15 lipca 2010

Open’er Festival - Gdynia, 1-4.07.2010


4 dni koncertów, 7 scen, ponad 85 tysięcy ludzi. Ponad 120 wykonawców, a wśród nich silna reprezentacja polskiej sceny alternatywnej. Dziewiąta edycja Open’er Festival dobiegła końca. Nie mogło na niej zabraknąć wafpowego wysłannika.

W tym roku Gdynia powitała nas palącym słońcem. Jak się później okazało, taka pogoda utrzymała się przez cały czas trwania festiwalu. Wreszcie! Miało to oczywiście swoje minusy, ale przyjemności z leżenia na trawie i słuchania muzyki nikt nie jest nam w stanie odebrać. Nie wspominając o opaleniźnie, którą można będzie poszpanować w pracy...

Dla polskich zespołów na Open’erze znalazło się bardzo dużo miejsca, choć ich rola ograniczona została zaledwie to tła. Owszem, Young Talents Stage była przeznaczona wyłącznie dla rodzimej produkcji, jednak jej usytuowanie nie pozwalało w pełni cieszyć się występami. Jej plusem było to, iż to właśnie tam codziennie startowały pierwsze koncerty. Pierwszy dzień rozpoczął Dead Snow Monster, jednak największy oddźwięk wśród publiczności miał występ grupy Paula i Karol (zdjęcie poniżej). Lekkie, melodyjne piosenki wpisały się idealnie w scenerię wylegującej się na trawie publiczności. Tego dnia na scenie zagrali również Natural Born Chillers oraz Kiev Office. W następnych dniach mogliśmy podziwiać występy zespołów: Klimt, 3moonboys, Let The Boy decise, Soniamiki, London Type Smog, Irena, Lettters from Silence, Popukltura, Gra Pozorów, Ms. No One, The Lollipops, Kyst.


Scena Alter Space to już zupełnie inna przestrzeń. Zamknięta – to najważniejsze, z wygodnymi miejscami (i poduszkami) do leżenia. Jej minusem była na pewno ograniczona możliwość wejścia. Na przykład na piątkowy koncert Jacaszka, mimo późnej pory (godzina 2 w nocy), trudno było wbić nawet szpilkę. Specyficzne otoczenie i klubowa atmosfera sprzyjały eksperymentom muzycznym. Oranżada, Pasimito, Muriolanza, 52UM, Kciuk&The Fingers, Borys Kossakowski, Pleq – to tylko kilku artystów, którzy mieli okazję się tam zaprezentować. W tym samym miejscu, w tak zwanym międzyczasie, można było obejrzeć projekcje filmowe czy też... transmisje Mundialu. Chętnych nie brakowało.


Tent Stage w tym roku nie gościła za często polskich wykonawców. Zresztą, trzeba już coś znaczyć na naszym rynku muzycznym, żeby się tam pojawić. A przynajmniej teoretycznie. Czwartek należał do Indigo Tree oraz także niespodziewanie do zespołu BiFF (zdjęcie powyżej), który pojawił się w zastępstwo odwołanej Ellie Goulding. W piątek zagrał tam Fox i jego Box, czyli bardzo duża grupa wspierających go na żywo artystów. Sobota należała do We Call It A Sound oraz Julii Marcell, niedziela zaś do L.Stadt, którzy w Gdyni zagrali już po raz drugi. Pod rozłożystym, cyrkowym namiotem, polskie zespoły występowały jako typowy wypełniacz, rzadko kiedy zapewniając rozgrzewkę przed późniejszymi koncertami.

Scena World podczas dziewiątej edycji festiwalu okazała się ciekawą mieszanką stylów i dźwięków. Kacezet & Dreadsquad, Psio Crew, Pablopavo i Ludziki, Alians, Bester Quartet, Marika, Pink Freud... Każdy mógł znaleźć coś dla siebie, od juwenaliowego reggae po jazz. Bardzo dobrze, że organizatorzy poszli w tym kierunku, gdyż dzięki różnorodności strefa zyskała na słuchaczach. Także nowa lokalizacja – pomiędzy dwiema największymi scenami festiwalu, pozwalała na stały przepływ tłumu. Może ktoś przystanął po drodze i usłyszał świetny występ Pink Freudów?


Main Stage to zupełnie inna historia. Musi na niej wystąpić zespół, który przyciągnie tysiące słuchaczy. Niestety, z każdą edycją wybór staje się coraz trudniejszy. Łąki Łan dali świetny występ, rozbawiając publiczność swoją kreatywnością. Lao Che (na zdjęciu powyżej), jak to oni, porwali słuchaczy. Jednak szkoda, że podobnie jak grające w niedzielę Muchy, organizatorzy zaprosili zespól, który miał okazję wiele razy pojawić się w Gdyni. Ciekawostką okazał się L.U.C., który swój występ zamienił w spektakl kabaretowy. Było mało muzyki, ale konferansjerka przednia.

Festiwale tego typu rządzą się swoimi prawami. Spotkamy na nich dużą liczbę wylansowanych nastolatków, piszczących prosto w ucho podczas Twojej ulubionej piosenki. Zostaniemy dokładnie przeszukani, łącznie z zaglądnięciem do portfela, który pod koniec wieczoru i tak zostanie pusty – ceny w festiwalowym miasteczku dochodzą do granic absurdu. Jednak przez te kilka dni, granica tolerancji ulega zmianie. Bo w końcu najważniejsza jest ciągle muzyka. A kiedy dodamy do tego inne atrakcje, jak teatry, strefę NGO, miejsce spotkań z zespołami, scenę Fashion’er, strefę Kids Zone, książeczki informacyjne, festiwalowe gadżety i inne aktywności, wszelkie negatywne opinie gdzieś się gubią.


Perfekcyjna organizacja i świetna muzyka. Nic, tylko czekać na następny rok. Dziesiąta edycja Open’era na pewno nie rozczaruje.

Tekst i zdjęcia [spacecowboy]

1 komentarz:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni