17 czerwca 2013

Karl Culley: Phosphor (Sound Of Jura, 2013)


„Związany” przysięgą małżeńską Brytyjczyk Karl Culley na dobre zadomowił się w Krakowie. Jego trzecia płyta, choć w większości nagrana na szkockiej wyspie Jura, koncepcyjnie powstała w kraju nad Wisłą. I wszystko wskazuje na to, że akcja promocyjna Phosphor obejmie również polskie miasta.

Nie dotarłem do dwóch pierwszych płyt artysty; moje pierwsze zetknięcie z muzyką Culleya było przy okazji opublikowania zbioru szkiców i demówek Sticks and Shadows. Niby wiedziałem, czego oczekiwać - akustycznego dark folku, z poetyckimi tekstami i przejmującym wokalem. Ale zupełnie nie doceniłem Culleya jako instrumentalisty.

Jak to powiedział mój znajomy: „facet gra jakby było ich wielu”. Wydawać by się mogło, że Karl gra swoją ścieżkę, a resztę akustycznych dźwięków uzupełniają muzycy sesyjni. Podstawowy błąd! Wszystkie gitarowe wywijańce wychodzą symultanicznie spod palców Culleya! Owszem, na płycie towarzyszą artyście zaprzyjaźnieni muzycy, ale dopełniają oprawę dźwiękową jedynie okazjonalnymi partiami perkusji, pianina czy gitary basowej. Co ważne - dodatkowe instrumenty są schowane, traktowane jako przyprawa, egzotyczny ornament, który nie przysłania folkowego alt-country'owego wydźwięku albumu.

Wsadzenie Culleya do szufladki z innymi smęcącymi bardami nie jest w tym przypadku żadną ujmą. Muzyk sam przyznaje się do wpływów uznanych artystów takich, jak Bob Dylan i Nick Drake. Czyli to nie tylko melodia, ale także tekst. My love drifts / My love drifts / She’s the flame that softy spins / The drifting night / The nuzzling, nudging firelight / Oh, my bones are a trebuchet. Choć tematy opowieści dość oklepane (Qualifier - życie w trasie, samotność - Alcohol, czy depresja w Blood Spot Constellations), to sposób przekazania myśli już nie. Życie według Culleya to ciąg wiecznie krwawiących blizn, ale dzięki whisky przynajmniej ma sens!

Są na Phosphor rzeczy mało ciekawe, niebezpiecznie ciągnące do Nashville (Icarus and Whiskey, Bag of Tricks), ale obok artysta umieścił kompozycje fascynujące, sprawiające, że ciężko przy całościowym odsłuchu albumu wskazać na ewidentne słabości. Utwór numer siedem sprawia, że chce się całe wydawnictwo pokochać uczuciem niezmąconym i ponadczasowym. Spell to zapierająca dech ballada umierającego wilka, ze schowanym damskim wokalem i zupełnie nieoczywistą partią pianina. Dragon Kite to alt-folkowy przebój pełną gębą. In Another Life wywołuje ciarki funeralną atmosferą. Zresztą, tzw. klimacik wywołuje już sam głos Brytyjczyka. Miejscami zbliżony do Bryana Ferry'ego, urzeka nostalgią, pasją i emocjami. Prosta melodia Qualifier wywołuje ciarki u słuchacza, gdy w pewnym momencie zawodzi don’t know where I’m from… Albo Alcohol - słowa fee fi fo fum/ I smell the blood / I smell the blood of an Englishman zostały wyśpiewane z charyzmą śpiewaka gospelowego!

Pokochałem Phosphor, stałem się fanem Culleya. Owszem, mamy w Polsce wielu uzdolnionych singer/songwriterów, ale w końcu ktoś musi pokazać facetowi, że najlepszy alkohol na świecie to wódka z Polmosu. Zapraszać gościa na wspólne występy, przychodzić na koncerty, a w międzyczasie słuchać Phosphor! Mimo że to niewesoła płyta, to dzięki niej świat staje się przyjaźniejszy. [avatar]
 

Strona artysty: http://karlculleyblog.tumblr.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni