3 marca 2010

Squares To Bend: Syntesalata EP (LBA Records, 2009)


Kolejka tegorocznych płyt powoli rośnie, jednak w ostatnich dniach wpadło mi w ręce króciutkie wydawnictwo sprzed paru miesięcy, które sprawiło, że nowości muszą poczekać. To klasyczny przykład perełki, niezauważanej, niedocenionej, wygrzebanej gdzieś w odmętach myspace. Jeśli ktoś sądzi, że muzyczny most łączący Polskę z Danią zaczął się i skończył na Czesławie Mozilu oraz Karen Duelund Mortensen, to bardziej mylić się nie może. Inwazja trwa nadal. Proszę państwa - Squares To Bend!

Pięcioro młodych ludzi. Z naszej strony skład tworzą multiinstumentalista Piotr Fronek (kiedyś udzielający się w Łąki Łan i CKOD) oraz Nina Kraszewska dzierżąca elektryczne pianino. Po stronie Skandynawów przede wszystkim prowodyr całego projektu - Mikkel Konyher. Skład dopełnia basista Thomas Lund oraz bębniarz Emil Norman. Tyle faktografii. Gdyż jedyne, co się liczy, to fakt, że kiedyś wspólnie postanowili kupić na pchlim targu syntetyzatory i zostać drugim Junior Boys.

EP-ka zaczyna się miauczącym gitarowym efektem, który zgrabnie przechodzi w laptopową elektronikę znaną chociażby z dokonań Zerovy. Podobnie jak na Hello Tree w kawałku Pyku Pyku uczucie nostalgii wywołuje Piotrek uderzając spokojnie w pojedyncze struny. Gdy wchodzi wokal już wiadomo, że będzie dobrze. Mikkel ma lekko sepleniącą wymowę i ciepłą barwę głosu, która doskonale wtapia się w bajkowe tło. Jednak opad szczęki następuje wraz w wejściem połamanej, żywej perkusji, która rozsadza kompozycję. Świetna, nośna propozycja w stylu The Postal Service. Tytułową Syntesalatę początkowo wziąłem za utwór Sonimiki. Jakieś dziwne dźwięki, efekt grania na pile, rytm „umc-umc” wytwarzany za pomocą dziecięcej zabawki oraz... urzekające kobiece wokalizy. I znów, gdy do głosu dochodzi Mikkel, całość się uspokaja i nabiera ogłady. Facet ma coś fajnego w sobie, co działa jak nervosol, wycisza i odpręża. Zespół bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę, niszcząc błogą atmosferę. Gitara staje się mocniejsza, elektronika wymyka spod kontroli, a wrażenie chaosu wieńczą wystrzały z taniej atrapy pistoletu. Pop Shit z całego zestawu przypadł mi najmniej do gustu. Nie jest to zły kawałek, również śliczny jak poprzednie, z wokalnym dwugłosem, ale jest też najbardziej zachowawczy. Z kolei Crying Synth to synth-pop pełną gębą! Kolejny raz dają o sobie znać tanie, rozstrojone keybordy. A Konyher ponownie wznosi się na wyżyny przebojowości. Noga sama ciągnie na parkiet na dźwięk słów Once again shadows are over me/ Draining me for power and energy. I na koniec Goldfish. Utwór godny uwagi nie tylko dlatego, że trwa ponad 6 minut (dwa razy dłużej niż średnia pozostałych), ale też, że zespół postanawia na chwilę porzucić beztroskie pląsy i zabiera słuchacza w rejony okołosigurrosowe. Zaskakuje wokalista wchodząc w falsetowe rejestry. O ile w pierwszej części utworu jego maniera mnie lekko denerwuje, to gdzieś tak od trzeciej minuty chłopak zaczyna wydzielać magię. Bezbłędny dwugłos, kapitalny zimny gitarowy riff, oniryczne wyciszenia i ujmujące wejścia perkusji. Utwór potwierdzający ogromną wrażliwość zespołu podbitą popowym tętnem.

Dałem się oczarować niczym Odyseusz syrenim śpiewem. Trochę drażni mnie plastikowe brzmienie. Nie wiem czy to zamierzony efekt, czy kwestia zasobności portfeli muzyków, ale piosenki mogłyby zabrzmieć lepiej, gdyby użyta elektronika była mniej kanciasta i niosąca w sobie więcej analogowego ciepła. Mimo wszystko - to i tak dwadzieścia minut niesamowitego, energetycznego i pozytywnie zakręconego grania. A teraz muszę żyć w zgryzocie dokopawszy się informacji, że zespół w październiku przyjechał do Polski na małą trasę i m.in. zagrał koncert w Stalowej Woli. A to tylko niecałe 90 km od Rzeszowa! Fak!!! [avatar]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni