary. Znajdzie się tu kilka świetnych rzeczy. Tytułowe nagranie niesione efektownym, mocarnym bitem perkusji, rozbawia do łez prześmiewczą boysbandową wstawką. Hopeless to już konkretna Kyussowa jazda (choć wokal Piotra Warszawskiego kojarzy się trochę ze stylem Mike’a Pattona). Duże brawa za szyderczo-demoniczny klimat w Cut Their Heads Off, hitowy, przypominający przeboje Queens Of The Stone Age numer 75 C, wreszcie mocny, ocierający się o metal (growling w refrenie!) I Hate You Rock’n’Roll. No i jeszcze trzy zaskakujące smaczki. But Mine – ospały, mroczny numer prowadzony przez gitarę akustyczną (refren to prawdziwy majstersztyk), cudowny, gęsty od gitarowych zagrywek – If, i na zakończenie kojący instrumental 16.04.2007 – to musiał być piękny, wypełniony śpiewem ptaków poranek, skoro natchnął chłopaków do nagrania tak urokliwej akustycznej kompozycji.
Bardzo ciekawa, zaskakująca płyta. W całości może nieco nużąca za sprawą monotonnego brzmienia, jednak sprawiająca dużo frajdy. Bo Mikirurka to zespół wyjątkowy. Warto wpaść na megatotal.pl i kupić to wydawnictwo za grosze.
Band site: http://www.myspace.com/mikirurka
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Mówi się, że czas płyty CD przeminął, że to relikt przeszłości. Przecież wygodniej jest kupować pliki i odtwarzać je w wielu różnych urządz...
-
Podobno recenzenci muzyczni to niespełnieni muzycy, którzy brak talentu wynagradzają sobie tonami żółci wylewanej na łamach portali muzy...
-
Kto słuchał kompilacji We Are From Poland Vol.1 , ten wie, czego się spodziewać po Plotkach. Ano bezpretensjonalnych, zabawnych piosenek utr...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Pamiętacie pierwszą płytę gdyńskiego tria? The Bell ukazał się cztery lata temu i w większości recenzji podstawowym „zarzutem” było stwie...
-
W drugiej części podsumowania roku 2011 przedstawiamy kolejne trzy kategorie, nie mniej ważne od tych z części pierwszej. Poznajcie najleps...
-
Co może dziać się z zespołem, który osiem lat pracuje nad nową płytą?
-
Przez kilka ostatnich miesięcy obserwowaliśmy perturbacje zespołu związane z nagraniem i wydaniem płyty. Wreszcie jest pełnoprawny album...