7 lipca 2008

Renton: Take Off (Polskie Radio, 2008)

Pranie mózgów, jakie przechodzili słuchacze radiowej Trójki przez ostatnie dwa miesiące, przypomina mi sceny z filmu One point 0, kiedy to bohater, nie zdając sobie sprawy, że słucha rozkazów przekazywanych przez krążące mu we krwi nanoboty, popada w nałóg picia pewnej marki mleka. Co prawda szef Offensywy, redaktor Stelmach, raczej nie dysponuje tak wyrafinowaną technologią przymuszania, jednak jego euforyczne reklamy musiały skłonić wielu słuchaczy do zakupienia debiutu „rewelacji roku”, grupy Renton. Ja z kolei jakoś tak mam, że gdy ktoś usilnie próbuje mi coś wmusić, zaczynam w przyśpieszonym tempie produkować agresywne przeciwciała. I tak początkowo zamierzałem napisać recenzję miażdżącą Take Off. Potem trochę mi przeszło. Pozostało co prawda wrażenie nabicia w butelkę, ale już bez wielkiego gniewu, ponieważ wydaje mi się, że przy swoim szlachetnym zapale do promowania polskiej muzyki, redaktor Stelmach sam się nabił w tę butelkę, głosząc wszem i wobec, ze mamy do czynienia z objawieniem roku.

Nie mamy. Renton to przyzwoity zespół, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a Take Off to płyta rzemieślniczo poprawnie zrobiona. W rzemiośle przecież o to chodzi: dostajesz recepturę, dokładne wskazówki co i jak masz zrobić, i starasz się zrealizować je tak dobrze, by stworzyć kopię jak najbliższą wzorcowi. Marcin Gajko, „trójkowy” realizator płyty, pozbierał różne modne obecnie na Wyspach Brytyjskich patenty brzmieniowe (od Maximo Park, przez Keiser Chiefs, po Bloc Party) i wyprodukował brzmienie solidne, równe i niestety, nieprzekonujące. W efekcie Renton z płyty to taki kotek z obciętymi pazurkami: próbuje drapać, ale nie zostawia żadnych śladów. A szkoda, bo muzyka, która nie zostawia śladów, bardzo szybko ląduje w koszu zapomnienia.

Płyta zapowiada się początkowo na kawał przebojowego rockowego grania. I nawet tak jest, Lover’s Game czy Hey Girl to sympatyczne, prościutkie kawałki do tańca i podskakiwania na koncertach. Jednak kiedy słucha się ich po raz piąty czy dziesiąty – a większość utworów brzmi niemal identycznie – zaczyna się mieć tej „przebojowości” serdecznie dosyć. Wokalista, Marek Karwowski, dysponuje charakterystycznym, głębokim głosem, który pewnie podoba się żeńskiej części publiczności (zwłaszcza tej jeszcze bez dowodu osobistego), jednak to co z nim wyczynia niekoniecznie musi zachwycać bardziej wybredną resztę słuchaczy. To namiętne wibrato a la HIM czy The Rasmus, te okropne „ojczenia” wyciągane w końcówkach zdań – to mnie wkurza, to mi psuje przyjemność obcowania ze skądinąd lekkimi, wakacyjnymi piosenkami.


Jeszcze o kompozycjach. Dokucza powtarzalność motywów i schematyzm kompozycji. W Lazy Wild próbowano tę monotonię przełamać solową partią trąbki, która – choć sama w sobie ładna - pasuje tam jak pięść do nosa. W Walk Aside wydaje się, że zespół wreszcie porzuci prostą ścieżkę i zagra nieco inaczej. I rzeczywiście, zwrotki robią niezłe wrażenie intensywną rytmiką, jednak wszystko kładzie beznadziejny, tandetny refren. Renton pokusił się też o napisanie ballady (Drifted) i nie wyszło mu to na dobre. Podobne twory może się i sprawdzają w repertuarze zwycięzców „Idola”, ale w wykonaniu Rentona wypada to naprawdę żałośnie. Płyta zawiera trzynaście utworów i mógłbym jeszcze ciągnąć wyliczanie tego, co mi się nie podoba, ale może czas wspomnieć o tym, co jest niezłe. A takie lepsze kąski da się wyłowić, choć praca to niewdzięczna. Stawiam na No Milk z sympatyczną „lajtową” gitarą i fajnymi wstawkami klawiszy, She Was To Love Me – ze względu na odważną i jedyną niestety próbę zagrania gitarowej solówki, This Is Not The End, bo mimo łkającego wokalu piosenka ma przyjemną i zapadającą w pamięć melodię, no i na koniec You Are In Charge – jedyny numer, który emanuje prawdziwą, niepowstrzymywaną energią, wspieraną nieśmiałymi próbami eksperymentów studyjnych (efekt przerywającej wtyczki), choć w końcówce bardzo blisko do plagiatu z Bloc Party.

Teksty? Hey girl come closer/ I wanna drink stories from your lips/ Hey girl come closer/ I wanna touch your soul through your skin. Ten fragment mówi o nich wszystko. Nie jestem targetem dla tego produktu, więc trudno mi doznawać przy takich wersach jakichś wrażeń czy wzruszeń. Typowe piosenki o dziewczynach i chłopakach, niestety bez cienia oryginalności czy śladu wkładu poetyckiego. Anglosaski standard, czyli bla bla bla o niczym. (Przepraszam, jeśli uraziłem kogoś, dla kogo te teksty mają jakieś emocjonalne znaczenie. Gruboskórny jestem, ot co).

I co, jak wypada Take Off? Dziejowo? Nie sądzę. Rewolucyjnie? No fuckin’ way. To może chociaż jest to płyta, która rozkręci imprezę? Może dwie piosenki. I raczej wybrałbym coś z Silent Alarm Bloc Party. Rzemiosło jest okej, naprawdę. Dobrze wykonany stołek czy strugane w drewnie łyżki to przydatne rzeczy. Tylko czy o ich twórcach chcemy cokolwiek wiedzieć? [m]

Strona zespołu:
www.myspace.com/rentonrox

1 komentarz:

  1. bardzo dobra recenzja, chociaż nie ze wszytskim się zgadzam. słucham ich piosenke ale od czasu do czasu zeby nie przedobrzyć heh.

    mam pytanie do autora.
    jakby kiedyś miał chiwle gg 2446247

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni