5 maja 2011

KAMP! - Rzeszów, klub Mienta, 27.04.2011


Dokonania łodzian z KAMP! znam, ale ciężko mi przyporządkować tytuły do konkretnych utworów. Syntezatorowe indie-disco nigdy nie znajdowało się w centrum mojej uwagi muzycznej, dlatego na koncert poszedłem z zamiarem złamania wszelakich reguł blogerskiej rzetelności. Dlatego nie napiszę, jakie kawałki zespół zagrał - zapewne zagrał wszystkie oficjalne plus jakieś bonusy. W końcu koncertowe życie internetowego pismaka nie musi się sprowadzać do wyłącznie do skrzętnego notowania tracklisty, prawda?

Klub Mienta jest nowym miejscem na muzycznej mapie Rzeszowa. Ulokowany w dogodnym miejscu tuż przy Rynku i na wprost parkingu ma szanse w szybki sposób zjednać sobie stałych bywalców. Lokal nastawiony jest na muzykę klubową - miło, że szefostwo nie celuje wyłącznie w DJ-ów i promuje swój klub w ten sposób. Przyczepić się można do wystroju. Betonowa faktura filarów oraz wielkogabarytowe rury klimatyzacyjne słabo komponowały się z elektroniką rozstawioną przez zespół. Największym zgrzytem były światła kolorofonów skierowane wprost na parkiet. Podczas dyskotek się to pewnie sprawdza, ale na czas koncertu mógłby je ktoś przesunąć w stronę występujących, by nie ginęli w mroku. Cóż, początki bywają trudne.

Na Facebooku koncert "polubiło" 100 osób. Przyszło ok. 3/4 z tego. Większość dziewczyn. Całe szczęście, te nie miały oporów*, by już od pierwszych taktów pokiwać się pod sceną. A sam zespół? Niepozorni muzycy. Największe zaskoczenie wywołał Tomasz Szpaderski. Na plakacie promocyjnym wysoki człowiek, w rzeczywistości średniego wzrostu. Odwrotnie niż grający na perkusji Michał Słodowy. Ale mniejsza o duperele. KAMP! na żywo to oprócz ciepłych eightisowych klawiszy także tłusty nośny beat. Kompozycje w wydaniu live porywają do tańca. A Szpaderski ma coś w sobie Andrew Ridgeley'a (druga połowa Wham!). Gitarowe partie gra z zaangażowaniem, które zwykle skutkuje wystąpieniem żyły na czole. Przyjemnie się patrzy na wybijającego rytm Słodowego. Człowiek ma miękkie ruchy, zupełnie nieadekwatne do tworzonych twardych beatów. Trochę szkoda stojącego w cieniu Radka Krzyżowskiego - chłopak robi kapitalną robotę mieszając elektronikę, ale niewidoczną. Zespół wciąż cieszy się sobą i swoją muzyką. Potrafi w jednym kawałku zagrać część perkusyjną na cztery ręce, Tomasz kiedy indziej był o krok do wejścia w tłum! Na bisy zaserwowali tak rumiane dicho, że stojący obok mnie ludzie, którzy (jak się zdaje) przyszli tylko na piwo, kiwali głowami z uznaniem.

Jako rockista jestem usatysfakcjonowany. Jeśli macie okazję, biegnijcie za koncert KAMP! To nie są słodkie wokale i wszędobylskie syntetyzatory znane z małych płyt. Na scenie zespół zmienia się potwora ryczącego potężnymi basami, morderczymi rytmami i misterną, taneczną osnową. Aż się ciśnie na usta - nasz towar eksportowy! [avatar]

PS. A teraz skruszony wkuwam na pamięć: ta wolna ballada to Heats, a ten...:)

*Po to się właśnie chodzi na takie koncerty, czyż nie? ;) [m]

2 komentarze:

  1. bardzo fajna recenzja!

    OdpowiedzUsuń
  2. "Na plakacie promocyjnym wysoki człowiek, w rzeczywistości średniego wzrostu. Odwrotnie niż grający na perkusji Michał Słodowy." Odwrotność do średniego wzrostu czyli jaka? Ale mniejsza o duperele, muszę wyładować złość, że poszedłem na koncertem do którego nie było mi daleko, a nawet o nim nie wiedziałem. Może do Stalowej zawitają?

    OdpowiedzUsuń

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni