30 listopada 2009

Zerova: Hello Tree (FDM, 2009)

Casus labelu FDM wywołał spory oddźwięk w Internecie. To powstałe w 2008 roku wydawnictwo za cel wzięło sobie promocję muzyki alternatywnej w Polsce. Kontrakty zostały podpisane, nagrania ruszyły z kopyta. Po czym pojawiły się komplikacje. Problemem stało się znalezienie odpowiedniego dystrybutora, dzięki któremu płyty mogły się znaleźć na półkach sklepowych. Wyprodukowane egzemplarze zalegały w magazynach, premiery krążków systematycznie odkładano, a muzycy nie dysponowali prawami do sprzedaży albumów własnym sumptem. W końcu wydawnictwo zdecydowało się na desperacki ruch. W ramach protestu przeciwko panującym mechanizmom rynkowym postanowiło rozdać płyty za darmo. Od 23 listopada w posiadanie płyt mógł wejść każdy, kto wypełnił formularz zamówienia na stronie wydawnictwa. Jedyne koszty to opłata za przesyłkę pocztową - 4 zł. Krążek Zerovy obok płyt Popo i New Century Classics jest właśnie tym, którego dotyczy owa specyficzna promocja.

Historię zespołu pewnie już wszyscy znają. W skrócie: decyzja o powstaniu zespołu zakiełkowała niedługo po koncercie Múm, w którym to uczestniczyli muzycy. Zaczęli nietypowo jak na polskie standardy - ich debiut I Think We’ve Lost ukazał się w barwach szkockiej wytwórni Herb Recordings. W Polsce niedługo później wydali EP-kę We All Hum Sometimes (Acoustic Apples). Wydawnictwo dość zaskakujące, gdyż opierało się głównie na akustycznych dźwiękach gitar, z elektroniką ograniczoną do minimum.

Podobno muzycy komponują z zamkniętymi oczami. Dzięki temu mogą przenieść się na nieskażone cywilizacją tereny kresowych rubieży. Wczuć się w rytm natury, poczuć tętno przyrody i dać się porwać urokowi miejsc, które powoli odchodzą w zapomnienie. Mimo, że muzyka Zerovy w większości oparta jest na laptopowej elektronice, to idealnie oddaje bajkowy klimat fantastycznych krain pełnych nostalgii, uroku i zapomnienia. Sam zamykam oczy i widzę hasające po łąkach elfy, pijące źródlaną wodę jednorożce czy rozbrykane centaury. Ekipie z Białegostoku w popisowy sposób za pomocą trzasków i łagodnych bitów udaje się uchwycić delikatną i ulotną atmosferę Nibylandii.

Na Hello Tree muzycy otwierają oczy. Pierwsze sekundy nie są miłe. Znajdują się w nieznanym sobie miejscu, są przestraszeni i skołowani. Gdzie jesteśmy? Jak się tu znaleźliśmy? Taki jest otwierający album Error. Mroczny, duszny, klaustrofobiczny. Pełen niepokoju. Dźwięki elektroniki przypominają odgłosy konsoli statków kosmicznych ze starych filmów sci-fi. Dzięki temu mam wrażenie, że omawiane wydawnictwo to opowieść nawiązująca do klasycznych dzieł ekologicznej fantastyki naukowej. Dla przykładu Słowo las znaczy świat Ursuli LeGuin. Tytułowe drzewo to miejsce zmagań dwóch opozycyjnych przejawów natury ludzkiej. Chęci do niszczenia i dążenia do harmonii z naturą.

Cieszę się jak głupi mogąc śledzić tę historię. Czuję się jednym z jej bohaterów. Po początkowym zagubieniu odkrywam wspaniałość przyrody zrodzonej pod obcym słońcem (Savage The Circle). Napotykam tytułowe Drzewo, strażnika i mądrość całej planety (Hello Tree!). Za sprawą Planety ponownie robi się niespokojnie. Ktoś zły chce zrównać z ziemią te wszystkie cuda kierując się chęcią zysku: I’ll pinch you skin and pull your tooth/ And then I’m gonna break your leg/ I’ll drain your blood and plug your ears/ This is my plan to make you mad. Na szczęście wszystko dobrze się kończy w postaci prześlicznych Pavement i Foll’a. Jednak i ta podróż dobiega końca. Czas na pożegnanie (Ending Now Ending).

Oczywiście to moja prywatna interpretacja płyty. Teksty są introwertyczne i wskazują raczej na osobiste, subtelne relacje dwojga osób. Nie zmienia to faktu, że Zerova czaruje melancholijnym, pełnym tęsknoty klimatem. Rozśpiewała się Maja Chmurkowska. Jej głos niesie ze sobą cały ładunek emocji. Proszę sobie przypomnieć kobiece wokale w twórczości Massive Attack. Osobowość Mai to ta sama glina. Wtóruje jej Paweł Dudziński. Uczucie wiatru i przestrzeni to głównie jego zasługa. Dobrym tego przykładem jest High Speed 80, w którym każdy z głosów ma do opowiedzenia swoją historię, uzupełniając się komplementarnie.

Moje ulubione kawałki? Na pewno Krater z niespotykanym hałasem pod koniec. Oczywiście Savage The Circle z charakterystycznym dla zespołu dźwiękiem akordeonu (dlaczego jest go tak mało?). Króciutki Inremission #1 przypominający akustyczne wydanie grupy. Notwistowa Planeta z jakże wstrząsającym tekstem. Czy Tatula River z podskórnym rozedrganiem. Dobre wrażenie psuje jedynie tytułowe Hello Tree! z dość plastikowym motywem przewodnim oraz zbyt rozlazłe Ending Now Ending.

Płyta została nagrana by leczyć skołatane nerwy. Bez recepty. Nie trzeba czytać ulotki. Przedawkowanie nie grozi; skutków ubocznych brak. [avatar]

Tatula River:



Strona zespołu:
http://www.myspace.com/zerovaband

Saluminesia: Sprzedając pamięć (2.47 Records, 2009)

Niech was nie zwiodą słodkie buzie chłopców z zespołu Saluminesia. Nie są tacy młodzi, na jakich wyglądają. Jednak patrząc na ich dotychczasowe dokonania, trzeba im przyznać jedno: są na pewno przedsiębiorczy. Pochodzą z Sopotu, powstali w 2004 roku. I od tego momentu wiodło im się całkiem nieźle. Nawet nie wspominając o promowaniu ich przez radiową Trójkę, samo pojawienie się w 2008 w opolskich Debiutach to duża sprawa. Ale teraz mamy rok 2009 i oto otrzymujemy debiutancki krążek zespołu o wdzięcznej nazwie Sprzedając pamięć. A zespół to kwartet złożony z Remigiusza Augystyniaka odpowiedzialnego za wokal, Antoniego Budzińskiego (gitara), Grzegorza Kropacza (bas) oraz Janka Budzińskiego (perkusja).

Nawet dla takiego laika radiowo-telewizyjnego jak ja Miłość jest utworem zapadającym w pamięć. Nie przez jakoś super chwytliwą melodię, lecz z powodu częstotliwości pojawiania się jej w mediach. Co więcej, na płycie jest to pierwszy w kolejności utwór. Czyli co, reszta to tylko odcinanie kuponów od jednego przeboju? Nie do końca, jednak mamy tu do czynienia z muzyką jednorodną stylistycznie. Wiem, że to porównanie pojawia się w każdym tekście o zespole, lecz naprawdę nie da się o tym nie wspomnieć. Wyobraźcie sobie mieszankę Myslovitz i Wilków, z trochę bardziej łagodną wersją Much i warstwą tekstową rodem z Happysad. Wychodzi właśnie Saluminesia. Jedenaście grzecznych piosenek dla młodych indie-panien. Bo są to teksty o miłości głównie, czy też o szeroko rozumianych relacjach damsko-męskich. Dużym plusem jest na pewno fakt, że grupa skupiła się na śpiewaniu w języku polskim, co jak sami wiemy, nie jest ostatnio popularne. Z drugiej strony, wyszły z tego niezłe cuda. Moją osobistą perełką jest fragment utworu Herbata z cytryną: Nieuleczalnie przenikam przez ściany/ Wybieram te ładne, wytapetowane/ By z Tobą pić herbatę z cytryną. To jeszcze nic. Dalszy ciąg brzmi: Nie widzę nic, nie słyszę nic/Ii czekam na chwilę, gdy będziesz blisko/ Jak wtedy, gdy padał śnieg. W tym miejscu możemy dzięki skojarzeniu zanucić sobie „klasyka”: Prawie do nieba wzięłaś mnie/ A wtedy padał śnieg. Jeżeli to jest wielka poezja, to przepraszam, ja tego nie łapię.

Bądźmy jednak poważni. Sprzedając pamięć to płyta, która zawiera duży potencjał przebojowości. Umieszczone zostały na niej zgrabne, dobrze wyprodukowane numery, które bez problemu wpadają w ucho. Weźmy na przykład Nie mówmy. Można pokiwać sobie głową do tej melodii, gitary ładnie brzmią w tle, pojawiają się standardowe momenty wyciszenia. I tak w sumie można by opisać każdy utwór. Nie wiem, czy fakt, że materiał został dobrze skrojony, może być zarzutem. Jednak brak mi na tej płycie czegoś, co przykułoby moją uwagę na troszkę dłużej, jakiegoś pazura, nerwowego pulsu. Bo niby wszystko brzmi ładnie i zgrabnie, lecz w sumie wychodzi trochę nijako. A dodając do tego dość banalną warstwę tekstową i specyficzną manierę wokalisty, nie wszyscy będą chcieli wrócić do tej płyty.

Pozytywnym aspektem jest to, że zespołowi udało się pokazać innym grupom, że jak się chce, to można przebić się do głównego nurtu i szerokiego rynku. Pytanie, za jaką cenę, pozostawmy otwarte. [spacecowboy]

Nie mówmy:



Strona zespołu:
www.saluminesia.pl

27 listopada 2009

Indigo Tree: Lullabies Of Love And Death (Ampersand, 2009)

Indigo Tree jest w modzie. Gdzie nie klikniesz, tam wyskakuje recenzja albo wywiadzik. Ludzie, odbieracie nam robotę! Co spowodowało, że ludność cywilna, zwykle kompletnie niezorientowana w temacie brodatych gości z gitarami tak się zainteresowała podwrocławskim duetem? Czyżbyśmy byli świadkami masowych nawróceń na dobrą muzykę? Jeśli tak jest w istocie, to stanę w pierwszym szeregu i zaśpiewam alleluja.

Moda czy przebudzenie, wszystko jedno. Płyta duetu Peve Lety (coś jakby przestawione Pete Levy) i Filipa Zawady jest tak skromna i tak urocza, że aż nie zasługuje na taki rozgłos. Nie zrozumcie mnie źle, podoba mi się bardzo, ale to ten rodzaj muzyki do hołubienia i ukrywania przed innymi. Ci dwaj goście to nie jest materiał na gwiazdorów. Nie chciałbym, żeby grała ich Zetka, żeby występowali w telewizji śniadaniowej, a Gala zrobiła fotoreportaż z ich próby w garażu (uporządkowanego wcześniej przez stylistów). To jest muzyka do grania w małych klubach, do słuchania w samotności. Nie chce mi się czytać kolejnego tekstu stworzonego metodą kopiuj-wklej (Peve Lety – bard gitarowy). Dobrze, że jestem spóźniony, przynajmniej nie znajdę tej recenzji na Allegro.

Wszyscy już wyeksploatowali porównania do Animal Collective i Neila Younga (kurde, a tak chciałem nawiązać do Neila Younga). No więc nie będzie żadnego szpanowania nazwiskami. Napiszę tylko, że miło się słucha tych ballad o miłości i śmierci. Chociaż chłopaki są zbyt młodzi, by mieć na ten temat coś do powiedzenia, więc teksty zostawię w spokoju. I tak śpiewają po angielsku, a kogo tak naprawdę obchodzi, o czym są teksty po angielsku? Płyta ma swój klimat. Niby łagodny i ulotny, a jednak chwilami mroczny i klaustrofobiczny. Mimo że pozbawione perkusji, piosenki mają puls znacznie bardziej wyrazisty niż kompozycje np. Twilite. Wokal Lety’ego, niby rozmarzony, potrafi wznieść się w rejony tłumionej histerii. Jest tu jakieś podprogowe napięcie, jednak nigdy nie osiąga stanu wywołującego u słuchacza dyskomfort. Niby się relaksujemy, ale ciągle pozostajemy czujni, podświadomie wietrząc w ładnych melodiach ukrytą w cieniu grozę.

Dobre momenty. Sporo ich. Więc te naprawdę dobre momenty. Burnt Sugar z cudownie niepokojącą atmosferą i zakończeniem zagranym na sprzęgającej gitarze. Blue My Eyes – zjawiskowa melodia wyzwolona z przesterowanych wzmacniaczy w tak uroczo niedzisiejszy sposób. Ptasi wokal 45-sekundowego Car Wheel. Ballada brzmiąca jak nagrana w przedpokoju – Halfway. Prosty klawiszowy motyw i stukanie pałeczkami w Dark Are The Days. Leniwe brzdąkanie gitary w House Of Evil. Wreszcie zamykająca płytę klasyczna songwriterska kompozycja I Love You Baby Sweet.

To tak osobista i delikatna płyta, że powinna natychmiast zniknąć z wszystkich mediów masowego rażenia. Niech się zajmują aferami i katastrofami. A Kołysanki niech każde z nas przeżywa samodzielnie. [m]

I Love You Baby Sweet:







Strona zespołu:
http://www.myspace.com/indigotree

25 listopada 2009

Dick4Dick: Summer Remains (Mystic, 2009)

Właśnie odkryłem, że pisząc nazwę zespołu można przez przypadek zastąpić czwórkę symbolem dolara. I tak jakby mnie olśniło. Parafrazując Grzegorza Ciechowskiego: ta płyta jest nagrana dla pieniędzy. Normalnie numerologia i kod da Vinci w jednym! Ale poważnie: Summer Remains sprawia wrażenie odcinania kuponów po znakomitym Grey Albumie. Płyty napisanej na szybko i w pośpiechu zarejestrowanej. W dodatku muzycy zapomnieli, że to tylko wersje demo przed ostatecznym nagraniem.

Czepiam się już na wstępie, ponieważ nowa propozycja Dików pod pozorem wakacyjnej lekkości ukrywa mocno okrojony budżet. Gdzie jej do rozmachu rozbuchanej stylistycznie rock-opery sprzed roku. Jest jak biedny kuzyn w przykrótkich gaciach, który podwinął nogawki i udaje, że tak się teraz nosi.

Żeby nie było, że tylko krytykuję. Summer Remains zawiera kilka naprawdę fajnych piosenek, w dodatku kilka z nich jest zaśpiewanych po polsku, w dodatku polskie teksty są całkiem dowcipne i sympatyczne. Odwrót od narcyzmu i opiewania swojej męskości na rzecz zjawisk przyrodniczych stanowi miłą odmianę w monotematycznej twórczości zespołu złożonego z samych samców alfa. Druga sprawa to programowe złagodzenie brzmienia. Bo choć otwierająca płytę Burza zaczyna się od hardrockowego riffu i perkusyjnej kanonady, to zaraz po nich wycisza się i koi odgłosami natury. W nowych kompozycjach gitara jest obecna, ale pełni znacznie mniejszą rolę od klawiszy. Dominuje klimat hipisowski (a więc Diki nie wygrzebali się jeszcze z lat 70., ciekawe ile zajmie im dotarcie do cold wave), lekka psychodelka, krautrock. Aranże są bardzo skromne, ascetyczne wręcz, sprawiają wrażenie roboczych szkiców; stąd moja uwaga o wersjach demo na początku tekstu. Dziury starają się łatać efektami klawiszowymi i pogłosami na wokalach. Ta świadomość powoduje, że trudno w pełni cieszyć się nawet tymi bardziej udanymi piosenkami.

Tak się składa, że polskie teksty otrzymały również najfajniejsze melodie. Trudno oprzeć się przebojowości Hollywood ze zmyślną frazą Fabrykę snów spowija bluszcz/ Fabrykę marzeń rozmył blur, zadziornie wyśpiewanemu Maratończykowi, dyskotekowo bujającej Prognozie, czy najbardziej rozbudowanej kompozycyjnie Balladzie o bohaterze, który traci swoje superzdolności. Z kawałków anglojęzycznych z przyjemnością wracam do Lost My Way, w którym zespół przemyca odrobinę gitarowego zgiełku – przy czym kompozycja bardzo wyraźnie sprawia wrażenie niedokończonej, do warczącego przesterowanym basem Run Run Run czy fajnie przybrudzonego Girls Against Period. Albumowi jako całości brakuje jednak jakiejś iskry szaleństwa, a kolejne obok Burzy instrumentale (Wakacje w Hadynowie – ponad 3 minuty na jednym patencie, Paź królowej) wydają się być klasycznymi zapełniaczami.

Summer Remains trzyma poziom, ale w porównaniu z Grey Album wypada dość blado. Chłopaki wysoko zawiesili sobie poprzeczkę i ten wyśrubowany wynik będzie teraz trudno poprawić. Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowy spadek formy. Trzeba się zregenerować, zażywać dużo kąpieli i spacerów, a za rok wrócić z płytą, która znowu porządnie namiesza.[m]

Run Run Run:





Strona zespołu: http://www.myspace.com/dick4dick

London Type Smog: Co ja mam? EP (wyd. własne, 2009)

Pochodzą z Siemianowic Śląskich i można było o nich usłyszeć po raz pierwszy w 2008 roku za sprawą trzyutworowego dema. Na pierwszy rzut oka kolejny indie zespolik, ale po kilku przesłuchaniach doszedłem do wniosku, że w chłopakach drzemie jakiś „mól ukryty”, coś co skutecznie burzyło im gładką strukturę kompozycji. A to przyjemny przester, niespodziewane sprzężenie, nawet trafił się im miły gitarowy odjazd. Oczywiście to żadne wielkie halo, ale fajnie, że już w pierwszych swoich kawałkach chłopaki postanowili pokombinować.

Rok później powracają z nową EP-ką. Strona myspace wita nas sporą fotografią, a na niej czterech ładnie uczesanych chłopców w marynarkach. Beatlemania? Nic z tych rzeczy. Miłośnicy londyńskich mgieł kontynuują drogę obraną na demówce. Niestety, tam razem instrumentaliści trochę sobie odpuścili warstwę muzyczną. Grają jakoś normalniej, bardziej zachowawczo, bez wcześniejszego szaleństwa.

Sytuację ratuje wokalista Paweł Osowski. Nie wiem, kto skrzywdził chłopaka, ale w tekstach czuć z trudem powstrzymywaną złość. Na bank chodzi o kobietę. Cóż, powstały dość ostre teksty, które w ustach młodego człowieka brzmią z jednej strony intrygująco, a z drugiej - pozostaje mieć nadzieję, że to tylko kreacja sceniczna. Posłuchajmy fragmentu Magazynu wyobraźni: Odkładam cię w magazynie wyobraźni/ W moim świecie nietykalnym/ W moich myślach dla nikogo. Dość zaborcze, prawda? Z kolei TV serce opowiada o uczuciach na pokaz, podpatrzonych w telenowelach. Chociaż deklaracja Weź do ręki broń/ Tak spokojnie/ Ja tylko się boję nadaje wypowiedzi niepokojącego kontekstu. Słuchając kawałka O Niej mimo budowanej nieporadnie ściany dźwięku na myśl przychodzą mi porównania z wczesnymi dokonaniami CKOD. Za sprawą wokalu właśnie. Paweł, podobnie jak Krzysiek Ostrowski, moduluje głos pomiędzy skandowaniem, recytacją a śpiewem. Jedynie Opowiedz jak się czułem przypomina klimat dema. Chłopaki mogą sobie wreszcie pograć trochę inaczej, wytworzyć drugi plan, a słuchacz słyszy bardziej melodyjny śpiew.

Cóż, nowa odsłona London Type Smog to przede wszystkich popis kształtującej się pokręconej osobowości Pawła Osowskiego. Pozostali muzycy zostali odsunięci w cień. Osobiście najbardziej podoba mi się w tym wykonaniu koncepcja fifty-fifty, gdzie każdy ma swoje miejsce bez zbytniego wybijania się. W Parasolach spadochronach z dema zdała świetnie egzamin, więc dlaczego teraz tego zabrakło? [avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/londontypesmog

24 listopada 2009

Plug&Play: Whoreship EP (wyd. własne, 2009)

Nie wiem czy muzycy Plug&Play czytali recenzję swojej ostatniej EP-ki autorstwa [m], ale na najnowszym wydawnictwie do minimum ograniczyli plastikowe klawisze. Owszem - wyłażą one gdzieniegdzie, ale ogólnie zostały odsunięte na dalszy plan. Lublinianie z kolei sięgnęli po bardziej wyrafinowaną elektronikę, dzięki czemu kompozycje zyskały na przestrzeni. Mimo to Plug&Play wciąż gra swoją mroczną odmianę post-punkowego dziedzictwa.

Co jeszcze się zmieniło? Niemal całkowicie porzucili element określany wcześniej jako dance punk. Na Whoreship nie znajdziemy parkietowych wymiataczy, w żadnej kompozycji nie dopatrzymy się odpowiednika choćby Under The Sun. Królują średnie tempa; chłopaki wyraźnie zwolnili. Chociaż nie, Stop Me ma niezłe przyśpieszenia, o sporym ładunku furii i krzyku, ale... to nie są rzeczy do tańczenia. To nie Partydie, w takt którego można się wić i przeżywać melodię. Gdyż proszę państwa w najnowszej odsłonie Plug&Play postawił na klasyczne shoegaze.

I byłoby bardzo fajnie, gdyby nie fakt, że najnowsze dokonania bardzo, bardzo przypominają Editors. Tak, na Porcysie wyrazili to w dość nieparlamentarny sposób, ale nie ma co się za bardzo obrażać. Analogie są zbyt czytelne. Można pisać, że muzycy w twórczy sposób czerpią z dokonań zimnej fali, pochwalić chłód Joy Division czy podeprzeć się nowojorską sceną wyrosłą na Interpolu. Ale to wciąż przywodzi na myśl dokonania Editors. The Most Beutiful Face jest tego najlepszym przykładem. Mamy nerwowo ciętą gitarę, dudniący bas, apokaliptyczny klawisz i klimatyczną elektroniczną wstawkę. Wokal Kuby jest odpowiednio niski, programowo cierpiący i bolejący. Kawałek ma wszystkie cechy, które znajdziemy w jakimkolwiek utworze z The Back Room.

Odstawmy na chwilę porównania na bok. Pod takim warunkiem Whoreship prezentuje się niczego sobie. Najważniejsze - lublinianie wciąż mają w zanadrzu kilka świetnych melodii. Rozpoczynający EP-kę Enemy jest tym najbardziej przebojowym i jako jedyny w zestawie przypomina starsze dokonania. Mimo tego co stwierdziłem wcześniej, stara się rozruszać zastygłe kości. Stop Me próbuje poruszyć przenikającym się schizofrenicznym hałasem i klawiszowym wyciszeniem. Dość smutne jest Lost A Friend z intrygującym, niespokojnym zakończeniem. Jedynie co nie wyszło chłopakom to What Would Freud Say. Jąkania wokalisty na wstępie skutecznie obrzydziły mi resztę utworu.

Najnowszej EP-ki Plug&Play da się słuchać. Ale w ustach pozostaje mały niesmak, że mimo wszystko jest to krok do tyłu i zagubienie własnej inwencji w rozwój gatunku. Najnowsza EP-ka nie skreśla zespołu - wciąż ma zalążki na przyzwoitą kapelę. Dlatego wierzę, że Whoreship to jedynie potknięcie w karierze.[avatar]

Strona zespołu:
http://www.myspace.com/plugandplayband

23 listopada 2009

Obserwator: Ja Mmm Chyba Ściebie

Na początek ostrzeżenie. Będziemy się dziś zanurzać w oparach lekkiego absurdu. Kto nie lubi, niech ma się na baczności.

Punkowa Grupa Rozweselająca Ja Mmm Chyba Ściebie intryguje nie tylko swoją wybijającą się ponad przeciętność nazwą. Sama stylistyka, w której poruszają się muzycy, nie pozwala od nich oderwać wzroku. Strach przegapić coś takiego - sześciu superbohaterów na scenie!

To, z czym mamy tu do czynienia, jest na pograniczu kabaretu i zespołu muzycznego. Ale tego nie dało się uniknąć. W końcu połowa składu to ludzie dobrze znani z działalności w grupie Łowcy.B. Dzięki temu mamy okazję podziwiać umiejętności wokalne Mariusza Kałamagi (Basen/Wojciech Weekend), Sławka Szczęcha (Zlew/Wlew) oraz Bartka Góry (Góra/ Pan Góra od garów - kuchcik wszystkich Superbohaterów). Skład uzupełniają Jakub Wesołowski (Jego Szerokość Przeszkadzajka), Sławomir Wierny (Ojciec Sławek, który gra także w zespole Division By Zero) oraz Przemek Zeliasz-Hoang (Ciocio San Q). Skład bardzo zacny. Choć jak sami o sobie mówią, bliżej im do „podśpiewywaczy” niż do zespołu.

Podczas występu na scenie ich umiejętności wokalne nie liczą się w tym samym stopniu, co talent showmeński. Podobną zasadę możemy odnieść do ich nagrań. W utworach na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się warstwa tekstowa. Nie zawsze powiązana przyczynowo-skutkowym rozumowaniem, jednak robiąca niezapomniane wrażenie. Prześmiewcze, absurdalne i ocierające się o surrealizm teksty zapadają w pamięć. Do tego dodajcie sobie prostą i przyjemną melodię - od tych nagrań trudno jest się uwolnić. Dzięki zespołowi mamy szansę poznać nową interpretację świąt Wielkanocnych (Kiedy Hesus Śmigus Dyngus) czy nowy wizerunek Świętego Mikołaja, który pełen mrocznych mocy mknie na saniach. W utworze To tu to tam padają znamienne słowa: Bo życie jest jak chemia/ Nie do zniesienia/ Więc wszystkie swoje kwasy olewam zasadami/ A wszystkie swe zasady popieram pierwiastkami, procentami, promilami, a-to-mami. Uznajmy to za manifest grupy, z którym nawet ja chciałabym się identyfikować.

Punkowa Grupa Rozweselająca (wiele mówiący skrót PGR) spełnia swoje zadanie w stu procentach. Nie warto wdawać się w dywagacje, ile w ich działalności jest muzyki, a ile akcji komediowych. Bo chociaż „jak mawia o nich sam pan Fisz: Ja Mmm Chyba Ściebie [są] 30 cm ponad dźwiękami”, to jednak robią to z takim wdziękiem, że trudno się oprzeć ich urokowi. Nie zostaje nic innego, jak tylko poddać się temu szaleństwu, najlepiej na występie na żywo. [spacecowboy]

Strona zespołu:
www.myspace.com/jammmchybasciebie

21 listopada 2009

Soniamiki: 7 P.M. (Moanin, 2009)

Wielu artystów niezależnych narzeka, że w Polsce nikt nie chce wydawać im płyt. Bo ryzyko, bo koszta, bo się nie sprzeda, bo Empik nie weźmie na półki. I się zniechęcają. Nie inaczej było w przypadku Zosi Mikuckiej, znanej pod pseudonimem Soniamiki. Ale w tym przypadku historia potoczyła się inaczej. Zamiast się zniechęcać, wysłała próbki swojej twórczości do pierwszego dużego miasta za naszą zachodnią granicą – Berlina. Materiałem zainteresowały się dwie niezależne wytwórnie, a jedna z nich – Moanin – właśnie wydaje debiutancki album Sonimiki. Tak po prostu.

Pewnie wielu z was zdziwi się jeszcze bardziej, gdy dowie się, iż nikt nie próbował przerabiać Zośki na zachodnią wokalistkę. Chce śpiewać po polsku? Niech śpiewa! I to fakt – ta płyta jest w dużej części po polsku. Ciekaw jestem jak odbiorą ją Niemcy? Czy chętniej zaczną się uczyć polskiego? Czemu nie, Soniamiki jest przecież świetną reklamą naszego kraju: ładna, dobrze śpiewa i do tego wszystko robi sama. Moanin sprytnie wykorzystuje słabość Niemców do elektroniki, nazywając Polskę Mekką oldskulowych, inspirowanych latami 80. domowych elektroników. Czy takie działania spowodują, że firmy zza Odry zaczną poszukiwać w Polsce inspirujących artystów? Nie chcę się zagalopować, ale... pomarzyć przecież można.

7 P.M. to 14 piosenek zaśpiewanych po polsku i angielsku, a w większości w obu tych językach jednocześnie. Zosia ze swobodą przechodzi z polskiego na angielski i odwrotnie. Co ciekawe, nic przy tym nie tracąc na atrakcyjności i melodyjności wokali. Ta płyta pełna jest wkręcającego popu. Wokal Zośki momentami ociera się o styl z list przebojów, ale w oprawie surowych, ascetycznych wręcz bitów, nabiera zupełnie innego charakteru. Do określenia „pop” dodaje jakże cieszący moje uszy przedrostek „alt”. Najbardziej znamienny przykład: Nie musisz się bać. Zosia śpiewa tu jak czarnoskóra niunia z topu amerykańskiego r’n’b, po prostu wdzięcząca się foka – ale prosty, wyjątkowo skromny podkład nadaje kompozycji szlachetności. Kiedy pomyślę, co zrobiliby z tej piosenki obwieszeni złotem producenci ze Stanów, zbiera mi się na wymioty. Urok tych piosenek tkwi właśnie w skromności środków domowego lo-fi. Jest czego posłuchać. Obok nurtu czysto popowego, reprezentowanego przez Ostatni dzień lata, Nam, Star Out Of Blue (w którym gościnnie na perkusji i jednopalcym pianinie zagrał Łukasz Lach z L.Stadt) czy Very Loud, mamy też ujmujące dziewczęcym wdziękiem półakustyczno-, półelektroniczne ballady jak Easy One More Time (zauroczy was od pierwszego usłyszenia, zobaczycie), Lubię ten sen i Good Life, i wreszcie utwory, w których jest trochę mniej melodii (ale tylko trochę), a więcej eksperymentowania i zabaw z rytmem (Ma-pa, Move Your Eyes, czy kapitalny Waiting).

Tekstowo mamy do czynienia z krótkimi, lakonicznymi obserwacjami życia emocjonalnego. Przekaz jest ograniczony do minimum, a środki dozowane bardzo oszczędnie, co dobrze komponuje się z formą muzyczną. Nie ma tu zbyt wielu błyskotliwych metafor czy karkołomnych zabaw słowem. Proste, ale miłe i przystępne. Pod wieloma względami plasuje Sonięmiki obok innej wokalistki bawiącej się komputerem i gitarą akustyczną – Karotki.

Na koniec zła wiadomość. Płyty nie kupicie w Polsce. Można spróbować przez iTunes lub wysyłkowo. To wada kontraktu z małą zagraniczną wytwórnią. Ale czy Berlin jest tak daleko? Aha, pamiętacie numer Wiem nie z 5 części naszej blogowej składanki? Nie ma go na 7 P.M., więc to jakby taki exclusive się zrobił. Jeśli jeszcze go nie macie, odsyłam do działu Składanki, gdzie można go sobie pobrać. [m]

Easy One More Time:





Bonus track – kto zgadnie, jaki jest tytuł tej piosenki i który zespół jest jej autorem? W nagrodę... nie ma nagrody. To znaczy jest – satysfakcja :p



Strona artystki: http://www.myspace.com/soniamiki

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni