1 stycznia 2016

Kamp!: Orneta (Brennnessel, 2015)


Czy panowie z Kamp myślą, że są już na emeryturze?

Moje pierwsze wrażenie po odsłuchu drugiego albumu grupy Kamp! było właśnie w tym stylu. Za kogo oni się uważają? Za weteranów sceny elektro, którzy tak dawno spoczęli na laurach, że nie muszą się już wysilać, choćby tyle, by wypuścić w eter kilka przebojów? Że cokolwiek by nie wydali i tak będzie zachwyt mediów i fanów, bo – kamą, stary – to przecież Kamp, legenda, oni nie robią słabych rzeczy. No i mechanizm zadziałał – Orneta już ląduje w wielu podsumowaniach roku na wysokich pozycjach. Nie u mnie.

Teraz cytat. „Orneta wynosi Kamp! na jeszcze wyższy poziom. Nic nie tracąc z przebojowości swych melodii, chłopaki opakowują je w ciekawsze aranżacje, zachowując przy tym zaskakująco konsekwentnie spójne brzmienie. Płyta jest więc kopalnią potencjalnych przebojów – ale okrążających szerokim łukiem wszelkie schematy gatunkowe”. Napisał recenzent Onetu, Paweł Gzyl. Oj, panie Pawle, frazesy pan sadzisz, takie co pasują do każdej płyty z tego nurtu, od Bokki po Oxford Drama.

Orneta, pomijając fajną nazwę rozsławiającą pewne miasteczko w województwie warmińsko-mazurskim (na zdjęciach wygląda na całkiem klimatyczne miejsce), jest płytą pod jednym tylko względem zaskakującą. Że można tak olać własną twórczość i jechać na schematach, by nie powiedzieć, na gotowych „presetach”. Zaczynam podejrzewać „bogów polskiego elektro” o zanik zmysłu smaku, bowiem większość piosenek na płycie puchnie od tandetnych i topornych brzmień, na które nawet słuchacze RMF MAXXX już dawno się uodpornili.

Mój pierwszy i główny zarzut do Ornety to nuda. O ile album zaczyna się dość obiecująco – przewodni motyw Half Nelsona potrafi ukłuć i zaintrygować, a następujący po nim No Need To Be Kind to jedyny oczywisty kandydat na singla z całego zestawu – tak później zaczyna się robić coraz gorzej. Arsene Wenger i Land Rover wtapiają się w tło tak doskonale, że gdyby nie użycie wkurzającego vocodera w tym drugim, w ogóle nie zwróciłbym na nie uwagi (nawiasem mówiąc vocoder, czy pokrewny autotune, uważam za najgorszy wynalazek w historii muzyki, na zaszczytnym pierwszym miejscu ex equo z efektem wah-wah). Jeśli już zwrócisz uwagę na Trap Door, to nie dlatego, że to udany kawałek, a z powodu okrutnie wyeksploatowanego efektu, który swoją obciachowością już nawet nie bawi. A Kamp oparł na nim całą kompozycję. Tytułowa Orneta znowu wtapia się w tło, choć przynajmniej robi to z ulotnym wdziękiem.

Lekkie przełamanie następuje chwilę później. Zandata Mondata ma zadatki na drugi (i już ostatni) przebój z płyty. Jest tu trochę fajnych perkusjonaliów i niezłe przełamanie z podrywającym do tańca bitem. Okej, ale to za mało jak na „Mistrzów Parkietu”. Do końca już niewiele się dzieje. Jedynym pomysłem, którego trio trzyma się równie kurczowo co myśli, że krytycy i tak ich pochwalą, jest patent z psuciem dźwięków poprzez ich zniekształcenie, co miało zapewne sprawić, że zabrzmią bardziej awangardowo. Są to jednak pojedyncze dźwięki, które umieszczono na banalnych podkładach. Aha, a na koniec znów mamy autotune. Pyszności.

Jest jeszcze inna możliwość. To nie Kamp pokpili sprawę, tylko cały nurt muzyki elektronicznej, w którym osadzono ich na tronie, stracił całą swoją energię, wyeksploatowany do cna przez rzesze nowych wykonawców. Po prostu się skończył.

Czas wrócić do rocka. [m]



Strona zespołu: https://www.facebook.com/kampmusik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni