16 kwietnia 2015

Klimt: Genesa (Requiem, 2015)


Antoni Budzyński wraca pod skrzydła wytwórni Requiem, w której debiutował. Na nowej płycie wyraźnie widać przebytą drogę od czasu debiutu z 2008 roku, ale słychać też, że to droga małych kroczków.
Sądząc po tytule spodziewałbym się powrotu do korzeni, do nurtu, który był najbardziej widoczny przy Jesiennych odcieniach samotności - shoegaze'owi. Ale to zupełnie mylny trop, te dźwięki pojawiają się na płycie tylko jako jeden z wielu ornamentów. Obecnie Budzyński artystycznie brata się z atmosferycznym post-rockiem podbitym Arnaldsowym neoklasycyzmem. A to stanowi wyzwanie dla blogerów i recenzentów, którzy chcą w kilkunastu zdaniach napisać coś niewyświechtanego o płycie. Jakich użyć nowych wyrażeń na dźwięki, które się słyszało dziesiątki razy i tyleż razy o nich pisało?

Nie chcę być źle zrozumiany - słuchając pod rząd Jesiennych odcieni samotności, Agape i Genesy zauważam, że twórczość Budzyńskiego układa się w logiczny ciąg poszukiwań sopockiego muzyka. Bez problemu we wcześniejszych kompozycjach można wyłuskać pomysły, które są rozwijane te parę lat później na następnej płycie. Doskonałym przykładem są wspomniane elementy shoegaze'owe. Niegdyś stanowiły integralną część kompozycji, dziś są akcentem podbijającym w określonym miejscu charakter utworu. I chyba nie zdziwiło mnie całkowite zrezygnowanie z partii wokalnych, właściwie spodziewałem się tego; było to logicznym rozwiązaniem całej dotychczasowej twórczości artysty. Klimt coraz sprawniej kreuje swoje światy ubierając je w ponad trzystusekundowe ubrania, coraz odważniej sięga po elektronikę i śmielej poszukuje nowatorskich dla siebie rozwiązań.
Tyle że wszystko to już gdzieś się słyszało. To jeszcze nie problem. Genesa cierpi na dość nieszczęśliwą przypadłość, polegającą na tym, że ciężko posłuchać jakiejś wyrwanej z kontekstu kompozycji i powiedzieć „to jest Klimt, poznaję rękę faceta w tym utworze, to jak prowadzi klimat i jakie patenty stosuje”. Czyli: najnowszej płycie brakuje swoistego znaku wodnego, fragmentów charakterystycznych dla Klimta, jego znaków rozpoznawczych. Tu każdy kawałek z czymś się kojarzy. Olafura Arnaldsa tu pełno. Słyszę tu też Adama Bejnarowicza aka FSN (ten pan zrobił krok dalej i zaprzęgł do post rocka elementy djentu,) a także Marka Kamińskiego tworzącego pod szyldem Lights Dim (tu mam na myśli wszystkie rozwiązania „kosmiczne”). Domyślam się, że większości czytelników te nazwy nie mówią za wiele, aczkolwiek słuchając Genesy nazwiska (trochę zapomnianych i przeze mnie) artystów wyświetliły mi się od razu w głowie. 
Niemniej jednak nie chcę się znęcać nad Genesą. Brak globalnej innowacyjności nie powinien przesłonić faktu, że to płyta po prostu cudnej urody. Dostajemy osiem, zazwyczaj długich, zróżnicowanych utworów, które potrafią zachwycić tym czymś. Icaro intryguje zaszumioną wokalizą na granicy słyszalności. Please Don't Take Life Too Seriously! Just Read The Manual! cechuje majestatyczność tak charakterystyczna dla zimnej czerni kosmosu i zatopionych w nich olbrzymich mas. A Dream within a Dream czaruje ciekawym kontrastem fortepian - shoegaze'owa ściana dźwięku, a ultralekkie Focus 27 automatycznie wprawia w błogi nastrój.
Genesa jest wydawnictwem dla postrockmaniaków. Ci docenią każdy skrawek dźwiękowej matematyki w nim zawartej. Pozostali wzruszą ramionami i bez większych emocji przyjmą do wiadomości istnienie kolejnego plumkającego dzieła. I ów status quo raczej nie ulegnie zmianie, gdyż trzeci album Antoniego Budzyńskiego nie łamie gatunkowych ram, nie wznosi nurtu na nowy poziom, tylko grzecznie na swój sposób odkrywa to, co zostało odkryte wiele razy. Grunt, że robi to ładnie. Póki co - musi to wystarczyć. [avatar]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni