18 czerwca 2014

Lil Ironies: Lil Ironies (wyd. własne, 2014)


...gdyż każdy pobudzik ma swoją małą ironię.

Proszę wybaczyć ten enigmatyczny i niezbyt mądry wstęp, ale słuchaniu debiutanckiej płyty ekipy z Warszawy towarzyszyło silna potrzeba włączenia sobie ubiegłorocznego dzieła Poprzytuli. Punktów wspólnych z tamtym wydawnictwem znajdziemy tu mnóstwo. Różnic tyle samo. Nie pokuszę się o stwierdzenie, że oto na naszych oczach tworzy się mini-scena o rockowo-elektronicznej odmianie avant-popu; tak naprawdę dźwięki mające korzenie w twórczości Portishead są już lekko passe. Niemniej jednej dobra muzyka zawsze znajdzie swoich nabywców. A Lil Ironies mają w zanadrzu kilka asów, dzięki którym ich nazwa zostanie dłużej zapamiętana niż czas przeznaczony na posłuchanie „kolejnej polskiej alternatywnej płyty”.

Małe Ironie to przede wszystkim Kinta – zjawiskowa postać przy mikrofonie. Dziewczyna swym czystym wokalem gładko przeskakuje z konwencji na konwencję. Chyba najciekawiej u niej wybrzmiewają soulowe wibracje. Kobieta nie próbuje być na siłę czarna, w białej odmianie doskonale się odnajduje. Szczególnie, gdy doprawia ją szczyptą mroku. Co poza tym? Skoro padła nazwa Portishead, to musi także pojawić się Beth Gibbons. Zgaduję, że z myślą o niej zespół skomponował In A Sleep - wyciszoną muzycznie i przejmująco zaśpiewaną balladę. Co ładnie kontrastuje z bardziej zadziornymi, hałaśliwymi utworami (np. New Energy).

Często słuchaliśmy płyt, w których natychmiast rozpoznawalny wokal tłamsił pozostałych muzyków. Nieważne, z jakiego powodu - czy to nieśmiałości, czy zbytniego zawierzania w charyzmę postaci u mikrofonu - efekt końcowy był zazwyczaj rozczarowujący i urok teatru jednego wokalisty przestawał działać już po piętnastu minutach. Lil Ironies też mają kilka takich utworów, w których panowie robią jedynie za schowaną na drugim planie drużbę dla panny młodej. Na przykład Fuzzy Images - ciekawie zaaranżowane, nawet skoczne, ale w pamięci zostaje jednie sympatyczny głos Kinty. Frozen Rose ma potencjał, który trochę się roztrwonił w finale, gdyż ewidentnie zabrakło na niego pomysłu.

Ale już ciekawiej - znacznie ciekawiej - dzieje się w piosenkach, w których zespół robi wszystko, by popsuć miły nastrój, jaki wytwarza koleżanka wokalistka. Proszę spokojnie przebrnąć przez utwór numer jeden i wsłuchać się w No One Knows Here. Oj, jak ujmująco gładka linia melodyczna jest tonowana przez ten odhumanizowany beat i poszatkowaną partię perkusji. Albo Mirror - wydawać by się mogło, że to będzie do końca natchniona kompozycja, a jak ładnie została popsuta! To powinno być cechą rozpoznawczą zespołu - dekonstrukcja prostych popowo-soulowych kompozycji na rzecz alternatywnego jazgotu. Proszę uważniej wsłuchać się w Her Me Say. Można by było refren ubrać w jakiś bujający motyw, a tu proszę - gitarka idzie w quasi shoegaze. Nie wspominając o Don't Stop, w którym to panowie przejmują pierwsze skrzypce i zmuszają wokalistkę do spalenia nieoczekiwanych dodatkowych kalorii.

Debiut Lil Ironies nie wchodzi za pierwszym razem. Nie ma tu przeboju, o który można by się zahaczyć. W dodatku, parafrazując Nosowską, są zbyt rockowi dla electro popu i zbyt popowi na altrock. Niemniej jednak to grupa inteligentnych ludzi z głowami na karku. Trudno wymagać od czytelnika posłuchania płyty minimum sześć razy, ale jeśli ktoś się na to zdecyduje, to okaże się, że zespół zafundował mu wcale nie taką małą ironię. Szósty raz jest o wiele fajniejszy niż pierwszy! [avatar]



Strona zespołu: http://www.lilironies.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni