7 marca 2010

Ostatki 2009: przegląd płyt pominiętych


Ach ten 2009! Nie chce się odczepić. Poniżej garść płyt przegapionych/ zapomnianych/ porzuconych z braku czasu.

Levity: Levity (Lado ABC)


Trio Levity gra jazz. Oparty na klasycznym instrumentarium: fortepian, kontrabas i perkusja. Jazzowe składy z Polski mają mocną pozycję na muzycznym rynku dzięki totalnemu szaleństwu aranżacyjnemu. Pełne połamanych galopad i wariackich improwizacji. Nie liczą się z nikim i niczym; rozsadzają granice konwencji, wchodzą w mariaże z pozornie nieprzystającymi gatunkami muzycznymi dając upust nieograniczonej wyobraźni. Levity swego czasu zorganizowało koncert Like The Virgins , na którym to warszawscy artyści sceny niezależnej wykonywali piosenki Madonny. Można? Natomiast debiutancki krążek Levity jest stonowany, pełen ciepła oraz pulsujących naturalnych brzmień. Owszem, zespół w każdym utworze pozwala sobie na improwizacje, ale nie mają one charakteru "dziwactw", są ściśle kontrolowane i przyswajalne dla przypadkowych słuchaczy - jak ja. Bardzo miło mi się słucha przewrotnej Yakuzy czy melancholijnego Rotwanga. Płyta stanowi dobry przyczynek do oswajenia się z jazzem - nie jest ani zbyt awangardowa, ani przesadnie staroświecka.

Samo: Plex Zero (Tone Industria)


Recenzja drugiej EP-ki formacji Zero powinna ograniczyć się jedynie do rzeczowników. Rzeźnia, masakra, Armagedon. To spadkobiercy w prostej linii dokonań Neumy czy Nyi. Awangardowy metal, który nie ma za zadania ogłuszyć słuchacza, ale zabić i wywlec jego mózg przez jamę nosową. Plex Zero to 20 minut chaotycznej twardej metalowej napierdalanki z kanciastym basem, rozgrzaną perkusją i opętańczym wrzaskiem wokalisty. Należy zapomnieć o harmonii, przewodnim motywie czy mierzalnym metrum. Próba konfrontacji z tym eksperymentalnym math-metalem jest jak chęć spojrzenia w Oko Saurona. Moja percepcja bez znacznych uszkodzeń przyjęła jedynie „normalny” Rebirth - pozostałe cztery kawałki to już liga dla najbardziej zaprawionych w boju.

Jacaszek: Pentral (Gusstaff)


Po arcysmacznych Trenach Jacaszek zaszył się w grubych murach gdańskich świątyń, w których rozłożył swoje elektroniczne zabawki. Pomysł świetny - sprawdzić jak wnętrze gotyckich budowli oddziałuje na ambientowe pejzaże zrodzone w obwodach nowoczesnych syntetyzatorów. Kościelne organy i dzwonki mają na płycie równy udział co oscyloskopowe brzęczeniee i sinusoidalne szmery. Niestety dla mnie - również dobrze czuję się w chłodzie średniowiecznych kościołów i atmosfera generowana przez Jacaszka nijak nie absorbuje mojej uwagi. Bez widoku symboli religijnych, bez zapachu nadszarpniętych przez czas drewnianych ołtarzy i ambon najnowsze dzieło polskiego Murcofa nuży i usypia. Jedynie fragmenty, w których pojawiają się wokalizy śpiewaka operowego Stefana Cejrowskiego oraz znanej z Trenów Mai Siemińskiej, niosą w sobie zalążek chrześcijańskiego misterium. Tym razem nie dałem się ponieść wyobraźni pana Michała. Cieszy mnie, że artysta dobrze się czuje w takiej scenerii, ja jednak wolę osobiste pół godziny wyciszenia w wiślickiej bazylice.

The Cuts: Syreny nad miastem (SP Records)


The Cuts mieli wszystkie zadatki na odniesienie umiarkowanego sukcesu. Zimnofalowe gitarowe granie połączone z takąż elektroniką musiało się udać w kraju, w którym Depeche Mode ma status kultowej grupy. Dodajmy do tego odpowiedni image - członkowie zespołu w obowiązkowej czerni oraz wokalista Przemek Zdunek śpiewający beznamiętnie w jednej tonacji. Co prawda electro-rock w wykonaniu The Cuts ma już niewiele wspólnego z twórcami Violatora, bardziej trafnym tropem może być Host Paradise Lost. Dlaczego nie wyszło? Niech odpowiedzią będzie próbka tekstów wyjęta z kawałka Smutna dziewczyna: Smutna dziewczyno proszę powiedz mi/ Ile przepłakałaś nocy i dni/ Tak wiele razy zamykałaś się/ W swoim pokoju, gdy ci było źle. Wszystko co warte uwagi na płycie, to rzeczy anglojęzyczne, ze szczególnym wskazaniem na utwór Linda.

Holden Avenue: Holden Avenue (Rockers Publishing)


Jedno przesłuchanie i już wiadomo w kogo chłopaki się zapatrzyli. Offspring. Gdzieś w okolicy krążka Smash. W Polsce kalifornijski punk trzyma się dobrze, jednak nie wydał z siebie nic, co by mu pozwoliło wypłynąć na szersze wody. Debiutanckiej płycie Holden Avenue również ta sztuka się nie udała. A szkoda, było blisko Wrocławianie mają talent do strugania kapitalnych melodii; każda z tych dwunastu piosenek mogłaby błyszczeć na albumie załogi Dextera Hollanda. Muzyka kipi od energii, rozwala głośniki i kopie tyłki. W towarzystwie może i jest mi głupio zachwycać się tym albumem, ale gdy nadejdzie wiosna wyciągam z piwnicy rower, zakładam słuchawki i z Holdenami spalam zimowy tłuszczyk. Oh, yeah!

Beri Beri: 100% Girls (Jimmy Jazz)


Kręciliśmy nosem na debiutancką płytę Andy. Za totalny romans z radiem, pozbawiony brudu i chropowatości. Chwilę później półki sklepowe zaatakował inny kobiecy skład. Dziewczyny z Beri Beri lokują się na przeciwległym biegunie co kobiety z Andy. To typowe panczury. Młode (niedawno nastoletnie), hałaśliwe, głośne, wyzywające i wyzwolone. I znowu grymaszę, gdyż przeginają w drugą stronę. Owszem, jest melodyjnie, każdy kawałek ma zwrotkę i refren jak się patrzy, ale są one niedbałe i odpychające. Może dlatego, że dziewczyny zdecydowały się na dziwną tonację zawieszoną między śpiewem a krzykiem? A może dlatego, że znają cztery akordy i jadą przez całą płytę na tym samym przesterze? Cóż, debiut Beri Beri trafi to zatwardziałych punkowców, ewentualnie zwolenników The Ramones. Co mogę jeszcze powiedzieć? Dziewczyny, narzekacie w tekstach na tych facetów, że prości i puści w środku, ale... jeśli w przyszłości oprócz buntu i dzikości dorzucicie trochę wyrafinowania połączonego z niebezpieczną kokieterią, to będzie szacun i respect. Na razie tylko mocno hałasujecie. Choć z jajami :)

Lov: Minus szum (Universal)


Lov to młoda, lecz doświadczona formacja (to cytat z bio). Doświadczenie muzyków sprowadziło się m.in. do tego, że chłopaki potrafią skroić piosenki idealnie podpadające pod hasło „pure pop rock” w odcieniu brytyjskim. Płytę z taką okładką chętnie kupią mamy dla swoich pociech. Zawartość również ma same wychowawcze wartości. Chłopaki dobrze wyglądają, wokalista umie śpiewać, w tekstach brak wywrotowych treści. To nie opowieści od rozwydrzonych dzieciakach, które żyją od piątkowej imprezy do następnej. Zespół również nie stara się być ani przez sekundę głosem młodego pokolenia. Lov ma teksty o słodkiej miłości, tęsknocie, zauroczeniach i pozornej samotności. Czyli ogólnie mówiąc o niczym; piosenki można puścić nauczycielce od polskiego, która pochwali za użyte metafory i stylistyczną poprawność. Muzycznie jest podobne pitu-pitu w sam raz jako podkład do filmików z walentynką w tle. Autobus z napisem „Pop” uciekł Lov z przystanku parę godzin wcześniej.

Tale Of Diffusion: Adventures Of Mandorius (The Bird) (Jazz Bass Cafe)


Ktoś kiedyś w komentarzach polecił tę płytę z dopiskiem „Promujmy to, co z Polski, co wartościowe i niekonwencjonalne”. Zaintrygowany dotarłem do płyty i rzuciłem się do konsumpcji, ciesząc oko ślicznym artworkiem na okładce. I cóż mogę powiedzieć... Bój o recenzje w sprawie debiutu Tale Of Diffusion powinny toczyć serwisy zajmujące się muzyką progresywną. Zespół nagrał prawie godzinną instrumentalną płytę pełną pastelowych pejzaży i klimatycznych improwizacji. Wtłoczył w kompozycje pokaźny arsenał pomysłów twórczo wykorzystując tory przetarte przede wszystkim przez King Crimson. Rozbudowane kompozycje (najdłuższa ma ponad 17 minut!) pełne są zmian metrum, instrumentarium i odniesień do tuzów prog-rocka. Ciężko mi się wypowiadać o wartościach muzycznych wydawnictwa, gdyż dźwięki trafiły na nie tę osobę co trzeba. Owszem, podziwiam kunszt wykonawczy muzyków, wyobraźnię i chęć przełamywania schematów. Jednak to nie jest to, co [avatary] lubią najbardziej. Nie potrafię scalić poszczególnych fragmentów w logiczną całość. Tak więc jeśli komuś z czytelników niestraszne progresywne popisy - będzie albumem zachwycony, szczególnie, że przez te 57 minut muzycy ani razu nie popadają w banał i schematyczność.

The Heist: The Heist EP (wyd. własne)


Dzieciaki ze Słupska. Totalnie garażowe brzmienie i takaż jakość nagrań. Pierwsze skojarzenia: wczesne The Libertines, Razorlight, troszkę Kings of Leon. Chłopaki brzmią dość nieporadnie i słychać wyraźne braki warsztatowe. To, co mi się podoba, to ujmująca nonszalancja wokalisty Karola Kruczka. Gość brzmi rozlaźle, fałszuje próbując wyciągnąć górne "aaaa". Ale ja coś takiego lubię. Na obecnym etapie nieszczególnie polecam zaznajomienie się z dokonaniami zespołu, lecz od czasu do czasu zajrzę sprawdzić, co z niego wyrośnie.

An On Bast: Calypso Ice Dream EP (La Folia Recordings)


Pod tym pseudonimem ukrywa się pochodząca z Poznania Anna Suda. Ze zdjęć spogląda miła, sympatyczna dziewczyna, której nigdy bym nie podejrzewał o szaleństwa za konsolą. Gdyż muzyczny świat Anny to szeroko pojęty IDM, pełen sampli, elektronicznego transu i kojących ucho efektów. Powyższa EP-ka (to trzecie albo czwarte wydawnictwo An On Bast) została zainspirowana wspomnieniem dawnych czasów, gdy na rynku królowały lody Calypso. Jak można przypuszczać - brzmienie zanurzone jest w zupie nostalgicznych sampli z rozmarzonym bitem, wywołujących w słuchaczu specyficzny posmak retro. Must have dla fanów Autechre. Co prawda, nie ma takiej siły, która by mnie wyciągnęła na parkiet i zmusiła do pląsów przy dźwiękach techno, ale mogę tylko przyklasnąć określeniu "pierwsza dama polskiej elektroniki"!

Kapela ze Wsi Warszawa: Infinity (Kayax)


Chyba wiem, czemu nasz czołowy folkowy towar eksportowy jest bardziej znany za granicą niż w ojczystym kraju. Świadomie, bądź nie, jesteśmy zakorzenieni w polskiej muzyce ludowej wyrosłej pod strzechami chłopskich chałup. Instynktownie potrafimy wskazać i nazwać cechy charakterystyczne tego nurtu. I siłą rzeczy operujemy przaśną cepelią. Jesteśmy atakowani przez góralskie rzępolenie na skrzypeczkach, karminowe usta dziewoj z Mazowsza, czy (już w strefie komercyjnej) grillowe biesiadowanie przy dźwiękach Brathanków oraz im podobnych. Wysysamy z mlekiem matki tezę, że polski folk to nieskończone mutacje kujawiaka czy innego oberka. I gdy pojawia się zespół wykorzystujący dorobek minionych grup etnicznych, który zrywa ze schematami pozostając wierny wzorcom - czujemy się zagubieni i pozbawieni punktów odniesienia. Na zachodzie twórczość Kapeli Ze Wsi Warszawy to novum, coś świeżego i intrygującego. Natomiast tu, w Polsce, szukamy po omacku części wspólnych, które pozwoliły wyprostować skostniałe wzorce myślowe i znaleźć prosty wzór przejścia między stare a nowe. Sam mam z tym problem i mimo prawie roku od premiery Infinity wciąż mam ambiwalentne odczucia. Nad czym ubolewam.

Rotary: Roboty i romantycy (MyMusic)


Zespół, który chyba sam nie zdając sobie z tego sprawy, jako jeden z pierwszych próbował zaszczepić brit-pop na polski grunt. Chociaż mało kto o tym pamięta, gdyż Rotary stało się zespołem jednego przeboju. Na jednej z dzikich plaż znają wszyscy i stacje radiowe w każde wakacje skrzętnie o tym przypominają. Powrót po jedenastu latach przerwy zdawał się być skokiem na kasę i próbą odcinania kuponów od sławy. Każdy oczekiwał kolejnych letnich mega-przebojów. I tu Rotary zaskoczyło. Roboty i romantycy nie jest płytą nagraną przez podstarzałych kolesi próbujących wkupić się w gusta nastolatków. Myślę, że targetem nowego krążka są... urzędnicy państwowi i gospodynie domowe. Takie kompozycje jak Oprócz nas nic więcej czy Ucieczka z miasta idealnie nadają się do kolejnej partyjki pasjansa. Zapewne producent Marcin Bors dwoił się i troił, by kompozycje zespołu brzmiały nowocześnie i naszpikował ciepłe brzmienie akustycznych gitar elektroniką, ale co z tego, kiedy piosenki nużą i indukują trudne do powstrzymania ziewanie? Przecież pop nie musi być mdły i miałki. Gdyby album przyciąć do rozmiarów EP-ki, na której znalazłyby się rzeczy jak Nie mamy czasu, Dwa oblicza czy Piękni jak milion gwiazd - gwarantuję, że płytkę wiele zakochanych par zapuściłoby przy romantycznej kolacji przy świecach. A tak całość została potwornie rozmemłana przez wiele niepotrzebnych kompozycji.

Bielizna: Obrazki z wystawki (SP Records)


Płyta docelowo miała doczekać się obszernej recenzji, jednak nic z tego. Mimo że ukazała się we wrześniu 2009, do dziś podchodzę do niej na pazurkach. Wszystko za sprawą głównodowodzącego grupą Jarka Janiszewskiego. Bielizna zawsze frapowała oryginalnymi, pełnymi absurdalnego humoru tekstami. Do dziś zastanawiam się, jakie procesy muszą zachodzić w synapsach nerwowych połączeń, by wymyślić tytuł Władek przechodzi w piąty wymiar. Prywatne życie kasjerki PKP czy Maria ma mały biust to dziś klasyka. Na najnowszej płycie gdzieś wyparowała wyobraźnia, a sam Janiszewski przyjął postawę kontestatora. Obrazki z wystawki to mocne i dosadne wydawnictwo. Tym razem jest prosto, z buta. Zostaw go, ma palce spięte błoną/ Zostaw go, to niespełniony gość. To nie metafora. Nie trzeba być obeznanym w bieżących wydarzeniach, by zgadnąć o kogo chodzi. A to bardzo, bardzo nie w stylu Bielizny. Muzycy widocznie chcieli tą płytą mocno odreagować, dać upust podkurwieniu i nieciekawej egzystencji w podłym kraju. Z jednej strony rozumiem, z drugiej - dzięki temu zabiegowi Bielizna utraciła wypracowany, charakterystyczny sznyt, który rozpalał pokolenia. Co mi z tego, że muzycznie jest nerwowo, jazgotliwie, a teksty pełne celnych spostrzeżeń, kiedy to nijak nie rekompensuje braku starej janiszewczyzny. Lubię Wściekły jad, Zęby Zorro (jedyny przykład starej szkoły) czy Kurta Cobaina. Jednak słuchając płyty czuję się jakbym nażarł się makowca potraktowanego niskokalorycznym słodzikiem.

Hailo: Heavy Eyelids EP (wyd. własne, 2009)


Opis w dziale download mówi wszystko: lo-fi + elektronika. W Night Way Home zastosowano klasyczny motyw z przeciągłym, niskim elektronicznym sprzężeniem. Patent działa za każdym razem. Bardzo dobrze wywarza nastrój niepokoju i tęsknoty. Bezładna szarpanina strun dodaje post-rockowego sznytu. Utwór to trzyminutowe brzdąkanie i jako muzyka tła się sprawdza. Inna sprawa to pytanie czy można znaleźć coś ciekawego w kolejnej minimalistycznej impresji. Percepcja notuje także 45-sekundową miniaturę Falling Asleep In Front Of The TV. Tylko notuje, z zapamiętaniem już gorzej. W Heartland pojawia się głos, fortepian i dudniący bas. Dzięki temu nie mam wrażenia płynięcia do nikąd, ucho ma jakiś punkt zaczepienia. Wieńczący całość Surfin' Milky Way to wyraźna linia basu i rozmaite przestery. Z recenzenckiego punktu widzenia - nuda. Ale słuchając kawałka wpadam w przyjemny stan błogości. I chyba o to chodzi. O malowanie dźwiękami. Epikryza? Cóż, lo-fi pełną gębą. Monotonne, schematyczne, zachowawcze. Ale... bardzo szybko wystukałem powyższy tekst na klawiaturze. Mózg wpadł w swoisty rezonans z bulgotaniem w głośnikach, tak więc propozycja Hailo spełniła swoją użytkową rolę. Nie musi się podobać - grunt, że wygładza fale mózgowe, a to chyba niełatwe zadanie.

Posłuchał i opisał [avatar]

2 komentarze:

  1. dzielny ziom, dobry tekst.
    i niestety [prawie] nikt go nie przeczyta :(
    bo jest za dłuuuugi :)

    pięciosekundowość. twitery, blipy, żenada, masakra, szit.

    zdrowia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zainteresowało mnie Hailo.
    Dziękuję bardzo za wskazanie, czuję, że się z Hailo polubimy :)

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni