28 lipca 2008

Kings Of Caramel: Kings Of Caramel (My Shit In Your Coffee, 2008)

Lubicie Wallace’a i Gromita? A baranka Shauna? A kto ich nie lubi! Z Kings Of Caramel jest tak samo. Rozbrajają, wywołują uśmiech, przywołują miłe wspomnienia. Począwszy od efektownej rozkładanej instalacji zamiast tradycyjnej książeczki, na muzyce skończywszy.

Kings Of Caramel to spontaniczny – uwaga, modne słowo! – projekt kilku osób, w tym dwóch znanych z zespołu Ścianka, czyli Michała Bieli i Macieja Cieślaka. Muzycznie mamy do czynienia z elektro-akustycznym (z naciskiem na drugi element) easy listening lub slow core, jak kto woli. Klimaty senne i uspokajające. W połączeniu z tekstami sięgającymi głęboko w zakamarki pamięci, do czasów wyidealizowanego dzieciństwa – rodzi to skojarzenie z – uwaga, modne słowo ponownie! – projektem Lenny Valentino.

Piosenki Kings Of Caramel płyną sobie nieśpiesznym nurtem, czarując wysmakowanym zestawieniem elektroniczno-studyjnych brudków z czystością gitary akustycznej, wiolonczeli i dęciaków. Wyśpiewane ściszonym głosem przez Bielę, nie zaczepiają się od razu w głowie, tworząc niezobowiązujące tło dla… Zaraz, zaraz, dlaczego nagle zacząłem grzebać w starych zdjęciach i przeglądać ulubione w dzieciństwie książki Edmunda Niziurskiego? Od czasu do czasu ucho wyłapie jakąś wybijającą się melodię, która ma szansę na dłużej zagościć w przestrzeni pomiędzy uszami. Na pewno będzie to urokliwy refren You stole my heart, my heart away/ And now I’m gone, I’m gone (My Height), z pewnością ujmujący surową oszczędnością środków This Tree, czy wyciszone, dzwoneczkowe Truly Real. Zachwyca też utwór The Scar, który kojarzy mi się z najlepszymi nagraniami The Notwist. Zdarzy się pewnie czasem ziewnąć, bo niektóre kompozycje wręcz zachęcają do ułożenia się na kanapie/łóżku. Oczy same się kleją przy Turn The Lights On i If Piesio Could Sing. To będzie smaczny, zdrowy sen. Wypełniony marzeniami o ołowianym Napoleonie dowodzącym plastikowymi kowbojami. Albo dziwnie przypominających ludzi owcach… [m]

Strona zespołu: Myspace

24 lipca 2008

Mehico: Filu Filu (Burmedia, 2008)

Te nazwy muszą się pojawić w każdej recenzji płyty: George Dorn Screams oraz 3moonboys. Szeregi zespołu zasilają muzycy wyżej wymienionych grup. Oraz mniej znanego Margareds’. W takich przypadkach ciśnienie obserwatorów jest duże – połączenie sił znanych i poważanych kapel musi zaowocować płytą wybitną! I tak na rynek trafił debiut zatytułowany Filu Filu.

Nie ma przeproś! Na krążku znajduje się 9 kompozycji pełnych surowego, gitarowego grania. Nie sądzę, by któraś z kompozycji pojawiła się w radio na zasadzie powerplaya. Także w tych rozgłośniach przyjaznych nieoczywistemu graniu. Nie ma w utworach ani śladu popowych naleciałości, struktura zwrotka-refren jest umowna, brak harmonii, rządzą dysonanse. Po kilku przesłuchaniach z bólem przyczepia się do ucha melodia, którą można zanucić i przy której można potupać nóżka. Indie-party nie wchodzą w ogóle w rachubę. Słowem: alternatywa pełną gębą!

Słuchając pierwszego utworu Brazil mamy już całkowite pojęcie o rejonach, po których porusza się zespół – totalnie połamana perkusja (brawa dla bębniarza!), mięsisty bas, plumkająca gitara rytmiczna oraz ta nerwowa na pierwszym planie. Czuję tu powinowactwo do Let The Boy Decide. Ponad tym króluje ciepły, lecz nie pozbawiony siły głos Małgorzaty Żyburskiej. Patent ten działa w pozostałych utworach. Dzięki temu uzyskano fajny schizofreniczny nastrój. Melodie pani Małgosi przeciwstawiono zadziornym rytmom, które słusznie wywołują uczucie niepokoju.

Mam problem z tą płytą. Ciężko wchodzi, trzeba się mocno przebijać przez atonalne piosenki, by coś zażarło. To dość monotonny krążek, brzmi jakby podczas jednej sesji został nagrany bardzo długi utwór. Muzyka wymaga wiele skupienia, dopiero wtedy można wyłowić „smaczki”. Ku mojemu zaskoczeniu – jest ich trochę!

Bardzo ładnie wygląda telefoniczny monolog w Red Wine. Jazzowy duch w połączeniu z twardym „r” wokalistki zostawia po sobie przyjemne wrażenia. Zgodnie z nazwą, Aquarius jest pełen wody, której szum dopełniają post-rockowe dźwięki w dalszej części utworu. Przy którymś z kolei odsłuchu Daffodil odkryłem, że utwór w pewnym momencie ulega metamorfozie, zmieniając się nie do poznania. Nieśmiała solówka wychyla się zza kąta w Moonlight. Cięższe gitary oraz kanonadę perkusji wpleciono w najlepszy na płycie Anger. Z melodiami też nie jest źle, coś jednak jest przyciągającego w refrenach Hibernator oraz Just The Two of Us.

Jednak największą wadą płyty jest przegadanie. Pani Małgorzata wyrzuca z siebie nieproporcjonalną ilość tekstu w stosunku do zawartości muzycznej. Przez to mam wrażenie, że muzycy nie mogli pokazać swoich umiejętności. Najwięcej się dzieje, kiedy głos milknie i trzeba zrobić przejście. Później jest już dyktatura tekstu. Przykład Anger pokazuje, że gdy damy trochę poszaleć instrumentom, robi się znacznie ciekawiej. [avatar]

Strona zespołu: www.mehico.net/

22 lipca 2008

Obserwator: Amuse Me

Amuse Me powstał w 2004 roku w Działdowie jako duet z inicjatywy Izy Komoszyńskiej i gitarzysty Roberta Rochona. Potem Iza zaangażowała się również w śpiewanie w Sorry Boys. Istnieją więc w tej chwili dwie grupy z tą samą wokalistką, grające dość podobną w klimacie muzykę, a taka sytuacja chyba nie jest dobra. Będzie musiało dojść do rozstrzygnięcia, która z nich pozostanie na rynku.

Amuse Me sprawia wrażenie bardziej zdeterminowanego w walce o zaistnienie w świadomości słuchaczy. Zespół nagrał już materiał na minialbum, cztery reprezentatywne piosenki mam okazję słuchać od kilku tygodni. Najbardziej charakterystyczny i efektowny utwór to Gypsies. Niepozorny wstęp z zawodzącą Izą i niemrawo rozwijającą się melodią ustępują fantastycznemu refrenowi, niesionemu przeciągłymi dźwiękami instrumentów dętych i efektownymi partiami gitary akustycznej. Sporo przestrzeni i południowej energii. W końcówce jednak zespół niepotrzebnie uwikłał się w długie solówki saksofonu i gitary. Drugim bardzo dobrym nagraniem jest Wash It Up. Klawisz stylizowany na klawesyn, wyrazista praca sekcji i ładne wielowątkowe wokale Izy. Podoba mi się też najbardziej mroczny, nastrojowy Tell Me. Utwór ma sporą dramaturgię, chociaż gitarowe solo wydaje się zbyt tradycjonalistyczne. Z kolei Express jakoś nie przypadł mi do gustu. Może ze względu na produkcję zbyt wyraźnie nawiązującą do brzmienia polskiego popu lat 80., plastikowe klawisze i drętwą gitarę. Chociaż głos Izy brzmi tu naprawdę ładnie.

W sumie Amuse Me nie prezentuje nic co zaskoczyłoby słuchacza zaznajomionego z muzyką Sorry Boys. To eleganckie, uporządkowane kompozycje, wykonane – według zasad starej szkoły - z rzemieślniczą poprawnością. Trochę brakuje tu szczypty szaleństwa, trochę zbyt grzecznie grają Amuse Me. Ale jeśli chcesz posłuchać spokojnej, stylowej muzyki na późny wieczór – spróbuj. [m]

Strona zespołu:
www.amuseme.pl

21 lipca 2008

Max Weber: Max Weber EP (wyd. własne, 2008)

Temu zespołowi kibicuję już od roku, kiedy to miałem okazję pisać o nich w Obserwatorze. Pierwsza EP-ka, która właśnie ujawniła się w sieci, udowadnia, że miałem nosa – Max Weber ma potencjał i rozwija się w kierunku, który mi bardzo odpowiada.

Co zmieniło się od czasów pierwszego dema? Nowe piosenki są bardziej przystępne, łatwiej wpadają w ucho, zostały zdecydowanie lepiej wyprodukowane. Otwierający "czwórkę" numer We Don’t Spy ma wszelkie cechy przeboju – niekoniecznie tylko wakacji. Zapadający w pamięć niemal natychmiast temat przewodni, kilka zaskakujących zwrotów akcji, niezłą dramaturgię. Porywające jest to przejście w drugiej minucie i fragment wypełniony intensywnym atakiem gitary i basu oraz kanonadą perkusji, po któtym następuje kolejne przejście, uspokojenie i wreszcie finałowy wrzask Tomka Jacaka. Świetny początek! Po nim największe zaskoczenie – pierwszy numer Maxa Webera zaśpiewany po polsku. Gdzie jesteś? nie uwodzi wprawdzie wyrafinowanym tekstem, ale może się podobać za sprawą fajnie zgranego z wokalem tematu gitary. Sunshine Pretty to mój nr 2 tego wydawnictwa. Intensywny rytm, warczący nisko bas i agresywne wejścia gitary pospołu z manierycznym, miejscami dziwacznym wokalem i pełną sprzężeń końcówką, sprawiają, że chce się do tej piosenki często wracać. Na koniec Secret Dancer – fajna, luźna piosenka w stylu koledżowego rocka, z sympatyczną melodią i przyzwoitą gitarową solówką.

Bez popadania w patos mogę stwierdzić, że w cieniu przereklamowanych „debiutów roku” dojrzewa zespół, który w przyszłości może nagrać naprawdę dobrą, nieefekciarską, ale bliską sercu wielu z nas, płytę. I tak trzymać! [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/maxweberband

A dla czytelników Don’t Panic prezent od zespołu – EP-ka do ściągnięcia w całości pod tym adresem:
http://odsiebie.com/pokaz/298218---e1a3.html

Appleseed - Angel SP / Broken Lifeforms EP (wyd. własne, 2008, 2006)

W styczniu tego roku poznański Appleseed wydał singla z utworem Angel, więc niejako z rozpędu dorwałem ich poprzednie wydawnictwo z 2006 roku w celu szerszego spojrzenia na prezentowaną przez zespół twórczość. EP Broken Lifeforms zawiera 6 utworów, choć tak naprawdę cztery; intro i outro trwają łącznie minutę.

Mamy tu przykład rocka progresywnego rodem z lat 70. i 80. Nikogo chyba nie zdziwi teza, że termin progresywność dawno utracił swoje pierwotne znaczenie. Zespoły pokroju King Crimson, Marillion, Genesis w czasach swojej świetności wyznaczały nowe drogi rozwoju, ustanawiały trendy, odkrywały niezagospodarowane obszary eksploatując je na wiele sposobów. Dzieła wybitne tego nurtu są powszechnie znane.

Słownik Języka Polskiego przynosi m.in. takie definicje słowa: Progresywność to postawa wyróżniająca się odchodzeniem od stereotypów, schematów i analogowości. Stanowi przeciwieństwo schematyzmu, konserwatyzmu, zachowawczości i tradycjonalizmu. Dziś, po 30 latach, mianem rocka progresywnego określa się dźwięki powstałe w duchu tamtych szalonych lat, czerpiące garściami z dokonań poprzedników. I tak naprawdę od tamtego czasu w samej muzyce zmieniło się niewiele. Obecnie zespoły, które spełniałyby powyższą definicję można policzyć na palcach jednej ręki. Tool, Mars Volta, Porcupine Tree... Siła tej muzyki tkwi gdzie indziej, a termin ma już bardziej historyczne znaczenie.

Zapoznając się z twórczością Appleseed po pierwszych przesłuchaniu bez trudu podamy cechy charakterystyczne nurtu. Rozbudowane kompozycje (tu 6-7 minut), wielowarstwowość struktur, zmiany klimatu, połamane rytmy, psychodelia i wszechobecne dźwięki organów Hammonda. Całe szczęście, że oszczędzono nam technicznych popisów instrumentalistów. Brzmi odpychająco, prawda? Kolejny klon Yes i Jefferson Airplane? Być może. Problem w tym, że słucha się tego bez większych zgrzytów!

Dla mnie muzyka nie musi być zawsze oryginalna, każda kolejna płyta nie musi zbawiać świata ani popychać muzyki do przodu o milimetry. To, czego oczekujemy to „fajność”, udane kompozycje, które wpadają w ucho i poruszają jakieś czułe struny duszy, które sprawiają, że czujemy się fajnie i błogo. Appleseed o tym też wie i kombinuje, używając sprawdzonych chwytów, by ich twórczość nie przypominała odgrzewanego kotleta.

Zaczyna się sabbathowskim intrem, który dość nierówno przechodzi w doorsowskie (Hammondy!), połamane Lullaby. Utwór z jednej strony irytuje paskudnymi chórkami, z drugiej urzeka nieoczekiwaną przestrzenią. Dużo dobrego można powiedzieć o następnym Twin Word – ballada ciekawie się rozwija, stopniowo nabierając mocy i wyrazistości. Czuję tu pokrewieństwo dawkowania emocji jakie miało miejsce w Again Archive. Początek Slavery dowodzi, że chłopaki nie tylko siedzą w przeszłości. Nerwowa perkusja i chwyty gitarowe są bardzo „indie”, choć im dalej tym bardziej standardowo. A o urodzie utworu świadczy podniosłe zakończenie. Three Little Gates to dowód, że największym atutem zespołu jest wokalista Radek Grobelny. Nie wiem, jak wygląda, ale musi być z niego kawał basiora, skoro może wydać z siebie potężny, gardłowy głos. I wie co z nim robić. Gdy śpiewa Oh God, don’t leave me alone!, robi to cholernie przekonująco. Narzekać, że Polacy nie umieją śpiewać po angielsku w tym przypadku nie można...

Powstały ponad rok później singlowy Angel ukazuje zauważalne postępy. Lepsza produkcja, brak organów, wyczynowe jeżdżenie po gryfie i to, co bardzo mi się spodobało - niesamowicie twarda gitara w refrenie, tak brudna, że aż grunge’owa. Sprawia to, że kawałek jest energetyczny i pełen niespotykanej w prog-rocku furii. Utwór wpada w ucho za sprawą przefajnej melodii i pełnego pasji śpiewu wokalisty. Angel startował w konkursie do Off-Festiwalu. Ciekawe, jakby tam się wpasował?

Zagorzałych zwolenników rasowego indie twórczość grupy nie zaciekawi. Do pierwszej ligi bandów progresywnych jeszcze daleka droga. Jednakże posłuchać można. To nie będzie stracony czas. [avatar]

Strona zespołu:
http://appleseed.ovh.org/

16 lipca 2008

Stop Mi! + Powieki + Plug&Play w HR Cafe

22 lipca w Hard Rock Cafe w Warszawie koncert w ramach WSI, czyli Warszawskiej Sceny Indierockowej.

Plug&Play

Powieki

Stop Mi!

Obserwator: Friend of Night

To nie zespół. To "home-made" projekt. Do tej pory sądziłem, że jeśli ktoś dłubie sobie w domu na komputerze tworząc muzykę to musi mieć za sobą jakiś staż w kapeli, mieć w jednym paluszku Pro-Toolsa oraz małe studio nagraniowe. Czyli rzecz wciąż poza zasięgiem przeciętnego zjadacza muzyki, który czasami ma w głowie jakieś pomysły, riffy, ale jest kompletnie bez szans by je zarejestrować. Ale to już przeszłość. Współczesne komputery, ich moce obliczeniowe, pojemność dysków i dostępne aplikacje pozwalają ucyfrowić coraz śmielsze wizje.

Friend of Night to dziecko jednego człowieka z Dobrego Miasta koło Olsztyna. Nazwa (tu zgaduję!) pochodzi od utworu Mogwai, co dobrze oddaje twórczość muzyka. Dominik Torhan ma do dyspozycji tylko jeden instrument – gitarę elektryczną. Resztę generuje komputerowo. Efekt? Co najmniej ciekawy, mimo nie najlepszej jakości nagrań.

Na stronie myspace można posłuchać czterech utworów. Domyślam się, że wybrano kawałki reprezentatywne, by ukazać skalę zainteresowań muzyka. To mroczna, instrumentalna muzyka, powiedziałbym post-rockowa z akcentem na rock. Wymienione na stronie wpływy dobrze oddają charakter prezentowanych dźwięków. Strenght Waste to potężny, grunge’owy, gitarowy walec ze świdrującą bębenki uszne wstawką. Nuthouse mogło by posłużyć jako tło dla filmu apokaliptycznego – w przestrzenne, początkowe akordy utworu wdzierają się skrzypiące dźwięki rodem z rdzewiejących maszyn hutniczych. Z kolei w Screen Age dostajemy fajny „kowbojski” motyw opleciony hałaśliwym riffem. Zaś najlepszy There Is No Authority powala porywającą post-rockową ścianą dźwięku – przypominają się echa Explosions In The Sky.

Trochę razi sztuczność zaprogramowanej perkusji, słychać braki produkcyjne i płaskość brzmienia. Ale nie ma to znaczenia. Świadomość, że to wszystko jest dziełem jednego człowieka, powoduje, że kolana miękną przed złożonością i artyzmem dokonań muzyka. Strach pomyśleć, co by było, gdyby powstał z tego regularny, pełnokrwisty zespół. Sam Dominik do tego zachęca. Jeśli czas i odległość to nie problem, wystarczy napisać maila... [avatar]

Strona artysty: http://www.myspace.com/friendofnight

15 lipca 2008

Rower wyprzedza wszystkich!

Zakończyło się głosowanie nad piosenkami z We Are From Poland Vol.3. Bezapelacyjnym zwycięzcą okazał się Rower zespołu Dav Intergalactic, osiągając 74 głosy. Fani DI dość długo się "czaili", za to na finiszu nie dali szansy pozostałym numerom. Gratulacje!

Na miejscu drugim, z 63 głosami, piosenka Powiek - Tosty. Duży sukces, zważywszy na fakt, że nie jest to typowy przebój wpadający w ucho od pierwszego usłyszenia.


Na trzecim miejscu Manescape i ich długi utwór Absence Of Silence - 61 głosów Przyznam się, że był to mój czarny koń w zestawieniu i choć początkowo nic na to nie wskazywało, zdobył również Wasze uznanie, co zaowocowało przez pewien czas przewodzeniem stawce.


Tuż za podium Ćma (56 głosów) i Folder (54).


Pamiętajmy jednak, że muzyka to nie sport, a Don't Panic nie Eurowizja, dlatego wszystkim artystom należą się brawa, a czytelnikom podziękowanie za udział w ankiecie.

Oddano 505 ważnych głosów. [m]

PS. Post nr 222 :)

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni