25 maja 2015
Mary Komasa: Mary Komasa (Warner Music, 2015)
Mogłaby być muzą Davida Lyncha, gdyby była Julee Cruise, a czas znowu cofnąłby się do początku lat 90.
Historia z gatunku tych, za którymi przepadają kobiece miesięczniki i telewizje śniadaniowe. Córka aktora, siostra kontrowersyjnego reżysera młodego pokolenia, modelka obracająca się w świecie blichtru Paryża, która wybiera artystyczną bohemę Berlina, tam kompletuje muzyków i nagrywa płytę korzystając z mikrofonu używanego przez Billie Holliday. Uff! Tyle działających na wyobraźnię faktów w jednym zdaniu!
Mary zdecydowanie lubi Lyncha i lubi Angelo Badalamentiego. W ogóle filmowe klimaty, także te tarantinowskie. I lubi dream pop w wydaniu bardziej pop. Wszystko to mieści się w najlepszym na albumie kawałku City Of My Dreams, który rzeczywiście wciąga swoją atmosferą, powolnie rozkręcającą się dramaturgią, dopieszczeniem szczegółów. Potem już tak różowo nie jest. Szybko zaczyna doskwierać szczątkowa ekspresja wokalna Komasy, która monotonnie mruczy na podobieństwo Lany Del Rey. Jeśli chodziło o osiągnięcie efektu nieco zdystansowanej opowiadaczki historii, tej znanej z Lyncha spowitej dymem wokalistki, to udało się... również nieco. Na polu wokalnym jest sporo do zrobienia, choć głosu Komasy słucha się - zazwyczaj - przyjemnie.
Kompozycyjnie płyta wchodzi gładko. Wspominam słowa Bartka Chacińskiego, który podkreślił umiejętne budowanie napięcia przez zespół Komasy (bodajże Stardust Memories mieli się tego od niej uczyć). Owszem, początkowo robi to wrażenie, gdy pod przydługawym wstępie Lost Me eksploduje w skomplikowanym splocie dźwięków. Z czasem jednak zauważa się schematyczność utworów i granie trochę na jedno kopyto. Zespół nie wykorzystuje na przykład możliwości sekcji dętej w Point Of No Return, której partia razi prostotą i brzmi jakoś... sztucznie. Fajnie, że Mary zdecydowała się na skok w bok w stronę disco czy new romantic w świetnym Come – ale to tylko jeden jedyny taki skok. Potem znowu jest przewidywalnie. Retro ballada Smiling Moon, gospelowe Oh Lord (niezłe, ale daleko do intensywności Wovoki), tarantinowskie Sweet Revenge, zachowawcze Angel Tears – to wszystko piosenki, którym czegoś brakuje. Czy to większej odwagi muzycznej, czy lepszego zaśpiewania.
Pozytywnie wyróżnia się tu podbite elektronicznym pulsem Third River czy minimalistyczne Farewell My Heart, co jednak nie zmienia mojej opinii, że debiut Komasy to rzecz przyjemna, ale ulotna, pozbawiona cech przetrwalnikowych. Mówiąc wprost, wątpię abym pamiętał o tej płycie za jakieś kilka miesięcy. Będzie jak kolejny z modnych seriali, które się ogląda, bo wszyscy o nich naokoło mówią, ale po obejrzeniu nic w pamięci nie zostaje. [m]
Strona artystki: https://www.facebook.com/marykomasamusic
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni
-
Mietall Waluś to specyficzna postać. Udało mu się kilka lat temu wstrzelić w rynek całkiem przebojową płytą zespołu Negatyw, wziął udział w ...
-
Przedstawiamy ósmą część cyklu We Are From Poland . Tym razem wyłącznie debiutanci! 01. Mela Koteluk : Spadochron/ demo { więcej } 02...
-
Lata 80. w polskiej muzyce popularnej są jak przybrzeżne wody najeżone rafami i niebezpiecznymi szczątkami rozbitych statków. Żeglowanie ...
-
Podobno liczy się tylko piękne wnętrze, ale opakowanie może korespondować z wysoką jakością muzyczną płyty. Tak jest w przypadku trzech p...
-
Jeśli lubicie kupować muzykę w wersji elektronicznej i jest to muzyka z gatunku tej recenzowanej na WAFP, to odpowiedzią na pytanie zadan...
-
A mogło być tak dobrze. Plug&Play to właściwie jedyny polski zespół pasujący do kategorii dance-punk. Wiadomo o co chodzi: o ostre gitar...
-
Gdyby cała płyta była taka jak piosenka numer jeden…
-
Cześć, rzadko sięgamy po narzędzie do badania opinii publicznej (może za rzadko?), ale czasem warto zapytać Czytelników, co najbardziej ce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz