13 kwietnia 2020

The Saturday Tea: Quicksilver Dreams (wyd. własne, 2019)


Następnym razem założę krawat.

Warszawiacy zmieniają się z płyty na płytę. Na pierwszej EP-ce napieprzali aż miło – jak zresztą duża część nowej sceny stołecznej. Na pełnowymiarowym debiucie z 2014 zaprezentowali już bardziej wyważone, „doroślejsze” oblicze. Tym razem grają jakby kompletowali playlistę dla pensjonariuszy domu spokojnej starości.

Ta dość wyraźna zmiana jest jednak uzasadniona czasem, jaki dzieli Shindig od Quicksilver Dreams – 5 lat! Przez pół dekady mogło się zmienić wszystko. I The Saturday Tea jest już trochę innym zespołem. Stonowanym, dystyngowanym, bitlesowskim. Melodie są ułożone – dobrze ułożone! – wybrzmiewają i wpadają tam gdzie trzeba. Owszem, gdzieś je już słyszeliśmy, ale na pewno nie ostatnio. Zespół wyraźnie sięga w przeszłość, do lat 60. i 70., do czasów pełnych werwy, przebojowych piosenek pop, podbitych delikatnie psychodelią. Album jest bardzo rytmiczny, a świetną pracę sekcji podbija miarowe pianino często współpracujące z basem. Pojawiają się niemodne solówki gitar, pogłosy na wokalach - czasem rozłażące się niczym kwaśna mgła - archaiczne klawisze. Niewątpliwie słucha się tego bardzo przyjemnie, a produkcja to cacuszko.

Nie odmówię kompozycjom chwytliwości, bo takie Deep Thought czy I Tried To Be Cool But I Can't oferują ponadprzeciętnie udane refreny (właściwie to wszystkie refreny są dobre, ale nie chciało mi się wymieniać po kolei całej setlisty). Zespół bardzo rzadko pozwala sobie na jakieś eksperymenty formalne, ale jeśli już się decyduje na jakieś zabiegi upiększające, robi to świadomie i z zaskakującym skutkiem (wsamplowany „okrzyk”, brzmienie imitujące klawesyn w Since I've Lost My Mind, gwałtownie przyspieszona muzyczka z windy w utworze tytułowym, w którym zresztą robi się najbardziej kwasowo). Mam wrażenie, że członkowie TST w trakcie tworzenia tego albumu słuchali zbyt dużo The Dandy Warhols (owszem, lubię Dandy Warhols, ale od dobrej dekady tylko gonią swój własny ogon).

Dopiero pod koniec, w króciutkim Soap, chłopaki na chwilę przypominają o tym, jak zaczynali
i pozwalają sobie na trochę przesterów na gitarach. Kawałek zacny acz odrobinę sztampowy. I to chyba generalny problem tej płyty. Słucha się jej dobrze, noga podskakuje, głowa się kiwa, ale to już nie te emocje co kiedyś. Albo to oni się zestarzeli, albo ja nigdy nie dorosłem do bardziej wyrafinowanej muzyki.

Mam podejrzenie, że przy okazji odsłuchu kolejnej płyty TST konieczne będzie założenie koszuli i krawata. A ja tak nie lubię krawatów! [m]


Strona zespołu: https://www.facebook.com/thesaturdaytea

1 komentarz:

Najczęściej czytane w ciągu ostatnich 30 dni