29 listopada 2010

Newest Zealand: Newest Zealand (Ampersand, 2010)


Raz, dwa, trzy – do trzech razy sztuka. Trzy, dwa, jeden – start!

Debiut Newest Zealand jest pierwszą płytą Borysa Dejnarowicza, która podoba mi się niemal bezkrytycznie. Przypomnę, że wcześniej było totalnie poronione Divertimento i marnujące swój potencjał CNC. A więc sztuka do trzech udała się. Nareszcie. Dejnarowicz najwyraźniej zorientował się, że samo manipulowanie formą nie przyniesie efektu, jeśli piosenki będą do dupy. I po raz kolejny potwierdza starą jak świat regułę: liczy się tylko dobra melodia.

Płytę montowano z udziałem ogromnej liczby gości, istniała więc obawa, że muzyka będzie gęsta ponad miarę, nasączona zbyt dużą ilością tracków (mgliście przypominam sobie radiową wypowiedź Dejnarowicza, który mówił, że będzie bardzo dużo instrumentów i ścieżek). Na szczęście, choć rzeczywiście instrumentarium jest bogate, nie przytłoczyło ono lekkiej i zwiewnej struktury piosenek. To bardzo wakacyjna płyta. A raczej – muzyka końca wakacji, nieco nostalgiczna, z pewną nutą rozczarowania, że coś tak pięknego jak lato (i miłość) może się skończyć. Bo to również płyta o miłości i różnych jej aspektach.

Ładnie się to wszystko zaczyna. Lines Are Invisible mają ten cudny moment przejścia w okolicy 1:18, który naprawdę potrafi zachwycić. Są tu melodie lekkie jak piórko i beztroskie jak popołudnie nad rzeką (Nuke Nuke), leniwe jak wieczór na kawiarnianym tarasie (Two Ways), wreszcie całkiem żywiołowe, jak kąpiel w spienionych falach Bałtyku (He Said He’s Sad). Jest tu też piosenka roku 2010 i przyznaję, że chyba nie będzie miała konkurencji, chyba że w grudniu wydarzy się coś niezwykłego. As Sure As Sunrise urzeka melodią, ciepłem, harmoniami. Niemal ideał, rzecz rzadka w polskiej muzyce rozrywkowej, kawałek, który mógłby rządzić na listach przebojów w odległych krajach, gdzie używa się terminu „przemysł muzyczny”. A w zestawie jest jeszcze bardzo emocjonalny Splash Boom Crash, zaśpiewany napiętym głosem Neocortex, śliczny Rensen Brink. Sporo tych dobrych piosenek.

Celowo nie wspominam nic o udziale gości, ponieważ... ich nie słychać. To znaczy ja wiem i wy wiecie, że muzycy z wielu znanych zespołów, takich jak Renton, Muchy, Furia Futrzaków, Afro Kolektyw, Mitch&Mitch itd. zagrali swoje partie znakomicie, każdy z nich dołożył tę swoją cegiełkę. Ale zrobili to na tyle dyskretnie i z umiarem, że nikt (no, może ktoś się znajdzie) słuchając Newest Zealand nie będzie w stanie wtrącać co chwilę: „o, tu gitara bez wątpienia artysty X, a tu słychać sax kolegi Y”. I to jest fajne, że Dejnarowiczowi udało się zebrać dream team, który nie brzmi jak grupa popisujących się wirtuozów, tylko jak zespół, który ma konkretny cel: zaczarować słuchacza. [m]



Strona zespołu: http://www.newestzealand.net

Przeczytaj też Dejnarowicz: Divertimento, CNC: No Mood

5 komentarzy:

  1. Dla mnie właśnie "No Mood" było czymś kompletnie fenomenalnym natomiast ta płyta lekko rozczarowuje. No, ale to zupełnie inna muzyka

    OdpowiedzUsuń
  2. Borys potrafi ... zdarzają mu sie wpadki ale piękny pop robi :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie rozumiem jak można posądzać ten kawałek o miano numeru roku. A wokalnie jest naprawde takie sobie...

    OdpowiedzUsuń
  4. Dejnarowicz jest świetnym kompozytorem, szkoda tylko, że upiera się przy swoim wokalu, który nie dorasta do poziomu tych kawałków. Jeżeli kiedyś zaprosi do bandu innego śpiewaka, ma szansę rozpieprzyć galaktykę.

    OdpowiedzUsuń
  5. borys śpiewa jak chcąca a niemogąca pipka. w ogóle ta jego muzyka jest cipowata, bez jaj.

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni