27 lipca 2014

Ed Wood: Post-Mortem Lovers (Lado ABC, 2014)


Materiał z 2012 roku szczęśliwie trafił na srebrne dyski. Trochę za późno, by mówić o triumfie swawolnej myśli duetu Ziołek-Popowski, ale i tak dobrze, że nie zginął w mrokach archiwum. 

Przyznam szczerze, że w naszych wafpowych szeregach od dłuższego czasu dało się zauważyć zmęczenie muzyką wydawaną w zabójczym tempie przez Kubę Ziołka. Z tego powodu drugi album jego projektu tworzonego wspólnie z perkusistą Tomkiem Popowskim musiał trochę poleżeć, aż w imieniu redakcji dokonałem mentalnego resetu i zdecydowałem się podejść do słuchania na świeżo. Nie zmienia to faktu, że słuchaniu towarzyszyło stale uczucie deja vu. Gdzie ja to już słyszałem?

Pierwsze zdanie z notki wydawcy brzmi: „Druga płyta Ed Wood Post-Mortem Lovers to swoiste świadectwo dojrzałości zespołu”. Oczywiście zgadzam się z nim, ale za to niechętnie przyjmuję ową „dojrzałość” do zrozumienia. Przecież Ed Wood powstał, według słów samego Ziołka, dla zgrywy (Zespół powstał bez żadnej idei, wielkiej myśli nad nim. Jeśli ktoś myśli, że to zwykłe naparzanie, to ma rację. Niewietrzone miasto, Bydgoszcz 2014). I taka właśnie była pierwsza płyta duetu, radośnie pojebana, beztrosko dekonstrukcyjna. Post-Mortem Lovers to – niestety! – rzecz bardziej serio. Kompozycje zyskały na wielowątkowości, zabawy stylami stały się celem samym w sobie. Szkoda, że w tym całym tyglu słychać wszystko to, w co obecnie bawi się Ziołek, a tak mało w nim samego Eda-Rozrabiaki.

Zaczyna się obiecująco. Surf św. Wawrzyńca to czystej wody, hałaśliwy surf rock bez żadnej głębi. Po prostu jazda na przesterach z całkiem miłą melodią na przedzie. Ale już kolejne utwory, nawet jeśli zawierają owego surfu elementy, to już sklejanki stylistyczne, w których forma staje się treścią (Gustav Houllebecq Is Dead, Tuphana). Ta stylistyczna sraczka momentami staje się karykaturą samej siebie, gdy zespół na siłę wrzuca do aranżu elementy grind core’a czy black metalu (Insomnia Manna Hammadi). Powiecie: o co ci chodzi, przecież taki jest właśnie Ed Wood, nieobliczalny, istniejący dla żartu, czyż nie? Być może, ale bokiem mi już wychodzi ta dziwna fascynacja niektórych artystów ekstremalnymi odmianami metalu, które są tak chujowe w odbiorze i kompletnie nic nie wnoszące do ich formalnych eksperymentów.

W sumie najlepiej Ed Wood wypada, kiedy nawiązuje do zamkniętego już etapu Tin Pan Alley. Takie Nie mam żadnego miejsca żeby iść w ciągu początkowych 90 sekund oferuje taką dawkę przebojowości, że można by wokół nich stworzyć całą superpiosenkową płytę. Fajnie wypadają też balladowo-popowe fragmenty obu części Post-Mortem Lovers (druga wręcz pobrzmiewa Manhattanem). Prawdziwa perełka to ukryta piosenka Give Paris One More Chance z podśpiewującą razem z Ziołkiem Candi Valiende z Pictorial Candi. Wyróżniłbym też Airhole, bo to taki Ed Wood w czystej postaci – napieprzanie bez żadnego celu, byle było głośno i zakurwiście.

Post-Mortem Lovers to sieczka, śmietnik, do którego wrzucono kompozycje pozbawione jednej myśli spajającej materiał w całość. Są momenty, ale skutecznie przygniecione stertą niepotrzebnego gruzu. Za dużo tego wszystkiego. Czas zrobić porządek. Porządek na dobrą sprawę nie jest zły. [m]

Strona zespołu: https://www.facebook.com/edwood666

1 komentarz:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni